WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

czwartek, 31 stycznia 2013

Kino - horror Kolekcjoner - oddech przed pracą

Mam już zaplanowane 9 z 10ciu obrazów na wystawę, znalazłam doskonałe dykty, na których będę malować, odporne na wodę i doszłam do wniosku, że aby dobrze wystartować z robotą, należy zapewnić sobie porcję relaksu, co w moim wypadku oznacza łażenie po perfumeriach oraz kino.

Aby jednak oddalić się do przyjemności z czystym sumieniem, muszę spełnić niewygodny warunek - posprzątać. Fajnie wracać do miłego mieszkanka. Tymczasem - niespodzianka.

Wojtek zrobił eksperyment i umieścił ultradźwiękowy nawilżacz na telewizorze.
"Dym" leciał w górę i powoli opadał (a nie - snuł się przy ziemi, pokrywając psy mgłą), na stacji pogody wreszcie wzrosła wilgotność wg wskaźnika dotyczącego wnętrza - wydawało się, że W. doszedł do optymalnego rozwiązania.
Tylko...jedno "ale" - mianowicie wszystkie sprzęty...nie wiem, jak je nazwać...typu komputer, telewizor, które się elektryzują, pokryły się jakby szadzią, przypominającą białawą pleśń na dżemie. Oraz okulary Wojtka - jakby zachuchane.
Guciowi bardzo się to podobało - mnie mniej, bo oznaczało, że nie zdążę na Nędzników i zostaje mi horror, gdzieniegdzie opisywany jako thriller psychologiczny pt. Kolekcjoner.

Na sali znajoma intymna atmosfera - znaczy, nikogo, potem przyszła jedna pani, ktora bardzo ucieszyła się na mój widok.



Pomyślałam, że może obawia się być sama na horrorze, ale nie. Chciała sobie pogadać, w związku z tym przesiadłam się parę rzędów wyżej.
Usadowiłam się wygodnie, otwierając torebkę z żelkami i wyjmując telefon - żeby w razie czego móc wysyłać do przyjaciółki mmmsy prosto z ekranu, gdyby było coś śmiesznego.

Seans się rozpoczął.
"Proszę pani!" usłyszałam niespodziewanie głos z dołu.
"Czy Pani chrapie?"
"Nie!" odkrzyknęłam, chcąc dodać, że za to mam fiolkę z nieprzyjemnym zapachem, ale ugryzłam się w język.
"Bo JA chrapię!" przyznała się pani "Ale chyba będzie głośno, zapowiadali morze krwi!".

Na szczęście za mną usadowili się młodzi, niczym nie szeleszczący ludzie i pani ucichła.

Co mogę powiedzieć? Beznadzieja. Faktycznie, morze krwi i w ogóle wszystkie najbardziej naturalistyczne okropności. Wypruwania flaków, kłucie w oko, łamanie rąk z odgłosem itp. Na poczatek - masakra w dyskotece, kiedy po ludziach przejeżdża monstrualna kosiara z gęstymi ostrzami, ktore pozbawiają głów a co wyższych siekając od pasa w górę. Na tych, co zostali, opuszcza się klatka z ostrą kratownicą (takie mniejsze, do warzyw, są reklamowane w sklepie telewizyjnym), szatkując ludzi w kostkę.
Tylko, że jakoś wcale to nie straszne, żadnego napięcia.

Bohater, tytułowy kolekcjoner, wciąż zamaskowany, widać mu było tylko usta i oczy. Nad nimi popracowali, bo błyskały jak zrobione z kropli rtęci. Gość się nie odzywał, za to dyszał, a jak się do niego mówiło "ty  sku..." albo "wyrwę ci jaja i wsadzę w gardło, bydlaku" (ale banał) przekręcał tylko głowę z boku na bok, jak niektóre pieski, udające, że wszystko rozumieją.

Potem kilkoro bohaterów zostało zwabionych do hotelu - pułapki, siedliska bydlaka z oczkami, co wykorzystano jako okazję pokazania różnych upiornych scen i eksponatów typu ludzki sześcionóg, bez głowy, w akwarium i ciała z poprzestawianymi organami.
Słyszałam tylko zduszony chichot z rzędu powyżej, chrapanie pani z dołu, obok mojego lewego ramienia majaczyły stopy młodzieńca w śnieżnobiałych skarpetach - uznałam je za czyste, zresztą i tak niczego bym nie poczuła, bo zużyłam całą próbkę perfum Montala Black Musk.

