WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Jerzyki przyleciały!

Nie wierzę w ciepłe dni, dopóki nie usłyszę wysoko przenikliwego gwizdu- świstu jerzyków. Ten dźwięk wprawia mnie w błogostan, każdego roku rejestruję, kiedy przylecą. Zazwyczaj 1go maja. W tym roku, jeszcze leżąc w łóżku, podskoczyłam z radości- przedwczoraj usłyszałam pierwsze gwizdy, jeszcze pojedyncze, dziś słychać je już na całego.


Dźwięki, które atlas ptaków Polski fonetycznie opisuje jako "wabiące sri, srije". Warto poczytać te opisy, naprawdę.
To ptaszek miastowy, zakłada gniazda na wysokich budynkach, właściwie nigdy nie siada, łapeczki ma malutkie, wystarczające jednak, aby przyczepić się do ściany. To rekordzista szybkości.

Pamiętam, jak jako dziecko, znalazłam jerzyka leżącego na chodniku. Biedak nie miał podwozia do wystartowania (jak to one). Wyglądało na to, że nic mu nie jest. Przyniosłam go do domu- a  Mama kochana zawsze przygarniała moje ptasie znaleziska. Rzeczywiście- nic mu nie było, więc zaniosłyśmy go na wygon (wpół zdziczały teren obok podstawówki), w dłoni trzymałam ptaszeczka, pamiętam, jak mu szybko biło przestraszone serduszko. I- poinstruowana przez Mamę- podniosłam rączkę, jak mogłam najwyżej i wykonałam delikatny, łagodny ruch, jakbym chciała wpuścić samolocik. I poleciał! Coraz wyżej i wyżej, wreszcie widziałyśmy go jako małą, czarną kropeczkę - i znikł.
Jakże się cieszyłyśmy!
Jerzyki są przelotnymi gośćmi- odlatują już w połowie sierpnia.
Właśnie wtedy, gdy kończą się wakacje.
Zawsze robi się wtedy pusto.
I trochę smutno.

Tymczasem ja siedzę, jakbym miała zadek ze szkła, gdyż się opalałam. Nie wierzyłam, że mnie "bierze", a kiedy poczułam, było za późno- jakby mnie wysmagał piekielny język diabła. Potem jeszcze gorzej- moja skóra, miałam wrażenie, pokryta była piekącym lakierem, który na dodatek kurczy się i tężeje i przy każdym ruchu boleśnie pęka z trzaskiem. Tak więc szłam do domu na wyprostowanych nogach, unikając dotknięcia czegokolwiek. Teraz, po panthenolu, na szczęście zmiękła i zyskała elastyczność ceraty- da się wytrzymać.

Wojtek ogląda Raport Turbo, w którym nawet dość przystojny prowadzący o chłopięcym wdzięku i postaci wpadł w ręce stylistów. Mój mąż nie zostawił na nim suchej nitki- "Patrz, jaki ma kretyński szaliczek, jak kryza wypierdkowatego statysty z szekspirowskiego teatru, widziałaś ten herb na pół torsu w marynarce? Dla niepoznaki szmaciane trampeczki, żeby było nonszalancko i ciasne spodenki, w które obciskają mu  kolanka chudziutkie jak u dziewczynki, która idzie do Pierwszej Komunii. I czapeczkę z daszkiem nasadzoną tak, że jak normalny człowiek ją zobaczy, pomyśli, że nigdy by jej tak nie włożył- tu musiał doradzić stylista"

Powiedziałam Wojtkowi, że marnuje swój talent, zastanowił się: "Widzę dla siebie posadę- występowałbym po programie Horodyńskiej i Malinowskiej, obsmarowałbym wszystkich, a potem również i te dwie. O, tak, to coś dla mnie".

Wspomnę, że Wojtek jest człowiekiem Teatru, a więc zna historię ubioru, wie, jak się nosi kostium, jak się malować, charakteryzację ma w małym palcu, poza tym kobiece wdzięki nie mają dla Niego, bywalca również damskich garderób, prawie żadnych tajemnic. Zna mnóstwo kobiecych sekretów nie zdradzanych mężczyznom. Nawet wie (z autopsji) jak chodzić na obcasach- kiedyś powiedział mi, że graną postać dobrze jest poczuć "w nogach", gdyż często się zdarza, że obuwie nadaje charakter postaci, zmienia sposób chodzenia - i to nie tylko buty z klamrami np. I aktorzy często, zanim wyjdą na scenę, chodzą na codzień w butach, w których będą grać.

Na szczęście po letnim oszołomieniu, które skłoniło mnie w stronę zapachów przyjemnych, dziś sięgnęłam po Presence Mont Blanc, które jest damską wersją wody kolońskiej, której ton nadaje ni to piołun, ni to rumianek- perfumy odpychająco- przyciągające. Jak - wydawałoby się zbawienna zimna herbatka, ale bardzo niesmaczna. Była taka- na wzmożenie pokarmu w piersiach. Ble.

Co do Siekierek- waham się pomiędzy wersją sielankową, klimatyczno- ponurawą a wesołym abstrakcjonizmem przedstawieniowym.

Ale zanim się za coś wezmę, musi mi się obniżyć temperatura powierzchni ciała- czoło 32,6 st.C, pod kolanem 37. Norma 29.

sobota, 28 kwietnia 2012

Dobrze mieć działkę?

Byliśmy dziś na działce pod Warszawą. Działka należała do mojego byłego męża, od lat stoi odłogiem i dzięki uprzejmości byłej teściowej (z którą cały czas podtrzymuję ciepłą znajomość) prawdopodobnie będziemy mogli tam bywać.
Teraz robi przygnębiające wrażenie- biedny domeczek z dykty zarósł bluszczem i cały pokryty jest wieloletnim igliwiem i szyszkami, a cały teren zarosły samosiejki drzewek leśnych, szczególnie leszczyny, przez ściółkę przebijają się tutki listków konwalii, gdzieniegdzie widać smętne kwiatuszki fiołków. Ocalał - z roślin ozdobnych- jeden różowy tulipanik.Wszystko tonie w cieniu, gdyż z jednej strony wyrasta ściana lasu, który przez lata zmężniał i pachnie i szumi.


Obok pompy leżało zarośnięte wiaderko- poznałam je. Wspomnienia!
Ostatnio byłam tam z 10 lat temu, mój eks zawiózł mnie i musiał wracać do pracy w Warszawie, ale na odchodnym przykazał mi, że mam zrobić ekologiczny płyn do oprysku drzewek, chroniący przed szkodnikami. Dokładnie wytłumaczył- rano (a dla mnie rano jest do dziesiątej), kiedy jest jeszcze chłodno, mam pójść z wiaderkiem nad strumień i pozrywać tam skrzypów, ugnieść w wiaderku, potem warstwę pokrzyw (dostałam stosowne rękawiczki)- ugnieść, znów skrzypów, potem zalać zimną wodą i postawić na słońcu, przykrywszy ściereczką. Po trzech dniach przenieść w cień. Jeśli byłabym ciekawa dowiedzieć się czegoś więcej, zostawił mi książeczkę "Ekologiczna uprawa działki".
Poszłam, narwałam, zrobiłam, co trzeba i zapomniałam.
Po dwóch dniach zdziwił mnie i mało nie przewrócił porażający zapach, kiedy nabrałam wdechu po wyjściu rano na werandkę. Sąsiadka stała zaniepokojona przy płocie. Myślałam, że szambo wylało- tylko, że tam nie ma szamba.Trudno, śmierdzi to śmierdzi.
Położyłam się opalać ( w towarzystwie emeryckiego Lata z Radiem), jednak okropny zaduch i ogromna ilość much nie dawały mi spokoju. Postanowiłam odkryć źródło smrodu i oganiając się od gęstniejącego roju owadów doszłam do wiaderka- to ONO!
Coś niesamowitego- zgniłe i sfermentowane skrzypy i pokrzywy dawały fetor jeszcze większy, niż oddech Azy, kiedy zje padlinę na śmietniku.
Zadzwoniłam do byłego- powiedział mi, że tak ma właśnie być i jest bardzo ze mnie zadowolony. Następnego dnia będzie na działce i rozpocznie opryski drzewek. Radził, żebym zajrzała do lektury o ekologii. Znalazłam rozdział na temat "naturalnego wyrobu płynu do oprysku"- było tam napisane, że bardzo ważne, żeby wiaderko było przykryte, gdyż zdarzają się wypadki, że co wrażliwsze ptaki mogą spaść, jeśli akurat ich tor lotu znajdzie się nad płynem. Był tam też rozdział o samozapalającym się czasem, ale doskonałym kompoście (i rady, jak się tego ustrzec).
Wreszcie eks przyjechał i zabrał się raźno do roboty. Przecedził płyn, przelał do wielkiego spryskiwacza, wszedł na drabinę i rozpoczął pracę. Na początku wszystko szło gładko, tylko twarz Mu zbladła.
Ponieważ nie sposób było wytrzymać- zbyt silne wrażenia zapachowe- więc chciałam uciec do lasu. Jednak zatrzymał mnie krzyk, łomot upadającego ciała i stek przekleństw. To spryskiwacz wybuchł, przez co płyn pokrył b.męża zgęstniałą cuchnącą warstwą, od czego zleciał z drabiny.
Ale jedyne drzewko morelowe, które zabezpieczył przed szkodnikami, ocalało, a wydawało się, że nie wyjdzie żywe z ataku przędziorków.
Dawne czasy- teraz drugi mąż, dziecko, a morelka stoi.

Może będziemy tam jeżdzić, tylko musimy sforsować kłódkę do domku, bo klucz zaginął.
Wojtek już kupił piłkę do metalu, siekierkę, łom, wyrzynarkę mamy.

