WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

wtorek, 29 września 2015

Justynki i wspomnienie z Katowic

Wciąż jeszcze jest we mnie radość z katowickiego spotkania - i przyznam się do czegoś. Chociaż z natury należę do osób towarzyskich, jednak trema mi nieobca.
Pomyślcie... idziecie się "pokazać" osobom, które w większości znacie tylko z wirtualnej rzeczywistości. Chciałoby się dobrze wypaść, ładnie wyglądać itede... Już dawno przekonałam się, że im bardziej zależy na urodzie i włoży się w to nadzwyczajne starania - tym gorzej. Wszelkie eksperymenty kładą się cieniem...Tym razem jednak przesadziłam w drugą stronę, gdyż do samochodu do Katowic weszłam pozbawiona wszelkiego makijażu. Nie specjalnie. Nie zdążyłam.
Już samo malowanie się w okularach jest komiczne, a jeśli do tego dochodzą zakręty, wyboje, to manewrowanie szczoteczką z tuszem przy oczach staje się czynnością wysokiego ryzyka. Kierowca, którym okazał się człowiek występujący w TVNie, uprzejmie i ze zrozumieniem mnie informował, jak pilot w rajdzie : "równa prosta przez parę minut" albo "wymiana nawierzchni i korek przez najbliższe pół kilometra" i tym sposobem udało mi się coś wskórać.


Nie uważam się za osobę nieśmiałą, lecz np.  na spacerze z psem, kiedy ktoś idzie naprzeciwko, nie wiem, co zrobić z oczami. Dopiero od niedawna wzięłam się na sposób i wpatruję się w krągły zadek Pepy, z taką intensywnością, jakby nic innego nie istniało na świecie.

Dzisiaj natomiast wysilałam wzrok, bo postanowiłam zmienić buciki Justynce.



Czy jestem zadowolona? NIE!

Za to druga Justynka zmieniła kolor sukni


Czy jestem zadowolona? TAK! Materiał nie zostanie gładki - dojdzie wzór.

A teraz już przejdę w tryb spoczynkowy - ostatnio doskonale mi to wychodzi. Wczoraj odsypiałam chyba cały tydzień


Z Pepą, która wydaje najróżniejsze odgłosy - sapanie, chrapanie, pomruki, a wita nas niemal okrzykami "aaach, aach, oooch" (pokazując ząbki jakby w uśmiechu). Dodatkowo, jako psi termoforek, doskonale sprawdza się podczas snu.
To już pójdę, bo za chwilę klawiatura odbije mi się na policzku.

niedziela, 27 września 2015

Komunikat roboczy

Szanowni Państwo, miałam wielką przyjemność uczestniczyć w zjeździe perfumowym w Katowicach.
Śląskie towarzystwo jest niezwykle barwne. Zawsze niesamowicie się cieszę, kiedy mogę poznać nowe osoby i ponownie zobaczyć się ze znanymi i jakże lubianymi.



Jutro napiszę więcej, bo czuję się po prostu wymemłana i nie do końca przytomna z niewyspania po podróży i  przegadanej nocy z Klaudią (Sabbath), która dosłownie czytała mi w myślach i spełniała moje nawet nie wypowiedziane życzenia.

I nareszcie zdjęłam moje buty na platformach, które podwyższają mnie z marnego metr pięćdziesiąt dziewięć o dobre dziesięć centymetrów.
(ach, życie nabiera barw, kiedy zdejmie się niewygodne obuwie! To co prawda było wygodne, ale nie do długiego chodzenia - kiedyś, gdy na mieście poczułam, że ani kroku nie zrobię więcej na obcasach, resztką sił dowlokłam się do bazarku i u Wietnamczyka kupiłam emeryckie kapcie z siateczki, bardzo obciachowe - moja ulga była tak wielka, że spontanicznie wykrzyknęłam, że żaden mężczyzna tak mi nigdy dobrze nie zrobił - na szczęście polszczyzna Azjaty uniemożliwiła mu zrozumienie moich słów - więc tylko z nieobecną miną i służbowym uśmiechem wymruczał "tak tak, dobzie dobzie".)