Mam na sobie L'Eau D'Issey- co dziwne, zaczyna mi się podobać ten sposób pachnienia. Nieinwazyjny, dość sympatyczny, "przezroczysty". A przecież niektóre perfumowane wkładki higieniczne pachną bardziej interesująco.

piątek, 27 kwietnia 2012

Majówka w kwietniu

Rano w ostatniej chwili zdecydowałam, że ubieram siebie i Gucia i jedziemy z Wojtkiem w kierunku Zielonki (gdzie jest zaprzyjaźniony warsztat samochodowy, więc W. miał jechać sam).
Zawzięłam się, żeby nauczyć się swobodnie chodzić w szpilkach, wobec tego nowe buciki na obcasach dopełniły mój ubiór.
Tym bardziej, że po drodze mieliśmy zajrzeć do szewca i odebrać moje zeszyte adidasy.
Tylko że zapomniałam, że dałam szewcowi tylko jeden but do naprawy.
Oczywiście drugi został w domu.

Pogoda wspaniała, a że w samochodzie na wszelki wypadek wozimy zestaw sprzętów piknikowych, skręciliśmy w las i minąwszy parę pań leśniczanek w skąpych strojach, wylądowaliśmy nad torfowym jeziorkiem.
Byłoby świetnie, gdyby nie to, że nie mając butów na zmianę, tylko nowiutkie szpileczki, byłam skazana na rozkładane krzesełko w stylu reżyserskim. Grzałam się na słońcu czytając książkę i zapomniałam, że ono opala. Tak więc mam czerwony nos, czoło i ręce od łokcia w dół- ze śladem po zegarku, z dokładnością do dziurek w pasku. Teraz dla równowagi powinnam się opalać wystawiając dziurki od nosa.

Pamiętam, jak jeszcze na plenerze studenckim opalałam się samotnie na pomoście. Reszta poszła zwiedzać pobliskie kamieniołomy, w czym nie chciałam uczestniczyć z racji niechęci do wysiłku fizycznego.
Nie wzięłam kostiumu, wiec miałam półkrótkie spodenki i koszulkę, którą dyskretnie zdjęłam, leżąc na brzuchu.
Niestety, przyszło dwóch wędkarzy, a nie mając biustonosza byłam skazana na czekanie, aż sobie pójdą.
Ale wędkarze są cierpliwi (zazwyczaj)- i zasnęłam w pełnym słońcu.
Kiedy się obudziłam, okazało się, że od połowy ud mam tak popalone nogi, że ledwie mogę je zginać w kolanach.
Koleżanka wpadła więc na pomysł, że następnego dnia położę się na słońcu już w kostiumie, a ona precyzyjnie zakryje mi ręcznikiem poparzone miejsca, dzięki czemu "dopalę" sobie górną część ud. Niestety, była mało precyzyjna i położyła mi ręcznik o centymetr wyżej, niż potrzeba i wyglądałam, jakbym się opalała w podwiązkach. Kolega to dyskretnie sfotografował i mój tyłek wisiał jesienią na Wydziale Grafiki, na tablicy ogłoszeń, pod hasłem "Wspomnienie z pleneru".

Tymczasem dziś nad jeziorkiem Gucio rwał się do wody i nie chcąc sobie pobrudzić stóp chodziłam za Nim w szpilkach i wynajdywałam różne zabawy. Na szczęście żaby zaczęły kumkać i Gustaw z okrzykiem "Boję żaby!" wreszcie się uspokoił. Tylko Wojtek, mając upośledzony węch, dawał mi do wąchania palce, czy nie śmierdzą kupą (wysadzał Gucia), czy może zdechłym ślimakiem, którego pokazywał synkowi, a może po prostu ogóreczkiem małosolnym - a ja, jako węchowiec, dałam się wrobić w to śledztwo.


Gdy wsiadając do samochodu, obejrzałam się za siebie, czy niczego nie zostawiliśmy, zobaczyłam, że cała powierzchnia, gdzie piknikowaliśmy jest podziurkowana gęsto i głęboko (od moich szpilek), jakby jakiś maniak nart i szaleniec kijkami sprawdzał, czy teren nie jest zaminowany.

Teraz siedzę oszołomiona od dawki energii cieplnej, którą dziś dostałam, z purpurowym czołem.
Na dodatek odprysł mi lakier z paznokcia- Wojtek powiedział, ze powinnam skończyć z tym beznadziejnym malowaniem, tylko zrobić szablon z dziurkami na paznokcie, a On mi je machnie lakierem do karoserii w spray'u. "Mogę nawet metalikiem, i będzie trwały, że ho ho- volvo daje np. 12 lat gwarancji na lakier".

Pachnę- komercyjnie- CK Contradiction, czyli dość nijakim zapachem, do którego mam wielki sentyment, bo przypomina mi woń mokrych chusteczek do mycia pupy Gucia (przed użyciem).

czwartek, 26 kwietnia 2012

Mała elekrociepłownia

Zaczęłam obrazek - Siekierki widok podstawowy. Nie będę się bawić perspektywą, na to przyjdzie jeszcze czas. Jak w wariacjach- teraz podaję temat.


 Celowo niewyraźnie, enigmatycznie, kto się wpatrzy, ten zobaczy. Powiem szczerze, że nie jestem pewna, czy to dobry pomysł- takie najprostsze ujęcie. Myślę, że wszystko można rozegrać tworząc specyficzny klimacik. Mam nadzieję, że się uda.
Troszkę obawiam się drobiazgowej roboty, nie chcę używać żadnych szablonów, ułatwienie w postaci linijki mam zamiar zastosować tylko na poziomie szkicu, potem już wszystko z ręki. Te wszystkie paseczki, wcięcia, rurki, okienka...
Ośmieliło mnie malowanie paznokci zakończone sukcesem od pierwszego razu.
I bardzo poprawiają humor nowe szpilki- najwyższe, jakie da się normalnie nosić, bez ciągłego myślenia o stawianiu nóg. I to w stalowoszaroniebieskim kolorze. Premiera- na spacerze z psami. Dzisiejszym! Dres, płócienny obciachowy kapelutek, kurtka z dziurą w kieszeni (dyżurna na wyjścia nocne z Azą i Maxem), zapach nie wiem, jaki, ale na pewno mocny i nie dla ludzi- i szpile. Możnaby to nazwać śmiałym połączeniem, gdyby nie fakt, że wolałabym, żeby nikt mnie tak nie oglądał. No przecież nie będę się przebierać na wyjście po północy i to pod park, a przy malowaniu dres być musi. Inaczej nie mam luzu.

Żeby kupić szpilki, poszłam dziś do banku po środki.
 Szklana tafla wejścia, od wewnętrznej strony szyby nalepione dwie uśmiechnięte postaci (jakby je bardzo rozśmieszało, że są klientami banku), a przy samych drzwiach trzecia postać- bardzo naturalistyczna, przystojniaka z telefonem.
Im bliżej podchodziłam, tym bardziej byłam pod wrażeniem prawdziwości tego ostatniego. Czy możliwe, żeby ktoś zrobił tak rzeczywiste zdjęcie? Przemknęło mi przez myśl, że- ot, tak sobie- mogę np. podskoczyć albo wywalić język i zamachać rękami tuż przed nim, ale właśnie wtedy facet się ruszył.
W banku panienka powiedziała mi, że to kierownik oddziału. Co za prezencja!
Dobrze, że czasem rezygnuję (i tak za rzadko) ze swoich pomysłów.

Na dziś wybieram Blonde Versace. Dusząca tuberoza, może i w złym guście, ale jaka piękna! (nie jak Donatella).

Powiedziałam Wojtkowi, że zaczęłam nowy obrazek z Siekierkami- a On na to "Oooo! Góralski?"

środa, 25 kwietnia 2012

Szpiegowska środa

Ponieważ znajomy Wojtka, który przy okazji rozlicza Mu za darmo pit, ma urodziny, Wojtek poprosił mnie o wymyślenie prezentu. Sam miał pomysł na pendrive w postaci pieska, który po podłączeniu do komputera wykonuje nieprzystojne ruchy - ale widział go tylko na You Tubie i u nas piesek jest nie do dostania.
Wymyśliłam coś innego- długopis szpiegowski z kamerką i podsłuchem, dla niepoznaki również piszący.
Wojtkowi pomysł się bardzo spodobał- kolega jest już rozwiedziony, więc nie ma niebezpieczeństwa, ze przyczynilibyśmy się do rozbicia małżeństwa.
Zapytałam W., czy by mnie szpiegował takim długopisem "Nie ma po co, Justysiu. Węch wystarczy, żeby wiedzieć, gdzie byłaś".
Tymczasem W. ma katar, więc mogę szaleć zapachowo- "Ale Justysiu nie przesadź, Ty masz takie zajzajery, że na pewno bym poczuł". Guzik prawda- przetestowałam, dałam do powąchania rękę obficie skropioną Soir de Lunem Sisley'a- "Nic nie czuję, chociaz....chyba to jest coś lekko słodkiego?" Lekko słodkiego! To potwór, super mocny, na początku miodowy, potem się kwasi i gorzknieje.
Przypomniał mi się fragment "Trzech Panów w łódce", gdzie bohater kupił dojrzewający francuski ser, śmierdzący do omdlenia i wsiadł do pociągu. Zatłoczony przedział szybko opustoszał, została tylko przysypiająca starsza pani, która zapytana, czy coś czuje, odrzekła, że tak, rzeczywiście, dobiega ją delikatny zapach melona.

W kinie widzieliśmy "Lęk wysokości", obsada doskonała (Dorociński, Stroiński), ale film nie zrobił na nas żadnego wrażenia, poza tym, że moglibyśmy lepiej wykorzystać czas. Scenariusz dość dramatyczny, trudna relacja pomiędzy synem i psychicznie chorym ojcem, tymczasem wcale mnie nie obchodziło, co się dzieje z bohaterami, żadnego wzruszenia, nic. I niby było dobrze zagrane- ale wciąż zagrane, nie prawdziwe.
Gdybym nie widziała Dorocińskiego w Róży, pomyślałabym, że to przeciętny aktor.
Wojtek powiedział, że tak samo obojętni byli Mu bohaterowie w filmach Kieślowskiego.
Nie spotkaliśmy nikogo znajomego- wyglądałam normalnie, tylko włosy nie chcą mi się za nic ułożyć. Od fryzjera przyszłam piękna, ale co z tego- było dobrze do pierwszego mycia, a potem - wiadomo- człowiek zostaje sam na sam z włosami i prawda wychodzi na jaw.


Mimo użycia różnorodnych produktów stylizacyjnych, w tym pianki do loków, to, co miało mi się podwijać pod spód, wywija się na zewnątrz. Nawet wtedy, kiedy udaje mi się uzyskać zadowalający efekt, trwa on tylko do zetknięcia się z brutalnymi warunkami zewnętrznymi.

Gdy odbieraliśmy Gucia od Rodziców, Tato wręczył Wojtkowi prezent- laserowy miernik temperatury na odległość, który trochę wygląda jak pistolet. Oczywiście W. natychmiast zaczął go wypróbowywać. Zajrzałam jeszcze na chwilę do Mamy, Wojtek został w samochodzie- wracam, patrzę- a W. ma otwarte usta i celuje sobie w gardło laserem. "Co robisz???" "Mierzę sobie temperaturę w środku, bo na zewnątrz mam 29.". Po powrocie ze spaceru zostałam namierzona. Trzydzieści stopni.
Teraz Wojtek gotuje wodę, żeby sprawdzić, czy miernik działa.
Działa.
Nie myślałam, że jesteśmy tak chłodni z zewnątrz.

Pachnę- nie bez obaw jednak- Aromatics Elixirem Clinique'a. Moje najbardziej cuchnące i mocne perfumy. Mają wszystko- i zasikaną pieluchę, i spoconą babę, gorycz walczy, aż iskrzy, ze słodyczą i z kwasem.Wystarczy, że zdejmę korek, a W. już krzyczy z sąsiedniego pokoju, że śmierdzi. Rewelacyjne.
Noszę je tylko na samotny spacer z psami po północy, po powrocie zrzucam jak najszybciej ubranie, daję wielki krok do łazienki i się szoruję, przy włączonym wyciągu. W końcu śpimy razem i ja to szanuję.
Idę do pokoju- w TYCH perfumach...

Nic nie poczuł!

Szuka teraz zapalniczki, żeby zapalić świeczkę i zmierzyć, jaka temperaturę ma płomień.
Chyba mi nic nie grozi? Bo strasznie się strzaskałam Aromaticsem.

Promień lasera przechodzi przez płomień na wylot, wobec tego teraz Wojtek rozgrzewa nad świecą śrubokręt.
Oboje lubimy eksperymenty- kiedyś W. użył opalarki do farby, żeby przyrumienić mięso na pieczeń. Niby się udało, ale już więcej tego nie robił.

Śrubokręt jest za wąski- trudno trafić laserem- teraz W. z ledwie widocznym półuśmiechem rozżarza do czerwoności okucie meblowe, trzymając je w obcęgach. Leci dym, bo okucie jest czymś pokryte, ale Wojtek nic nie czuje "Muszę iść nad gaz, bo blaszka bardzo szybko stygnie".
Ciekawe, co będzie robił, kiedy wrócę ze spaceru z psami?
Spróbuję namówić go do mierzenia niskich temperatur. Tylko że to jest nudniejsze. Nie mamy ciekłego azotu.

Do Aromaticsu dodam jeszcze- na rękę- Lou Lou, na drugą- Eden. Co za luksus!

PS. Jednak muszę się umyć. Poczuł...powiedział "Co za SYF!"
Szkoda.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Burchle zniszczone i mały obrazek też

Byłam dziś w nastroju destrukcyjnym, który zawsze pcha mnie do radykalnych posunięć- tym razem zlikwidowałam burchle. Chciałam tylko je troszeczkę popodważać, żeby dało się je oderwać, ale nie udało się. Zrobiłam dziurę, potem drugą...i poooszło. Delikatność nie jest dziś moją mocną stroną.
Przynajmniej fajne zdjęcia  wyszły:


Wcale mi nie żal- czego bym nie namalowała, i tak było widać, ze pod spodem są embriony/wszy/zmiany skórne albo coś w tym duchu.
A tak obiję sobie bletramek nowym płótnem i z ochotą przystąpię do pracy bez smugi cienia.
Albo zostawię sobie dziurę do robienia przez nią zdjęć, o!

Dziś w robocie mały pejzażyk- obeliski wymagają jednak dokładnego przestudiowania zasad perspektywy, a ponieważ czuję instynktowną niechęć do przyswajania wiedzy (dotyczącej czegoś, co mnie nie interesuje) więc trochę obelisk poczeka.
Nie wiem, czy się powstrzymam, bo mam wielką ochotę zamalować pejzażyk na czerwono i potem przetrzeć, ale w wyniku przecierek mogę (szczególnie dziś) dojść do żywej dykty.
Tak! Zamaluję! Porwał mnie ten pomysł- tylko może nie na czerwono?
Wiem- na czerwono, a potem na niebiesko.
Pierwszy etap już jest:


Czekam tylko, aż wyschnie.

Jutro kinowa środa- myślałam o filmie Skowyt (ten tytuł), ale opowiada on o Allenie Ginsbergu, który poza tym, że pisał, był chyba idolem Michała Piroga- Żyd, beatnik, gej, buddysta i aktywista polityczny.
Zupełnie jak w starym kawale- siedzi Żyd w pociągu, naprzeciwko Murzyn. W pewnym momencie Murzyn wyciąga Koran, a Żyd mówi: "Panie, nie dość panu, żeś pan Murzyn?".

Na koniec zdjęcie mojej "kolekcji" perfum:


Czyż nie warto zachować TAKIEJ dziury?

Pachnę dziś na czerwono- Samsarą edp Guerlaina- upojnie, bogato i luksusowo.

PS. Tego nie było w planie. O, mój mały pejzażyk! Stracony!
Na czerwonym namalowałam niebieski, chciałam tylko zobaczyć, czy będzie się dobrze skrobał, zrobiłam małą dziurkę...potem większą...
Niestety! Pierwszy raz namalowałam obraz na gładkiej stronie dykty- zbyt gładkiej. Nie zauważyłam, że była pokryta impregnatem. Farba się nie trzymała. No, może gdybym nie eksperymentowała technicznie, obrazek zostałby nienaruszony, ale mówi się cóż.


 Tak wygląda z lewej strony- unikalny widok, obraz pod spodem widać tylko wtedy, jeśli jest malowany na szkle.
Po prostu dzień dziur. Nawet zrobiła mi się dziura w skarpetce

Biedny mały obrazek. Zabiłam go.


Chyba nic z niego nie będzie...
Lepiej już sobie pójdę.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Siła elektrociepłowni

Wciąż zbierałam siły po ostatnich wyczerpujących sesjach malarskich, ale kiepsko mi szło, dopóki nie poczułam niezrozumiałego i silnego impulsu -  muszę pojechać pod elektrociepłownię Siekierki.
Na szczęście Wojtek rozumie takie rzeczy i nie dyskutuje - wsiedliśmy w samochód i po chwili byliśmy na miejscu.
Co za ogrom! Przepełniało mnie uczucie własnej małości i jakiegoś zatracenia, a jednocześnie zaczęłam zdawać sobie sprawę, że mam coraz więcej spokoju i energii. Z zadartą głową wpatrywałam się w potężne kominy, nie mogąc odejść i wreszcie poczułam, że JUŻ. Już mam pomysł na obeliski, na mały obrazek i na następne.

Ta kropeczka na dole to ja

Elektrociepłownia- matka. W jej cieniu się wychowałam, jej ryk z oddali, brzmiący jak basowe, przyjacielskie mruczenie, słyszałam w nocy. Zimą śnieg był żółtawy, po deszczu obrzeża kałuż lśniły paskami cytrynowej siarki. A kiedy zabłądziłam na wycieczce rowerowej, jej kominy, jak latarnie morskie, pokazywały mi bezpieczną przystań. Jej odbicie kładło się na tafli Jeziorka Czerniakowskiego.
I choć tyle się zmieniło, wciąż jest jedną z największych w Europie i bodaj największą w Polsce elektrociepłownią. Jeden komin ma osmalony przez pozar, jeden wymieniony. Moje Siekierki.
W domu innym, świeżym okiem spojrzałam na sztalugi.
Winna jej jestem obraz, o, tak.