WIĘC jutro napiszę więcej o zlocie, biorę się za Justynki oraz donoszę z radością, że Obraz z Panterą znalazł dobry dom.

A teraz już, resztką sił, roześlę sobie posłanie i żegnam się bardzo, bardzo zadowolona. I silnie pachnąca - jak to po perfumowych zlotach bywa.

czwartek, 24 września 2015

Pantera - premiera! Duftart do Black Orchid Forda

Muzyka!


Tak, bez wahania jako ilustrację muzyczną wybrałam jeden z albumów wszechczasów - ma w sobie wszystko. Miękkość, drapieżność, nowoczesność, nastrój, stylowość - niebiosom niech będą dzięki, że ci muzycy żyli w jednym czasie i mieli okazję się spotkać, i jeszcze na dodatek zrobić nagranie.
Mój Tato, który przestał grać na pianinie nagle - mówiąc, że nic go tak nie nudziło jak on sam, wspominał jedną genialną sesję jazzową, w której uczestniczył, kiedy ni z tego, ni z owego wszystkie dźwięki i pomysły paru jazzujących ludzi ułożyły się w genialną całość, interpretacje przenikały się, mieniły, każdy dźwięk znalazł się na dokładnie jedynym właściwym miejscu. Poczuli to wszyscy - grający, publiczność, która zamarła, wlepiwszy oczy w scenę.

I nieskromnie powiem, że w pewnym momencie i ja doświadczyłam podobnego szczęścia, tyle, że malarskiego. Na dodatek wcale nie miałam w planach pantery - prawdę powiedziawszy, stała się ona remedium na smutek.


W jednej chwili porwał mnie ów pomysł - by po jednej nocy i dniu być zrealizowanym.
Skąd? Jak? Dlaczego?
Nie wiem!
Tak, prawda, potraktowałam się obficie Black Orchid...

Sam zapach... No cóż, tym razem muszę Państwu powiedzieć, że duftart go przerósł. Lubię Black Orchid - słodki, upajający, mocny, niepokorny... ale tylko na początku. Po tym wybuchu perfumy powoli tracą swoją moc, zostaje nie sprecyzowana, melonowa słodycz, a Wojtek mówi wręcz "bełkot".
Co prawda RAZ zdarzyło się, że zachwycały mnie długo - ale rozgrzałam się przy biegu do autobusu, a mam to do siebie, że wolno stygnę.
Przyjmijmy więc, że ilustruję pierwsze pół godziny zapachu.


Tutaj nie ma miejsca na pomyłkę, na fałszywą krzywiznę - doskonałość jest niezbędna. Krawędzie, kształt, linie, tworzą kompozycję prostą, wręcz minimalistyczną, lecz ile napięcia, ruchu może mieć (przy właściwej realizacji) to przepiękne zwierzę.
A do tego udało mi się zachować, dzięki grubemu kładzeniu farby, ślady pędzla, które wyglądają jak połyskliwa sierść wielkiego kota, który choć czarny, jest w cętki, wiemy o tym.
(bardziej żółte tło, oczywiście złote w rzeczywistości, to zdjęcia zrobione w świetle lampy, złoto w beżu, jak poniżej - w dzień)


Złoto! Farba (niesmaczna, dodam jako oblizywacz pędzli) nie błyszczy się, jak metal, lecz daje przestrzeń, głębię, na dodatek w zależności od ustawienia, może być cieniowana lub niemal gładka.




Tymczasem przy Justynce wykończyłam pędzle, przerabiając je na mini szczoteczki - wyciorki do krasnoludkowych kibelków. Nowy komplet kupiony.
A więc jutro dzień justynkowy.
Mam pomysł - bardzo dekoracyjny. Muszę się z tym przespać.
Chyba bomba, ocenię, jak ochłonę.
Czyli rano.

wtorek, 22 września 2015

Justynka z Panterką

Osiągnęłam taki etap w Panience, o którym się mówi "pokrycie powierzchni".
Teraz zdecydowanie będzie z górki - nastąpi uporządkowanie rozszalałych elemencików, które JESZCZE nie tworzą całości (w tym miejscy znowu proszę Szanowną Zleceniodawczynię, by się nie niepokoiła).