Zadumę przerwało mi energiczne pukanie do drzwi i  dziarski głos "Dzielnicowy! Proszę otworzyć!".
Pomyślałam, że może Aza postawiła tajnego klocka na klatce i sąsiedzi się poskarżyli. Wypchnęłam Wojtka do konfrontacji - ale nie, chodziło o mieszkanie przy schodach. Coś się spaliło na działce właściciela spod dwunastki i policja myślała, że może mamy telefon do niego.
Nie wiedzieli, że dawno temu zerwaliśmy kontakty.
Było to za mojego poprzedniego małżeństwa. Mój byly usłyszał prawie o świcie szuranie za naszymi drzwiami- otworzył, a tam starsza pani (matka obecnie poszukiwanego) stoi z białą, śmierdzącą szmatą.
"Pani Cieślińska, co pani tu robi?"- i oniemiał. Pani Cieślińska, udając głuchą, szybkim truchtem udała się do mieszkania, zostawiając za sobą biały ślad z zepsutej farby emulsyjnej.
Całe nasze nowe, brązowe drzwi izraelskie antywłamaniowe pomazała w obrzydliwe zacieki. Mąż bez słowa zmył wszystko, płucząc gąbkę w wielkim wiadrze z wodą, która szybko stała się mętna i cuchnąca, po czym z zaciętą miną zadzwonił pod dwunastkę, z pełnym kubłem w dłoni. "Pani Cieślińska, czemu pani to zrobiła?"
"Bo wszystkie drzwi są białe i wasze też mają być białe!" - na co mój eks małżonek chwycił mocniej wiadro i z całej siły chlusnął jej między nogi całą zawartość, prosto do jej mieszkania i odszedł, nie oglądając się za siebie.
Tak więc nie wiemy, co porabia młody Cieśliński i jak go znaleźć.

A ja, dla podkreślenia pozytywnego nastroju, mam na sobie Lempicką- Fleure Defendue- czyli słodko, ślicznie i kiczowato.

sobota, 21 kwietnia 2012

Obelisk rozpogodzony

Dochodzę do wniosku, że malowanie jest niebezpieczne- próba uchwycenia odpowiedniego nastroju jest przyjemna, jeśli się to udaje, ale jeżeli ciągle jest nie tak, można popaść w silne przygnębienie.
Tym bardziej ja, bo nie potrafię odwrócić obrazu i poczekać, tylko muszę drążyć, dopóki nie będzie zadowalającego rezultatu- a tym rezultatem jest patrzenie na obraz z przyjemnością. Nie musi być skończony, wystarczy, że się dobrze zapowiada.
I według mnie obelisk taki właśnie jest.

format 50 na 70cm

Dojdą jeszcze różne szczegóły i obiekty, niestety bardzo pracochłonne technicznie. I okienka!

Tymczasem powstaje mały braciszek obelisku, jeszcze sporo mu brakuje do końca.
Był już pod prysznicem na poprawkach- czyli ochrzczony.

format 19 na 29cm
Dziś nie wydarzyło się nic śmiesznego. Może tylko to, że wybuchł nam ekspres do kawy, bo Wojtek pociągnął nie tą wajchę. Usłyszałam głuche "puch" i wszystko wokół, Wojtek też, było w kawowym śrucie.
 Powiedziałam, że boję się przyrządów z ciśnieniem w środku, typu np szybkowar, ale W. uważa, że wybuch od czasu do czasu oswaja nas z tego rodzaju wypadkami i powinnam mieć poczucie bezpieczeństwa.
No nie wiem.

Kiedy już myślałam, że żaden zapach mnie dziś nie uwiedzie, natrafiłam na Ysatis Givenchy- czyli miód z naftaliną i kawałkami zjełczałej szminki, posypany starym prawdziwym pudrem.

Rysunki odnalezione- reszta

Z powodu przesytu smutnym nastrojem postanowiłam zbiorczo zaprezentować wszystkie odnalezione rysunki, żeby już mieć z głowy prezentację ciemnej strony.
Szczególnie, że dziś jeszcze pokażę obelisk, który, jak pisałam, jest rozweselony i nie chcę, żeby cokolwiek zakłócało mi sielankowy nastrój.
A więc- jeśli ktoś ma zbyt dobre samopoczucie- zapraszam. Oto reszta :


















I tak dwóch nie pokazałam, bo nawet dla mnie były zbyt straszne!

No dooobrrze, pokażę- tylko proszę, żeby się nie zniechęcać - więcej horrorów nie będzie.





piątek, 20 kwietnia 2012

Śmierć czai się w jelitach

Umówiłam się kiedyś z Rodzicami na mieście. My z Mamą siedziałyśmy sobie na kawie a Tato postanowił zajrzeć do nowo otwartej księgarni.
Nie było Go z godzinę przynajmniej. Zajrzałam do łazienki- kiedy wróciłam, Tato siedział już przy stoliku, przed sobą położył skromną książeczkę.
Mama się odezwała:
"Czy wiesz, Justysiu, co ojciec przyniósł z księgarni?..."
"Nie mów o mnie ojciec!" zaprotestował Tata
"No więc, spośród całego księgozbioru twój OJCIEC wybrał pozycję pt. Śmierć czai się w jelitach!"
Tato powiedział, że najpierw przyciągnęła Go okładka. Potem tytuł.
Coś mniej więcej w takim stylu:



Tylko na okładce są jeszcze ponure, zakapturzone postaci z czarnymi twarzami.
Ostatnio Tato powiedział (ze skrywanym zadowoleniem)- "To ja, dziecko, jestem odpowiedzialny za wypaczenie twojej wyobraźni". Sama prosiłam o różne przerażające opowieści, bo lubiłam się bać.
Z rozczarowaniem stwierdzam, że jeszcze żaden horror/thriller od czasów dzieciństwa mnie nie przestraszył - ostatnio w podstawówce, serial "Wyspa Mew", gdzie ciągle ktoś się skradał i chował za drzewem i dyszał, a rodzice mówili na niego "Ferdynand"- chcieli mnie rozśmieszyć (oczywiście podczas trwania odcinka), co mnie strasznie irytowało.

Udało mi się dziś malować w dzień- chociaż słowo "udało" nie jest chyba odpowiednie.
Postanowiłam rozweselić obrazek z obeliskiem, skutek jest taki, ze strasznie mnie przygnębia.
I choć malarsko mi się podoba, muszę go zmienić, bo wyssie ze mnie całą pozytywną energię.
Ciężka sprawa z uchwyceniem nastroju, nie myślałam, że będzie aż tak ciężko.


Ach, jak mi żal tego obrazka! Ale nie mogę na niego patrzeć- tym bardziej nie wyślę czegoś takiego w świat.

Może trochę i zapach winien- mam na sobie Angela...jednocześnie uwodzicielski i przygnębiający.

Kiedy pomyślę sobie o malowaniu znowu obelisku, czuję się mniej więcej, jak pod taką górą (to ja w dolnym prawym rogu):


Muszę natychmiast zmienić zapach!

PS. Wojtek zobaczył obraz : "Jaki piękny! Wcale nie przygnębiający- niby industrialny, a mgła jak w lesie. Mogłabyś najwyżej dodać jakiś element dynamiczny- np kogoś, kto stoi na dachu, żeby się rzucić/rzuca się w dół"
Siedzę sobie i jem batonik bananowo- czekoladowy, pachnę Dune i mam pomysł, jak rozpogodzić obrazek, bo ja już jestem rozpogodzona.

Udało się!!!!
Jest przyjemnie, miło, powietrznie. Cud! Lubię na niego patrzeć.
Zdjęcie w następnym odcinku.
Mogę spać spokojnie.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Rysunki odnalezione

Wojtek miał dziś casting do reklamy. Jak zwykle zapytałam, kim ma być.
"Przechodniem, który wpada na latarnię"
"I co będziesz robił?"
"Myślę, że będę walił głową w ścianę - jak pozostałych kilkudziesięciu kandydatów. Wygra ten, kto walnie głośniej... być może".
Ale na szczęście chcieli Go tylko obejrzeć.

Ja tymczasem MYŚLĘ. Mnie również obraz ze słupem kojarzy się z Beksińskim. Pozioma poprzeczka i byłby krzyż. Na szczęście powoli świta mi, co ma być jeszcze na obrazie- mistycyzm zniknie, ponieważ prawdopodobnie namaluję plac budowy.

Trudno się oprzeć takiemu skojarzeniu, gdyż w jezdni niedaleko moich okien pękła rura z gorącą wodą (zawsze tam pęka). W kłębach pary robotnicy uwijają się jak mróweczki, a jeden z nich porusza się na fascynującym mnie pojeździe- walczyku (mini walcu). Migają żółte ostrzegawcze światła, hałas jest wielki- ciągle "piiii, piiii, piii" na przemian z "wrrrr, wrrrr, wrrrr" aż się ściany trzęsą. I jeszcze pomiędzy sobą muszą się wydzierać, ile sił w płucach, bo nic nie słychać poza "wrrrr" i "piiii". Nawet nie przeklinają- widocznie żal im gardeł.
Nie sprzyja to wszystko skupieniu.

Na razie wzięłam sobie do przejrzenia książeczkę Gucia "Jak to działa", gdzie są obrazki z różnymi technicznymi obiektami, w których odmyka się okienka i pod spodem widać, co jest w środku- powiedzmy w spłuczce muszli klozetowej czy w samochodzie.
Jak dla mnie- zera technicznego- niezastąpiona pozycja.
Bo jeszcze nieraz sięgnę w malowaniu po tematy industrialne, a nie chcę traktować ich jak ignorantka.

Natrafiłam dziś na zbiór moich prac jeszcze z Akademii i wcześniejszych, zanim zaczęłam być "malarką od zwierząt". Cieszę się- bo pejzaże miejskie, które teraz wymyślam, są pewnego rodzaju kontynuacją.






Format A4, papier, piórko i ołówek- wszystkie trzy

Poza tym rozpiera mnie radość, gdyż dziś wywieszono w całej Warszawie w przedszkolach państwowych listy przyjętych dzieci i Gustaw figuruje na jednej z nich- co poza wszystkim oznacza, że będę mieć od września znacząco więcej czasu na malowanie!

A pachnę perfumami, których nazwa jest adekwatna do zawartości- klasyczne Poison Diora. Trująca śliwka, jaką Śnieżce podała Zła Królowa jako alternatywę, gdyby Śnieżka nie lubiła jabłek.