Kolory również się nieco zmienią - w czerwienie wprowadzę ciemniejsze tony, w zielenie - jaśniejsze. Może trochę pasteli.


No i przede wszystkim ład przy tych czerwonych szpileczkach, bo teraz Justynka wygląda, jakby podeszwami powodowała wybuchy dziwacznych fajerwerków - zimnych ogni.
A  po dłubaninie, zamiast grzecznie się położyć (i w przerwach, przyznaję się), doskakiwałam do Pantery.
Złote tło!
I czerń!
Poniżej fragment


Jak wspominałam, obraz/ek nieduży - 35 na 25 cm.
Faktura sierści - marzenie.
No, zobaczymy, jak będzie się prezentował w dziennym świetle.

Tymczasem udało mi się spotkać (i nabyć) kwiaciarnianą różę - pachnącą! Nareszcie, po bezdusznych, wyniosłych bardziej lub mniej kwiatach, czuję w domu, że róża jest.




I tym pięknym akcentem się z Państwem żegnam, zapraszając na nie wiem, co - kolejną fazę justynkową czy może Panterę?

niedziela, 20 września 2015

Smutek nie - jesienny

Tak, lubię jesień. Zawsze lubiłam.
Zapachy, kolory, szczególne światło.


Dla mnie była i jest początkiem, nie końcem.
Krótkie dni na zewnątrz - ale długie w pracowni, zachęcają do malowania.

Więc nie o jesień chodzi, po prostu coś takiego jest w niedzieli, że jeśli dopada mnie smutek, albo raczej melancholia, to w 9ciu przypadkach na 10 właśnie w ostatni dzień tygodnia. Nie dlatego, że jutro poniedziałek, bo w poniedziałki się mobilizuję i ogarniam, chwytam zdecydowanym ruchem lejce w dłoń i nadaję bieg rozbrykanej rzeczywistości.

Nie, nie szkoda mi lata... lasu mi szkoda...




No ale... tu Warszawa, Warszawa.
Nie mogę narzekać, bo mieszkam w ładnym i nawet cichym miejscu, ale za zapach mchu, igliwia, za krzyk żurawi, krakanie kruków, dałabym... nie wiem, wiele bym dała...

I tak się, rozumiecie, zapadałam w melancholię, nie usiłując jej specjalnie powstrzymać - pomyślałam, że wygaśnie, ale nie i nie.
No i się, jak to mówią, wzięłam.

Black Orchid na szyję (perfumy Toma Forda) - i zobaczyłam JĄ


Położyłam wiele warstw czerni - efekt przeszedł moje oczekiwania.
To oczywiście dopiero początek, pewnie zwierzak sobie poczeka, bo jutro w planie Justynki, a lista dalszych obrazów długa, uporządkowana.

Tak więc, dobranoc, mój lesie ukochany.

sobota, 19 września 2015

Justynka - nowe tchnienie

Więc dziś z nową energią, prawdopodobnie uzyskaną dzięki wyspaniu się, przystąpiłam do Justynki.
Użyłam swoich tajemnych sposobów - najpierw, czując się jak ksiądz, który kropidłem święci dary, strzaskałam obrazek kroplami, smugami kropli.



Przedtem pokrywszy go czerwienią.
Potem położyłam precyzyjnie czystą szmatkę (wszystko działo się na podłodze) i odtańczyłam na Panience trepaka. Pepa kręciła się obok, zdezorientowana i zaniepokojona, poszczekując, co rusz dotykała nosem moich łydek.


Zupełnie jak przy porodzie - potrzeba czystych szmatek i dużo gorącej wody.
Wreszcie oderwałam ostrożnie materiał z "odbitką". Część farby, w mokrych miejscach, przylepiła się do niego (tak właśnie miało być) i powstał zalążek tła.




Zdjęcia w sztucznym świetle, mocno przyżółcone.
Całość wygląda co najmniej interesująco - teraz praca stanie się już zupełnie inna, bo są podwaliny pod obraz frapujący, bogaty i żywiołowy.
Doskonale pasuje do bogatej i wesołej osobowości Justynki.
Teraz tylko czekać na światło dnia, by umiejętnie wykorzystać przypadkowe plamy i zaprząc wyobraźnię do tworzenia precyzyjnych efektów.
O, tak, jak mnie to wszystko cieszy!

piątek, 18 września 2015

Tragedia z Justynką

Najpierw muszę uspokoić Szanowną Zleceniodawczynię, że sytuacja aktualnie wygląda na opanowaną.

Ale... po obiecującym i przyjemnym początku, zaczęły się schody.
Wyglądało fajnie - Justynce zmieniłam obuwie na szpilki - bardzo mnie to ucieszyło. Ortopedyczne kopytka a la Lady Gaga zniknęły.


(czasem wydaje mi się, że swoje Panienki ubieram w rzeczy, które sama bym chciała mieć).

Zabrałam się za malowanie, akurat tę żmudną część, o której Gucio mówi "Tylko żeby nie wychodzić za linię". Poza sexy obuwiem dodałam talię


Szpileczki jak malowanie - czerwone!


Obcasik na wdechu, w dwóch parach okularów. No pięknie.
Tyle, że, gdy dumna skończyłam drugą szpileczkę, zauważyłam, że niestety postać się "wali" i zamiast zamaszystego kroku wydaje się, że panna zaraz zaliczy spektakularny upadek.
No to, kurczę, zlikwidowałam stópkę.
Patrzę, rozumiecie, a to nie koniec - ręka jakaś taka... nie teges.
Bach! Poszła i ręka do wymiany.

Tylko głowa jak trzeba, z justynową łabędzią szyją, której J. zazdroszczę..


Faktura, jak widzicie, już gęsta i chropowata - konieczna dla dalszego rozwoju.

Dobra, główka ok, ale reszta?
Zadumałam się srodze.
Trzeba dosztukować rękę i nogę - tyle, że co się polepszy, to się popieprzy.
Nie można się dać rozpaczy! Trzeba działać! Nie czas na sen, na odpoczynek - szczególnie, że jutro nigdzie nie wstaję (rano).
Tylko Mały Misio był niemym świadkiem moich bezsilnych zmagań.


I tak się zastanawiam, czy to przejściowe kłopoty, czy może (rety) faza dojrzałego malowania, kiedy wszystko, co wartościowe, rodzi się w bólach?
Bo w końcu nie pierwszy to raz, gdy zmagam się, męczę, krok do przodu - dwa kroki w tył, a jednak w końcu pięknie jest.
Oby.

poniedziałek, 14 września 2015

Dwie Justynki - panienkowa odsłona

No więc jeszcze się nie przestawiłam na normalne funkcjonowanie przy porannym wstawaniu. Na razie prowadzę gospodarkę rabunkową pod względem snu. Chodzę spać jak zwykle, czyli o skandalicznych porach, podnoszę o upiornej dla siebie godzinie, a kiedy nadchodzi taki dzień, że po odprowadzeniu Gucia do szkoły podpieram się brodą - padam i śpię, ale niedługo, bo zlecenia wołają.
Zresztą bardzo dobrze, bo malowanie mnie ładuje, weseli i daje satysfakcję.
Dwie Panienki - Justynki, zyskują określony kształt.

Justyna, zwana w kręgach perfumowych Anastazją, nakreśliła się wyszukaną, płynną linią.


Z założenia jej gibka postać ma łączyć się z pejzażem


Zadbałam o dynamikę postaci - jakby w zwolnionym tempie


Już się cieszę na myśl o wprowadzeniu koloru.

Druga Justynka - Ancyamonka, którą "rozwiążę" inaczej, skonkretyzowała się


Powoli nabiera barw - gdzieżby indziej. W kuchni.