środa, 18 kwietnia 2012

Obelisk czy wieżowce przed katastrofą?

Okazało się pod prysznicem, ze farba tak doskonale trzyma się dykty, że nawet pumeksikiem do pięt nie da rady jej zedrzeć- chyba, że do dziur.
Pierwszorzędna dykta z Auchana- może to jej wina?
Kiedyś, w dawnych czasach, podobrazia zdobywałam w inny sposób. Zaopatrzyłam się u Rosjan w cążki do drutu. Wsiadałam jako pasażerka z moim byłym (burzliwa znajomość) do samochodu, jechaliśmy w miasto i kiedy widziałam ogłoszenie na dykcie (najczęściej była to Warszawska Giełda Motocyklowa), na światłach, a czasem i w pełnym ruchu, wyskakiwałam z samochodu i szybkim ruchem przecinałam mocowanie - a nie zawsze było to łatwe- chwytałam dyktę i wskakiwałam z nią z powrotem do auta, a G. odjeżdżał z piskiem opon (inaczej nie umiał).
Trzeba było wyczaić, które były proste, nie wypaczone przez wilgoć, w deszczu nie było polowania.
Oczywiście gratką były wybory, kiedy dykty z kandydatami wisiały gęsto, nie każdego zrywałam.
Tak więc lepiej nie oglądać moich pierwszych obrazów z tyłu.
Dotąd na dykty uliczne patrzę ze znawstwem, łakomym okiem.
Ech, były czasy.

Teraz czekam, aż wyschnie farba, bo wszystko prawie przemalowałam - blokowisko z okienkami (moimi ulubionymi) zniknęło.
Dziwna rzecz- obelisk centralny jest niby na środku, a obraz się zrobił asymetryczny. I bardzo dobrze.


Co prawda wiele mu brak do końca, ale już jest miło wciągający. Najlepsze, że to, co wygląda na błysk- nie jest błyskiem. Takie światło udało mi się uchwycić.
Żółty, jak już wspominałam, nie jest aż taki- ale denerwuje mnie, że muszę się tłumaczyć i jutro przerobię go na bardziej popielat. Może wówczas domy będą miały bardziej właściwą fakturę, bo teraz są trochę jakby z rozciągniętej, dziurawej watoliny.

Zdążyłabym zapomnieć- dziś była filmowa środa. Film ok, ale znowu chciałam wyglądać ładniej niż zwykle a wyszło gorzej niż zwykle. Wszystko przez to, że została mi odrobina mikstury przyciemniającej włosy i pomyślałam, że może brwi sobie zrobię? Nałożyłam miksturę...
Ale zadzwoniła Mama i nawet nie zdążyłam odchrząknąć, a już było za późno. I wyglądam jak Rumburak.
Jednak chyba nie tak źle, bo nikogo znajomego nie spotkałam.

Pachnę na przekór- pięknie. L'Imperatrice Dolce Gabbana. Kobieco, lekko słodko, owocowo, musująco i czysto. Aż mnie to zaczyna wkurzać. Oczywiście Wojtkowi się podoba- "Nareszcie nie te ciężkie przydymione słodkie brudy na siodle".

wtorek, 17 kwietnia 2012

Pejzaż miejski- już nie obelisk

Wojtek zobaczył ostatnią wersję obrazka:
"Justysiu, chyba Ci zafunduję kurs rysunku technicznego albo perspektywy. Jak malowałaś zwierzęta, było latwo- wszystko okrągłe, najwyżej się przód z tyłem mógł pomylić. A tutaj- typowy nonszalancki babski pejzaż. Jak Giotto- ręka prowadzona przez Boga. Co to jest ten skośny pasek?"
"No...nie wiem...moze kolejka? Będą światełka..."
"Ale czy nie mogłaś zrobić innego kąta? Równoległego do jednej ze ścian? Bo mi się w głowie kręci, jak na to patrzę"
"Nie mogłam pod innym kątem, bo by nie pasowało kompozycyjnie"

Już więcej nie słuchałam.
Siedzę teraz i myślę.
Może ten pasek zlikwidować, chyba źle robi jednak.
Ale z drugiej strony jest taki fajny.
I na czym umieszczę światełka?

Uwaga- sztuczne światło- żółty nie jest taki żółty
Albo zrobię drugi pasek?

Ponieważ nie wiem, czy wrócę, napiszę tylko, że pachnę słodkim dymem ogniska, w którym sfajczyły się landrynki - czyli Habanitą Molinarda.

Nie, no nie wytrzymam, chyba wrócę.
Albo przejdę do wszy w piasku (poprz. obraz), tym bardziej, że zostało mi dużo piaskowej farby.

Uświadomiłam sobie tak równie smutną, co oczywistą rzecz-  czego bym nie robiła, słup zawsze będzie na środku. I to mi przeszkadza. Na dodatek wcale nie jestem pewna, czy zostawienie go samego nie byłoby dobrym pomysłem?
Takie rzeczy załatwia się pod prysznicem.

Patrzę i patrzę- może niechby sobie był taki sam ten słup?

Bo teraz obraz kojarzy mi się z radzieckim blokowiskiem, nastrój jest może tajemniczy, ale ja tych tajemnic nie chciałabym poznać. Jakoś tak nieprzyjemni mi się robi, kiedy na niego patrzę.
Przez noc może przyzwyczaję się do myśli, ze te piękne budynki z boku i kawał nieba popłyną do Wisły.
Szlag by to trafił. Cholerna symetria.

PS. Na pocieszenie zmodyfikowałam mój flakonik Madame Gaultier'a



PS. A może zlikwidować słup???

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Pejzaż miejski- obelisk

Dzisiaj Gucio wciągnął się w malowanie.



Pędzel szybko Mu się znudził i powiedział, że "woli paluszki".

Poza wszami i embrionami, co prawda już pod piaskiem, obraz skojarzył mi się z wakacjami sprzed paru lat, kiedy znużeni gorącem, postanowiliśmy, ja i Wojtek, znaleźć akwen na terenie Warszawy lub niedaleko, gdzie możnaby było popływać.
Po drugiej stronie Wisły była szeroka plaża, leniwy prąd rzeki. Gorąco strasznie, więc - słabo biorąc pod uwagę konsekwencje, zanurzyliśmy się i było fajnie, dopóki nie zaczęły na nas napływać wielkie ilości jakby  bezów z gęstej piany, które swoiście pachniały. Jedno porozumiewawcze spojrzenie i już więcej nie wchodziliśmy.
Wojtek za pomocą mapy satelitarnej wytropił małe jeziorko pod Warszawą, w lesie. Mijaliśmy samochody, w których uprawiano miłość, głównie z przybyszkami ze wschodu i stanęliśmy nad brzegiem.
Miłe zaskoczenie- upalny, piękny dzień i nikogo.
Woda miała kolor koniaku i przy ledwie wzburzeniu zamieniała się w ciemnobrązową, mętną ciecz. "Nic się nie bój" powiedział Wojtek "To jeziorko torfowe".
Popływaliśmy, ale nie wyszliśmy tacy, jak wcześniej- do każdego, nawet najmniejszego włoska przyczepiły się bardzo ciemnobrązowe drobinki. Nie miałam pojęcia, że włosy ma człowiek WSZĘDZIE, na twarzy zwłaszcza.
Wyglądaliśmy jak po charakteryzacji do filmu o tajemniczych stworzeniach człekopodobnych i niestety- to było nie do zmycia. Popływaliśmy jeszcze trochę (bo i tak gorzej już nie było) i wsiedliśmy do samochodu, modląc się, żeby nie zatrzymała nas policja, a potem pobiegliśmy do domu mając nadzieję, że nikt nas nie minie na schodach.
Udało się- trzeba było 3 razy się szorować ostrą stroną gąbki.
Potem już grzecznie jeździliśmy nad Jeziorko Czerniakowskie, przy którym co prawda stała żółta tabliczka z napisem "Zagrożenie cholerą"- ale uznaliśmy, ze to ściema.
I nic nam nie jest.

Tymczasem powstaje kolejny pejzaż miejski.


Na razie kojarzy mi się z Odyseją Kosmiczną, ale tak obrazka nie zostawię.
Mam parę pomysłów, zapytałam Wojtka, czy istnieją kwadratowe kominy, powiedział, że nie.
Więc jednak miasto. Będzie.

Pachnę Patchouli Santa Maria Novella- firma, która niedawno obchodziła 400stulecie istnienia. Dla mnie- zachwycający zapach, W. jednak był innego zdania : "Fuj, widzę stary stołeczek z odmykaną pokrywą pokrytą skórą, w którym trzyma się akcesoria do czyszczenia butów i brudne szmaty".
A myślałam, że się zachwyci.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Już nie burchle

Gucio, kiedy wstaje rano, zawsze podchodzi do sztalug i z bezradnym smutkiem w głosie pyta, patrząc na burchle "Gdzie moja żaba? Zepsułaś żabę, o, nie".
Przez chwilę się cieszył, kiedy powiedziałam Mu, że będzie księżyc.
 "Ebieski?"
 "Nie, srebrny"
"Nie lubię szary. Gdzie moja żaba?"

Zdradzę, że czeka mnie szukanie muszelek (jako modeli) i malowanie wielkiej ilości par oczu. Oraz sprzątanie podłóg, ponieważ wlazlam w plamę z niebieskiej farby i wszystko obdeptałam.

W dzień fajniejszy jest kolorystycznie

Tymczasem powstaje kolejny pejzaż miejski, którego na razie nie pokażę, gdyż wyraźnie widać po nim, że maluję go z resztek farb, które zostały mi po Kocie i Ewie.