Tymczasem synek wrócił ze szkoły z pierwszą w życiu zadaną pracą domową.
Chyba ja byłam bardziej przejęta sytuacją, pod wrażeniem jego skupienia i staranności.



A Dune znowu czeka...
Wcale mnie to nie martwi.
Dojrzewa.
Razem ze mną.

czwartek, 10 września 2015

Dramat z duftartem Dune

Piszę do Was jako osoba, która dziś doznała twórczego wstrząsu. I wcale nie przesadzam.
Rano, odprowadziwszy synka do szkoły, wypijając zamiast kawy napój energetyczny - świństwo, które mi bardzo smakuje, doszłam do wniosku, że pogoda, światło, łagodność jesienna aż proszą się, by kontynuować pracę nad Dune. Kupiłam cudowne kwiaty, żeby się skąpać w tym wszechogarniającym pięknie - zapowiadał się spokojny, relaksujący czas.

Plan prosty - szkic, zrobiony kredą, musi zniknąć, na rzecz precyzyjnej linii ołówkiem. Ponieważ kredowy ślad był dość szeroki, należało wyciągnąć najwłaściwszą, idealnie precyzyjną średnią.
Podwinęłam rękawy i w ciszy prowadziłam rysunek. Szło jak z płatka, a mnie, im bliżej końca, tym silniej z radości biło serce.
Poczułam się Artystką przez duże A.

Wreszcie wzięłam lekko wilgotną gąbkę, by zetrzeć białe ślady. Trzy sekundy - tyle wystarczyło, bym zamaszystym gestem... unicestwiła całą pracę. Tak! WSZYSTKO zniknęło...

Zmartwiałam, niezdolna do ruchu, słyszałam w uszach pulsowanie krwi.
Zanim zdałam sobie sprawę z tego, co się stało, na podstawie nielicznych, ocalałych punkcików i resztek linii próbowałam odtworzyć to piękno, które jeszcze przed momentem widziałam.
Klęskę mogłam tłumaczyć jedynie tym, że ołówek położyłam na wierzchu kredy - już uśmiechałam się do siebie widząc, że jednak się udało, chwyciłam więc znowu zmywak - i nie do uwierzenia! Sytuacja się powtórzyła.
Zalało mnie gorąco.
JAK TO???
I teraz już na pewno wiedziałam, że winna wszystkiemu złota warstewka, prawie niedostrzegalna, lecz dodająca brzoskwiniowemu tłu świetlistości. Przez to powierzchnia obrazu zrobiła się jakby plastikowa - czyli ołówek się jej nie trzymał.

Wdech. Wydech. Cisza dzwoniąca w uszach. Krople potu na skroniach. Zdjęłam koszulkę, przylepioną do ciała, otworzyłam w komputerze zdjęcie ostatniej fazy Dune - i na wstrzymanym oddechu, centymetr po centymetrze, powtórzyłam przepiękną linię profilu.


Powyżej fragment - całość, z powodu rozświetlenia powierzchni, nie dała się sfotografować. Może też i trochę z mojego zdenerwowania.
Bo też i dopiero po czasie dotarło do mnie, co się stało, i jak podcięta, padłam na łóżko.
To nie na moje nerwy!
Lecz - czy właśnie nie dlatego kocham malowanie?
Nigdy nic nie wiadomo. Z tą robotą.

Kiedy już mogłam chodzić, postanowiłam zrobić sobie dzień dziecka. Poza - to stały punkt programu - wyprawą na testy do perfumerii, miałam zamiar od dziś rzucać "ikoniczne kocie spojrzenie" spod "zmilionizoanych rzęs". L'Oreal osiągnął szczyt bałwaństwa.
I trochę się, przyznam, cieszę, że ich kretyńskie slogany nijak się miały do rzeczywistości, więc ograniczyłam się do wydzielania silnego zapachu w typie modern - szypru. Za to spojrzenie Wojtka było aż nadto wymowne i wyraziste.

Na Dune nie mam odwagi spojrzeć. Jeszcze nie dziś. Chcę spokojnie zasnąć.