Pachnę dziś specjalnie-  perfumami z Emiratów Arabskich o nazwie Dehn El Ood Cambodi- czyli powietrze przesycone aromatami drzewno- odkażaczowymi.

Przed spaniem jeszcze mam zamiar zacząć wykorzystywać żel do wybielania zębów, który niespodziewanie znalazłam. Jest tylko o rok przeterminowany. Wojtek mnie ostrzegł "Może lepiej go nie używać?" "Ale niby co może mi się stać?" zapytałam. "A jeśli spektrum barwne przesunęło się w stronę brązu albo pomarańczu?"
E tam.
Zastosuję i zobaczę.

sobota, 14 kwietnia 2012

Sen o Londynie

Sny mają wielki wpływ na moją wyobraźnię, często też na obrazy. Śnię często i zazwyczaj przyjemnie.



Dziś śniło mi się, że rodzice wysłali mnie samolotem na jeden dzień do Londynu, nie wiadomo, po co.
Miałam tam koleżankę z podstawówki, która rzuciła w Polsce pracę na poczcie i została właścicielką i prowadzącą rozgłośnię radiową w języku angielskim.
Najpierw chodziłam po centrach handlowych, które wyglądały tak samo, jak u nas, a potem spotkałam się z Anią. Wyglądała zupełnie inaczej niż pani na poczcie, bo miała asymetryczną złotą tunikę i kapelusik.
Powiedziała, że zaprasza mnie do kawiarni w korytarzu i że tam czeka na nas jej znajomy.
Kiedy go zobaczyłam, byłam pewna, że go znam, bo wyglądał jak kolega z podstawówki, Marek, w którym się kochałam.
Powiedział, że ma na imię Stuart, ale to mnie nie przekonało- "Stuart to na pewno po angielsku Marek"- ale on się nie przyznawał.
Zaprosili mnie na spacer i ostrzegli, ze gdybyśmy spotkali grupę kibiców, mamy krzyczeć "Roma Roma", to nas nie pobiją. I rzeczywiście, ze schodów zbiegł tabun kibiców w sportowych koszulkach, niektórzy trzymali piłki pod pachą, więc skandowaliśmy "RO MA RO MA", oni spojrzeli na nas porozumiewawczo i pobiegli dalej.
Szliśmy ulicą obok rzeki i trafiliśmy na most, który był zrobiony z samych drzew, posplatanych korzeniami i koronami. Powiedziałam, że Londyn to bardzo ciekawe miasto i po raz pierwszy mam ochotę pozwiedzać je, a nie chodzić po sklepach.
W planie mieliśmy jeszcze pójść do restauracji na obiad- przed odprowadzeniem mnie do autobusu do Warszawy. W lokalu było pięknie, ale obok nas siedziała starsza pani o wiedźmowatym wyglądzie, która głośno szeleściła gazetami i do tego podśpiewywała. Nie wytrzymałam i ze złością zwróciłam jej uwagę, że nam przeszkadza, a ona odszczeknęła, że może się uciszyć tylko wtedy, jeśli ja zaśpiewam lepiej od niej.
Wstałam zuchwale, zeby wystąpić, ale ku mojemu przerażeniu głosik miałam bardzo cichutki.
A wszystkie głowy zwróciły się w moją stronę wyczekująco.
Poprosiłam, żeby zamknięto okna i otworzyłam usta, mając zamiar wykonać "Miłość ci wszystko wybaczy"- ale tym razem mój głos był cichszy od szeptu, ludzie wrócili- rozczarowani- do rozmów i jedzenia, ja wciąż stojąc starałam się i starałam i nic, za to hałas, jakby szum, się nasilał.
Wreszcie się obudziłam, szum nie ustawał, nawet jakby przerodził się w warkot- a to sąsiad z dołu włączył wiertarkę.
Jeszcze chwilę poleżałam w łóżku, strasznie żałując, że przeszkodził mi w świetnym występie, a potem Gucio zaczął wołać "Halo, halo" i powróciłam na jawę.

Pachnę prezentem od Wojtka- Patchouli Planter's- wytrawnie, drzewnie, trochę jak stare próchno.
Bardzo stylowo.

piątek, 13 kwietnia 2012

Burchle- początek

Mam, mam pomysł!
Nareszcie burchle przestały wyglądać jak kadr z programu "Wstydliwe choroby"- przerażające pamiątki po rozwiązłym trybie życia.
Użyłam wymyślonego przy Ewie koloru i nawet z grubsza wiem, co będzie dalej- obrazek wakacyjny.


Co za ulga po wymagającym precyzji poprzednim obrazku!
 Używam super narzędzi- czyli pędzli z Lidla (komplet 5 szt. 13zł), które dzięki niskiej jakości są od razu wystrzępione. Sprawdzałam- w sklepie z artykułami dla plastyków takich nie ma, wszystkie są równiutkie.
Burchle to mój jedyny obraz z fakturą, nie przepadam za takimi efektami, ten traktuję jako wyzwanie.

Przypomniało mi się, że na pierwszą randkę z moim obecnym mężem umówiłam się w knajpie, gdzie wisiała moja wystawa. Wojtek na wszelki wypadek poszedł tam wcześniej, żeby się przygotować, gdyby np były to obrazy z pogiętej skóry cieniowane sprayem.
Odczuł wielką ulgę, kiedy zobaczył bajkowe zwierzęta "normalnie" malowane.
Rozumiem Go- ja niestety nie miałam takiego komfortu. Kiedy zostałam zaproszona na Jego występ (jest barytonem) strasznie się denerwowałam, bałam się, że będzie śpiewał nieczysto albo beczącym głosem, i w momencie, gdy wychodził na scenę, ścisnęłam Jego dłonie i patrząc Mu w oczy, wyszeptałam: "Błagam, trzymaj za mnie kciuki..."
Ale nie trzeba było- śpiewał tak pięknie, że kolana mi zmiękły i coś we mnie skakało z radości.

Dodam, że jest aktorem Teatru Muzycznego w Gdyni- a więc i śpiewa, i tańczy, i świetnie gra. Ma, wg mnie, zacięcie komiczne, na szczęście na codzień również (a nie, jak wielu, którzy na scenie śmieszni, tymczasem naprawdę są ponurakami albo wręcz cierpią na depresję).

Nawiasem mówiąc, nie był nigdy na moim blogu- oboje przyznaliśmy, ze nie jesteśmy gotowi. Baaardzo niewiele rzeczy Mu się podoba i praktycznie do wszystkiego ma uwagi/zastrzeżenia i wiem, że być może odebrałoby mi to spontaniczną radość, jaką mam z Brulionu. A On się po prostu boi- jak tych ewentualnych obrazów ze skóry.

Pachnę Youth Dew Amber Nude Estee Lauder, które dziś zalatuje bajorem, w którym coś umarło, na szczęście dawno temu.

czwartek, 12 kwietnia 2012

Trencz z węża

Byłam dziś znowu w ubraniach na wagę.
Pani Jola z haczykowatym nosem na kasie, dla niepoznaki zaplotła sobie dwa warkoczyki a la Pippi Langstrupf (a jest zdrowo po 40stce)- mówiła bez przerwy, jak zwykle.
Wypatrzyłam płaszczyk z materiału w wężowy wzorek, aż mi się oczy zaświeciły. Niestety, w przymierzalni okazało się, że jest DUŻO za duży- ale ponieważ była wyprzedaż, pomyślałam, że może nawet stylowo będzie go nosić? W końcu jestem artystką czy nie- mam się przejmować rozmiarem? Jeśli wzorek ładny?


Pani Jola czytała gazetę:
 "Słyszała pani? Facet 63 lata, wziął pistolet i zastrzelił dwie osoby z rodziny. Taki stary! Ja rozumiem, żeby był młody, ale tak? Że mu się jeszcze chciało.Pani bierze ten naszyjnik. Jaka pani za stara, co pani opowiada. Do nas przychodzi babka z telewizji, po siedemdziesiątce na pewno i wie pani co? kupiła skórzane spodnie, imprezuje, korzysta z życia, a pani czemu taka smutna? Trzeba ŻYĆ, kochana, i się nie przejmować, a bo to wiadomo, kiedy człowiek przestanie oddychać?"

W domu zmierzyłam znowu trencz z węża. Nie wygląda dobrze. Niestety.
Będzie dla Mamy.

Obrazek z wypukłościami stał na sztalugach- i nagle mnie olśniło. Co ja kombinuję z kolorami, żeby księżyc namalować- przecież mówi się "na srebrnym globie".


Tylko że nie przypominał mi planety, tylko rtęć. Co mam do malowania w rtęci? Przecież to trucizna, żadne zwierzę w niej nie pływa.

Tak więc (przy słuchaniu o masonach- nie to, że sama z siebie, tylko dostałam link na pocztę i otworzyłam) postanowiłam pomalować na miedziano.


I dalej mi się z niczym nie kojarzy.
Chociaż.... trylobity na wulkanie?

Pachnę Femme Schlessera- pozornie czysty, krystaliczny zapach piżmowy, ale jednak z brudkiem- jakby ktoś dokładnie się wyszorował, ale zapomniał o pachach.

środa, 11 kwietnia 2012

Ewa skończona i Wstyd

ODSŁONA TRZECIA
Koniec! Jest Ewa- i wszystko, co trzeba- i spadające płatki, i motywy zdobnicze, i rzece-drodze nadałam trzeci wymiar.

Ewa. Obrazek na dykcie. Rozmiar 19 na 29cm.
To jest Ewa na nowej drodze życia. I podoba mi się ta droga.
Poza tym obrazek jest dopasowany do wnętrza- miałam zdjęcia.

Teraz  muszę wyjść z psami- bo mają już wypchnięte oczy. Ale wrócę- dziś była kinowa środa.

Mieliśmy wychodne- Gucio do Babci, więc, ponieważ poruszamy się samochodem i w planie był film, pomyślałam, ze włożę najwyższe szpilki. Na górę gustowne, choć sztuczne futerko.
Ale już schodząc po schodach, pożałowałam- chciałam wrócić i zmienić buty, ale nie było czasu. Futerko wobec nareszcie ciepłej pogody wyglądało dziwnie i strasznie grzało.
Tak więc, kiedy podrzucałam synka do Mamy, na ugiętych kolanach poprosiłam Ją, żeby dała mi jakiekolwiek buty. Mama się przejęła, poszła do piwnicy i powiedziała, że ma dla mnie coś specjalnego.
Nie mogłam odmówić- choć rzeczywiście, było to obuwie specjalne. Solidne, skórzane lacze (Justysiu, nie podobają ci się- one są z Syreny!) - czyli eksponujące moją pietę w rajstopie koloru indigo. Do tego z kaczkowatym, szerokim noskiem (nochalem!), czarne,  przeszyte dla ozdoby białą grubą nicią. Podeszwa gruba, gumowa.
Tak więc, odarta z kobiecości, bez futerka, szłam krokiem nurka (w płetwach) po monstrualnych schodach do Pałacu Kultury- gdyż wybraliśmy Kinotekę.
Film- Wstyd. Bardzo dobry. O uzależnieniu od seksu. Mężczyzna z fujarą i piękne kobiety.
Musiałam podczas oglądania zdjąć obuwie, tak bardzo w nim się czułam nie na miejscu.
Ledwie zaczęły się napisy końcowe- wciąż w ciemności, wszyscy przejęci i zamarli (naprawdę znakomite kino)- a Wojtek swoim dudniącym barytonem oznajmił:  "Muszę iść jeszcze raz, bo nic nie zrozumiałem".
Syknęłam tylko "BĄDŹ CICHO!"
"Jakie cicho, co cicho, zapłaciłem 20 zł i mam prawo mówić!"

Wyszliśmy do wielkiego hallu, nagle słyszę "Wojtek! Co za spotkanie!"- okazało się, dawna znajoma, jeszcze z czasów, kiedy W. nie mieszkał w Warszawie.
W. zwrócił się do mnie "Justysiu, to jest krowa"- gdyż była to pani, dubbingująca filmy dla dzieci, robiąca za krowę, zebrę i żyrafę, a ostatnio za pingwina.
I ja! W tych laczach! A niewiele brakowało, żebym była piękna!
Dlaczego zawsze- a zdarza się to ze dwa razy na rok- kiedy jestem nie do pokazania, spotykam dawno nie widzianych znajomych??? Albo osoby, którym Wojtek rad by pokazał atrakcyjną nową żonę?
Czułam się, jakbym wdepnęła stopą w rakiecie śnieżnej w ludzką kupę.
Potem do krowy dołączył jej przyjaciel- kupa na obu butach.
Nawet chciałam powiedzieć, że to nie moje buty, to przypadek, ja tak normalnie nie wyglądam- ale pomyślałam, że się tylko pogrążę.
Ale wstyd!

A mam na sobie Je Reviens (Ja Wrócę) Worth'a- zapach stworzony przed drugą wojną. Bardzo chemiczny. Pachnie- dla mnie- obezwładniająco- ozonowaną i na wszelki wypadek również mocno chlorowaną wodą na basenie.

SUPLEMENT
Dowiedziałam się, czym zajmuje się przyjaciel krowy- występuje u Potockiej jako parodysta i drag queen w jednej osobie. Więc z całą pewnością zarejestrował lacze.

Ewa rano- wersja robocza

ODSŁONA PIERWSZA
Dzień zaczął się miło, ale od razu się zepsuł BO obrazek śliczny w kolorach, ale zapytałam o zdanie publiczność:
 "Guciu, powiedz coś o obrazku"
"Pani ładnie tańczy"- a potem cios "O! Śnieg!". Poza tym uważa, że obrazek jest z tyłu czysty, a z przodu brudny.
Wojtek mnie załamał- "Ile piłeczek!"
Rzeczywiście, prawda... A więc to nie koniec.


Wieczorem będę więc przerabiać golfistkę.
Zleceniodawczyni, której wysłałam zdjęcie, jeszcze się nie wypowiedziała- może nie wie, co powiedzieć?

O kurczę. Dostałam wiadomość- że się podoba. Z kropkami.
A ja je zlikwidowałam!!!

ODSŁONA DRUGA
Już, już robiłam ostateczne zdjęcie- dałam ewę do pokazania Wojtkowi- i znów dostrzegł coś, czego nie widziałam- nowo wprowadzone motywy w dolnych rogach są czysto karciane- trefl i karo. Najpierw golf, potem karciochy

Muszę zmodyfikować- już czuję- będzie koniec.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Prawie koniec Ewy

Coś niesamowitego- malutki kawałek obrazka, część, na której stoi Ewa, przemalowywałam cztery razy (biały, potem miodowo- żółty, jasny beżowy, ciemny beżowy) i będę przemalowywać piąty raz! Wydawałoby się- nic trudnego, ALE na tej podłodze stoją elegancko obute stópki i za każdym razem muszę je na bezdechu obmalowywać najcieńszym pędzelkiem. Ten kawałek jest bardzo ważny- przy każdej zmianie cały obrazek wygląda zupełnie inaczej- i, niestety, ciągle nie tak. Albo gubi się góra, albo jest mdło, albo obco- i tak "w kółko, w kółko" jak mówi Gucio.
Już chyba wolałabym pomalować paznokcie... chociaż nie, jednak nie.

JEST! JEST! Trafiony! przy okazji wymyśliłam nowy kolor- znaczy mam przepis na niego (wiem, co z czym zmieszać i w jakich proporcjach), "wymyśliłam- czyli zrobiłam taki, którego nie ma w gotowych tubkach.
I nawet jest dość smaczny...

Wygląda na to, że skończyłam.
Ciekawa jestem, co się okaże jutro w dziennym świetle- sprawdziłam, że gorzej nie bywa, ale inaczej- owszem, czasami bardzo.

Dziś wklejam tylko zdjęcie trzydziestu pięciu kwiatków (na zdjęciu 33- gdyby ktoś był szalony i policzył), żeby uspokoić tych, którzy się martwią, że wysyłam Ewę na ziąb w sukience z odkrytymi ramionami.


Jestem dobrej myśli, gdyż ciągle przeszkadza mi jakaś wyletniona mucha- a kiedy robactwo garnie się do obrazka- znaczy, że będzie udany.

Pachnę- ach, jak ja pachnę! Patchouly Etro- czyli bardzo stara (że składniki już nie do rozpoznania), spleśniała kanapka na wilgotnej ziemi obok podmokłej spiżarki z kiełkującymi ziemniakami. Oraz tajemny składnik- moja koleżanka z liceum mówiła "grzybki halogenowe".
 To jeszcze lepsze od zasikanych pieluch i spoconej baby (czyli moich ulubionych nut perfumowych).

Oczywiście żart, żart i karykatura (żal mi się zrobiło prześmiewania tego niezwykłego zapachu)- Patchouly jest piękne- wytrawne, kamforowe, drzewne i jakby z miętą. Moja pracownia malarska mogłaby tak pachnieć- gdybym nie używała akryli.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Zmierzch - słowo o filmie

W ramach odpoczynku po odpoczynku dziś zrobiłam sobie wolne  i postanowiłam obejrzeć jakoby słynny Zmierzch- czyli romans wampirzy.
Główne postaci to siedemnastoletnia Bella i od dawna siedemnastoletni Patison. Wyrazy twarzy mieli bardzo poważne, mroczno- chmurne, przy tym Bella zachowywała się tak, jakby dręczył ją wewnętrzny pasożyt i nie mogła się doczekać, żeby wreszcie pójść do ubikacji, aby się go pozbyć.
Z kolei u Patisona chmurność poza ponurą miną przejawiała się postawionym kołnierzem i włosami, bardzo silnie wystylizowanymi, żeby wyglądały na nonszalanckie i niedbałe. Poza tym oboje mieli pobielone twarze i przyciemnione usta, Patison jeszcze podkrążone oczy i przekrwione białka, kiedy zjawiał się po kilkudniowej nieobecności, kiedy pożywiał się ludzką krwią.

Pattison cierpi z głodu i miłości

Kiedy wyznał Belli, że jest wampirem (i powiedział jej "Jesteś moją osobistą heroiną"- co zrozumiałam jako "heroską") i zbrodniarzem (oczywiście "najbardziej niebezpiecznym"), co ciężko mu znieść, wyzwoliły się jego mroczne moce i zaczął z wielką prędkością skakać po drzewach.
To mi przypomniało dawny serial pt. Flash, kiedy główny bohater też dostawał przyspieszenia, aż jego sylwetka zamieniała się w rozmazaną smugę- ale we Flashu były elementy humorystyczne, natomiast Zmierzch tak wyreżyserowano, jakby poczucie humoru było czymś wysoce niewłaściwym.
Aż się prosi, żeby nakręcić parodię.

Z wiadomości świątecznych- przejęłam inicjatywę w laniu i okazało się, że dało mi to wiele satysfacji.
I cały dzień coś śmierdziało- ni to potem, ni to stęchlizną, pleśnią jakąś (aż podejrzewałam, że wędliny nabrały "gaziku")- okazało się, że to mini bukszpaniki w doniczkach, które dla ozdoby ustawiłam na stole.
Styliści wnętrz używają określenia "dekorowanie zapachem".
Przypomniała mi się choinka u rodziców- piękna była, ale cuchnęła kocim moczem. Podobno czasem pryskają specjalnym płynem, żeby nie kradziono drzewek- ale ja myślę, że poddano ją modyfikacji genetycznej, a smród był ubocznym skutkiem wszczepienia genu nie gubienia igieł. Bo choinka dotąd stoi na balkonie, w stojaku, i wcale nie opada. Rodzice prawie od razu wystawili ją na dwór - tak cuchnęła.