środa, 9 września 2015

Dwie Justyny - Panienki

Po wrześniowym hurraoptymistycznym początku - wysłaniu Gustawa do szkoły, artykule w Pani i przystąpieniu do duftartu Dune, nadeszło zmęczenie. Jednak wyraźnej zmiany trybu życia nie da się przejść bezboleśnie.
Notoryczne niewyspanie wskazało mi jednoznacznie, że nie pogodzę późnego chodzenia spać (druga w nocy) i wyprawiania synka do szkoły. Z tego smutnego wniosku wynika jedno - ponieważ nienawidzę odsypiania w dzień, muszę NIESTETY kłaść się wcześniej. Tymczasem wciąż nocna pora owocuje najwyższą aktywnością twórczą i intelektualną.
Transformacja więc trwa.

Tymczasem... tymczasem... znowu nowe zlecenie - więc nie ma to tamto, tylko ruszyłam do Panienek.
Ciekawe zagadnienie. Zawsze zdaję się, tworząc wizerunek portretowanej osoby, na intuicję. Mam "nosa" do ludzi, lubię dostrzegać charakterystyczne cechy osobowości.
Ale... czy nie stoi za tym coś więcej?
Kobiety. Jakaż fascynująca różnorodność typów! Kobiecość - ile odmian! Lubię kobiety.

I tak wzięłam na warsztat dwie Justyny.
Pierwsza - młodziutka dziewczyna, wesoła, kolorowa,  z zaraźliwym śmiechem, fantazją, mogłaby być widziana jako "postrzelona" - w najbardziej sympatycznym znaczeniu tego słowa. Tymczasem to naukowiec, dociekliwy odkrywca, na dodatek osoba pracująca nad dziedziną ważną dla całej ludzkości - i tu nic a nic nie przesadzam! Pełna energii i zapału.


Powyżej - roboczy szkic, fragment.
Justyna posiada dodatkowo zdolność rzadko spotykaną - świetnie się ubiera, barwnie, ciekawie, stosuje niekonwencjonalne połączenia po mistrzowsku. Przyznam się, że stanowi dla mnie inspirację "stylistyczną".

Druga Justyna - zupełnie inny typ. Serdeczna, pomocna. Kociara. Skupiona, ale i marzycielka. Nie daje się do końca poznać, jakby kryjąc jakąś tajemnicę, jednocześnie trudno byłoby ją określić jako zdystansowaną. Konsekwentnie dąży do celu, co nie przeszkadza jej widzieć potrzeby innych.
Mieszka w pięknej okolicy i potrafi to docenić.


O ile pierwszą Justynkę widzę w barwach pastelowych, lecz gdzieniegdzie ostrych, żeby nie powiedzieć "żarówiastych", Justyna nr 2 to nasycone czerwienie, fiolety, pomarańcze, zielenie.

Zaś co do Dune...
Bodaj pierwszy obraz, przy którym naprawdę podążam za intuicją. W praktyce oznacza to, że jeżeli coś mi mówi "nie dziś" (a ten głos słyszę od niedzieli) - to nie dotykam.
Odbieram to jako dobrodziejstwo - po prostu mogę sobie na taki luksus pozwolić.
Obraz ma być niezwykły - więc margines nieprzewidywalności jest baaaardzo szeroki.

Gustaw wciąż zadowolony ze szkoły - choć bywa bardzo zmęczony po zajęciach.


No i tak.

Co do Panienek - Magdalen, Beatko, Ewo, Agatko, Marzeno, Lucyno, Gosiu - ja o wszystkich pamiętam.

sobota, 5 września 2015

Dune - duftart - prapoczątek

Kiedy zbliżał się termin wylotu do Barcelony, w kwietniu tego roku, bardzo mi zależało, by na wystawie pokazać duftart do Dune - ale niestety... Praca - być może z powodu zmęczenia, bo przez poprzedzające cztery miesiące namalowałam prawie 20 obrazów (!) - wybitnie mi nie szła.

Wiedziałam tylko, że ciężar gatunkowy tego duftartu powinien odpowiadać formatowi Dune Diora - a jest to zapach przez duże Z. Wg mojego rankingu w pierwszej trójce najlepszych perfum wszechczasów.
Dune... rocznik 1991. Zniewalający, upojny, kobiecy. Ciężki, lecz przestrzenny, słodki - ale w przedziwny sposób ożywczy. Budzący potrzebę bliskości - ale trzymający na dystans. Marzycielski. Wiem, że to banalne - ale muszę napisać : piękny, piękny piękny.
I absurdalnie - bardzo nie "mój". Do wąchania - tak, ale nosząc go czuję się jak w przebraniu.
Ale może jeszcze nadejdzie jego czas?

Dune, jako ilustracja mojego autorstwa, musi przedstawiać kobietę.

I właśnie piszę do Was po lekkim ataku histerii, kiedy mam za sobą kilkadziesiąt szkiców - zniszczonych. Wytartych wściekle. Na jednym z nich kobieta do złudzenia przypominała Marię Skłodowską - Curie, panią zdecydowanie nie w typie Dune.
Wojtek tylko się uśmiechnął, kiedy miotałam zduszone przekleństwa "Tak musi być - powstanie arcydzieło". To samo słyszałam podczas pracy na Habanitą i Poison, najpiękniejszych...
No dobrze.


Szkic - kreda na tle namalowanym wcześniej.
Jako rysunek ok, ale przecież mam rozegrać go malarsko.
Sposobów, tak na szybko, jawi mi się z 5 przynajmniej.
Nie chciałabym tylko stracić tej linii...


Oj, coś czuję, że przede mną dłuuugie seanse myślowe przed zaśnięciem (wówczas przypływa najwięcej wizji malarskich).
Na szczęście jutro niedziela - czyli laba. Nie od malowania (bo mam zamiar wziąć się za zlecenia panienkowe), tylko od wstawania rano.

piątek, 4 września 2015

Dzieję się! Artykuł w "Pani" i wizja nowej wystawy

Pomyśleć, że parę dni temu siedziałam sobie po nocach nad jeziorem, wsłuchana w ciszę i spowita księżycowym światłem - a teraz takie zmiany.

Cóż, jak większość nas, nieszczęśników, musiałam przestawić się z trybu wakacyjnego na miejski. Czyli wstawanie przed siódmą rano.

Zapanowałam nad sytuacją pt. "Pierwszoklasista" - i kiedy tylko się to stało, niespodziewanie, w nocy, dostałam sms od przyjaciółki "Wiesz, że twój obraz jest w "Pani"?"
A więc jednak!
Kupiłam - sierpniowy numer - faktycznie.
Nawet więcej materiału, niż było ustalone z redakcją



Wiecie, strasznie się cieszę! Tym bardziej, że pamiętam, jak w dniu wyjazdu do Barcelony dostałam taką propozycję od Pani Małgorzaty Domagalik - która z kolei powiedziała o duftarcie Pani Kamie Zboralskiej, odpowiedzialnej za dział kulturalny. Nie tylko ode mnie wymagało to wielkiej mobilizacji - jeszcze nigdy chyba tak wiele nie zrobiłam w ciągu godziny - wielka satysfakcja.
Obok podobna wielkościowo notka o Jacku Malczewskim - doskonale towarzystwo, prawda?


I jak to zwykle bywa, następuje ciąg zdarzeń - odezwał się Konsulat RP w Katalonii - od września rozpoczynam /y pracę nad ujęciem projektu zapachowo - malarskiego w formalne ramy.
(tu z Konsulem - Włodzimierzem Nabrdalikiem na tle majowej wystawy w Barcelonie)


I jeszcze Państwu coś powiem - z ostatniej chwili - mam trzy nowe obrazkowe propozycje, tym samym - z poprzednimi zleceniami,  czas wypełniony do lutego przyszłego roku.
Krótko mówiąc - dzieje się.
A to uskrzydla, nawet nie wiecie, jak!
(może... wiecie).