Mój dzisiejszy zapach dobrze się komponuje ze smrodkami- Bottega Veneta, która jakiś czas temu mnie zachwycała, a teraz przypomina zapach wilgotnych skórzanych wkładek do butów, mocno podklejonych.

niedziela, 8 kwietnia 2012

Ewa znad żurku i jaj

Obrazek powoli ma się ku końcowi.
Po konsultacji ze zleceniodawczynią ustaliłam kolor sukni.


Oczywiście, jak zawsze w Święta (i na wyjazdach) okazuje się, że czegoś bardzo brak- tym razem kończą mi się farby. Nie wiem, czemu nie wynaleziono jeszcze "przyjaznych" tubek i trzeba nadludzkiego wysiłku, żeby wycisnąć choć odrobinę.
I tak łatwiej, niż przy mleku słodzonym w tubce, która jest z metalu i wysysanie resztek można przypłacić ukruszonymi jedynkami, podwójnym językiem, szerszym uśmiechem i ogólnie zdrowiem.

W każdym razie teraz czeka mnie drobiazgowa robota, jak to mówią- diabeł tkwi w szczegółach, więc moja Matka Boska się przyda. Detale, które zamierzam dodać, będą stanowić o ogólnym wrażeniu, jakie ma robić obrazek. Na razie nic nie powiem.

I nie wytrzymałam- na sztalugach zaczęłam obraz z miejskim pejzażem.

Królową stołu była upieczona przez Wojtka perliczka, którą podał ze słowami "Całujesz pan w dupę perliczkę, wygrywasz amerykańską zapalniczkę"

Zastanawiam się, czy jutro w domu będzie lany poniedziałek, bo Wojtek kupił Guciowi przyrząd z głową pieska i tłoczkiem, który to tłoczek przy przesuwaniu wydaje dźwięki przypominające ćwierkanie. Przedziwna rzecz.


Im bardziej zastanawiam się, co jutro będzie, tym bardziej się obawiam. Co prawda mam pistolet (na wodę), ale jak dotąd w walce się nigdy nie sprawdziłam.

Pachnę- jak na Wielkanoc przystało- Eternity.

PS. Pieska na wodę schowałam.

sobota, 7 kwietnia 2012

Dziś już lepiej

A więc- po pierwsze- Wszystkiego Najlepszego! Jezus, zdaje się, jeszcze nie zmartwychwstał, ale już blisko.


Baranka wybrałam ze względu na wybitną minę, obok Matka Boska Malarska, która chroni moją dłoń przed zadrżeniem w ważnych momentach twórczych.

Dziś lepiej, bo:
kawę wylałam, ale malutko
skarpetka się znalazła, choć nie ta, przez co uświadomiłam sobie, że zagubiona jest jeszcze jedna para
but się znalazł- właściwy
nie odniosłam żadnych obrażeń

I przede wszystkim- mamy sprawne drzwi, nowe zamki i klamkę.
Dziś rano Wojtek zadzwonił do specjalisty od wymiany zamków, który dysponował również unikatowymi zamkami izraelskimi. Okazało się, że nie ma szans, żeby przyjechał, W. złapał go już hen, poza miastem.
"Pan się zlituje, bo nigdzie nie możemy wyjść"- i tamten się zlitował.
 Zaczęli rozmawiać przyciszonymi głosami - żeby nie słyszeli niepowołani. Wytłumaczył wszystko Wojtkowi, jak włamywacz, który wprowadza adepta w tajniki zawodu.
Okazało się, że izraelski zamek to pic i fotomontaż, gdyż równie doskonała jest nasza Gerda (dwa razy tańsza), pan powiedział, gdzie (precyzyjnie) trzeba przywalić młotkiem, żeby stary zamek wyleciał, podał kody i typ, mało tego- zdradził, że u niego zamek z montażem kosztuje ok. 400zł, ale w jednym sklepie można go kupić za 138zł, wytłumaczył, jak zamontować.
I tak się stało. Złoty człowiek.
Co prawda drzwi przycięły Guciowi (lekko) paluszki, ale i tak uważam, że sukces.

Tymczasem ja oddawałam się działalności malarskiej:

Jaja. Cebula i akryl
Straciłam rachubę czasu, zrobiła się za 10 szósta, więc paląc opony dojechaliśmy pod Św. Stefana, patrzymy- a tam już ksiądz podnosi miotłę. Wojtek musiał staranować brzuchem jedną panią, zagradzającą dojście do stołu, buch koszykiem, aż baranek poskoczył- ale zdążyliśmy!

Wieczorem Gucio o ukrzyżowanym Chrystusie powiedział, że "wygląda dziwnie" i życzył nam "małych świąt".


I ja też życzę Świąt w sam raz!

piątek, 6 kwietnia 2012

Jak pech, to pech

Co za dzień!
Najpierw Wojtek wylał kawę
Potem Gucio mnie potrącił i ja wylałam kawę
Kiedy leżałam na łóżku, Gustaw chciał mnie przeskoczyć, ale nie wymierzył i walnął mnie kolanami w piszczel
Wypachniłam się Dune i W. powiedział, że to "obrzydliwe, stare pudrzysko" i dlaczego Mu to robię
Zatkała się wanna
Aza zrobiła kupę w łazience
Zepsuł się sprzęt grający - zaczął pierdzieć
Zginął mi: but, kolczyk, skarpeta i sitko
Gucio powiedział, że serek zrobiony przeze mnie jest "nie pycha" i odmówił zjedzenia, chciał "lebek z szynkoł" ale zabrakło pieczywa
W trzykilowych bobkach dla psów podczas niesienia urwała się rączka i spadły Wojtkowi na nogę
W wersalce przestał działać mechanizm i nie można jej otworzyć
Zaśmiardł się szaszłyk z łososia
Zegar przestaje chodzić po pół godzinie i już nie rusza
Pękający lakier do paznokci Special Effect Cracking Magic nie popękał
Nie można włożyć klucza do zamka - nie wchodzi i może się okazać, że ktoś musi przez Święta zostać w domu, bo byle drobiazg do tych super antywłamaniowych drzwi izraelskich kosztuje straszne pieniądze- kiedyś zatrzasnęłam się na klatce bez kluczy i gość, który przyjechał, żeby dostać się do zamka i go z zewnątrz otworzyć, musiał urwać klamkę za pomocą wielkiego pręta, wziął za to 80zł i był rudy, a za nową klamkę chciał 300zł i teraz jak w domu wariatów nie mamy klamki, bo żadna normalna nie pasuje, a firmy już nie ma (tej od drzwi). Nie wiem, jak wymienimy zamek. No i poza tym czemu klucz nie wchodzi? A wchodził. Ktoś się chciał włamać? Ale wewnątrz są psy, szczekające. Już nie wiem, co o tym myśleć.

Na dodatek od bardzo dawna kładę kolejne warstwy farby na Ewie i wciąż mi się wydaje, że nie jest równy kolor (czy naprawdę psuje mi się wzrok?), poza tym mój ukochany pędzelek zaczął łysieć i akurat traci kawałki włosów, kiedy cyzeluję powierzchnię obrazka.

Mam nadzieję, że przynajmniej będę mogła zasnąć.

I nie pachnę niczym. Za to w całym mieszkaniu unosi się zapach gorącej i przypalonej plasteliny (WD 40)

Może od  Zmartwychwstania sytuacja zacznie się poprawiać.
Teraz nawet jajka nie chciały się ugotować na twardo.

PS. Na spacer z psami wzięłam na pocieszenie fiolkę z Edenem Cacharela, ale w środku nie było Edenu tylko coś innego i teraz śmierdzę nie wiem, czym, ale bardzo mocno (jak w tej knajpie, o której mówią "jedzenie jest niesmaczne, ale za to duże porcje")

czwartek, 5 kwietnia 2012

Ewa cd cd

Tak już jest, że kiedy więcej czasu spędzam przy malowaniu moich elegantek, tym większą mam ochotę i ja się przeistoczyć. Przestać wyglądać jak malarka właśnie oderwana od sztalug, lecz włożyć obcasy, spódnicę, a może i nawet pończochy. Umyć twarz z farby, pomalować- paznokcie itd.
Na razie, przy porządkowaniu szafki z butami, znalazłam ileś-tam par szpilek z ledwie śmigniętymi flekami. Poza szafką za to stoją dwie dyżurne pary butów typu trapery- z ociepleniem i bez, z których wyskakuję tylko w domowe lacze (jedno z moich ulubionych słów).
Zaczęłam od kupna Chloe Intense, które jest zapachem stylowym i eleganckim. Odbieram je- oczywiście- jako nie pasujące do mnie. Ale... do czasu. W szafie mam przynajmniej trzy dopasowane sukienki, lekko przykurzone. Tymczasem dżinsy zjechałam do dziur.


O, nie, tak dłużej nie będzie!

Tymczasem Ewa postępuje- prace idą wolniej, niż przewidywałam. Wiadomo- Święta, a i farba wyjątkowo wredna (słabo kryje).

 Kolory w naturze inne- pocieszam się, że w świetle dziennym, kiedy chwycą żółcie z dziennego światła, niebieski przestanie być tak ewidentny.

Pachnę Rumeur'em Lanvina- czyli jaśmin ze zmywaczem do paznokci.