Po powrocie do domu zastałam Wojtka zmartwionego. Przyszła do Niego wyśmienita używana maszyna do oddychania - aparat, który poprzez maskę i rurę wdmuchuje powietrze, unosząc podniebienie miękkie, co zapobiega bezdechom i chrapaniu. Niestety, pani sprzedająca zapomniała dołączyć zasilacz.
Wojtek zadzwonił do niej, tłumacząc, że ów przedmiot zazwyczaj znajduje się na podłodze przy gniazdku.
"Oj, bardzo pana przepraszam, ale ja niczego nie zauważyłam, a teraz to nawet nie mam dostępu do tego pomieszczenia..."
W. uważa, że aparat należał do nieboszczyka - no bo kto żywy pozbywa się dobrej maszyny przeciw bezdechom?
"Właściwie powinienem zapytać, czy poprzedni właściciel ostatnie tchnienie wydał w moje urządzenie."
Doszliśmy do wniosku, ze nie będziemy drążyć tego śliskiego tematu.

Oczywiście zarówno rurę, jak i część twarzową Wojtek kupił nową - prostuję, bo W. nigdy nie używałby niczego, co bezpośrednio stykało się z kimś innym.Tylko silniczek z obudową jest z odzysku.

Dykty są, pomysły też, na dodatek jutro pierwszy dzień miesiąca - w sam raz na rozpoczęcie pracy nad wystawą.
Spadające sople też już się roztopiły - więc chyba zacznę.

środa, 30 stycznia 2013

Nowa wystawa - w perfumerii Mon Credo!

Z wielką przyjemnością mogę oficjalnie poinformować, że zostałam zaproszona do współpracy z perfumerią Mon Credo w Warszawie - czyli, krótko mówiąc, będę tam mieć wystawę.

Następnego dnia po zeszłotygodniowym wernisażu, jadąc zapewne najdłuższymi schodami w Warszawie, nie przypuszczałam, że czeka mnie niespodzianka.


Panie, pracujące w perfumerii, narażone na widywanie mnie nawet 3 razy w tygodniu (szczególnie po otwarciu Mon Credo w październiku), wspomniały szefostwu o tym, że maluję - do zapachów i w zapachach. Oczywiście nie omieszkałam się wcześniej pochwalić.

Wzbudziło to zainteresowanie, przedstawiciel MN pojechał ze mną zobaczyć wystawę w Obrotach Rzeczy (które zostały specjalnie otwarte na naszą cześć) i posłuchać, jak opowiadam.
Spodobało się.
Więc - będzie wystawa.
Najpóźniej w maju, ale będę się starać zdążyć do kwietnia.
Zdążyć z czym?

Otóż do namalowania mam 10 obrazów, każdy 100 na 70cm, do innego zapachu.
Muszą być duże - mniejsze w tak ogromnym wnętrzu zginęłyby. Przy każdym będzie stał odpowiedni flakon, żeby publika wiedziała, co wąchałam podczas pracy. Wyeksponowane na sztalugach.



Przy tym mam całkowitą swobodę, zarówno do wyboru perfum, jak i tego, co namaluję.
Oraz dostęp do pachnideł w wymiarze, jaki sobie zażyczę.

Nie muszę chyba wspominać, że mnie to wszystko cieszy. I TO JAK!!!
Od kiedy zaczęłam się interesować perfumami, towarzyszyły mi w pracy, jako niezwykle inspirujący bodziec. Czasem nawet pretekst do rozpoczęcia roboty, wyboru kolorów.

Zawsze wydawało mi się interesujące połączenie tych obu sztuk. Nie tylko mnie!


 Nie bez znaczenia jest fakt, że właśnie taki styl, jak w Mon Credo, jesli chodzi o urządzenie wnętrz, najbardziej mi odpowiada.
A na korytarzu ze zdjęcia powyżej zawsze myślę, jakby to było pojechać po nim na hulajnodze. Tylko te szyby i flakony...onieśmielają.

Więcej napiszę w następnym odcinku - na razie muszę lecieć do stolarni, żeby osobiście sprawdzić jakość dykty/emdeefki.

sobota, 26 stycznia 2013

Szkice obyczajowe

Nareszcie nadszedł dzień, w którym postanowiłam odzyskać siły ( i mogłam sobie na to pozwolić) - czyli spać i jeść. Obudził mnie Wojtek, telefonujący do sklepu z akcesoriami elektronicznymi.

W piątek przyszła stamtąd, zamówiona przez W., stacja pogody. Wybierana starannie, z ładnym, czytelnym ekranem, podświetlana na niebiesko. W nocy okazało się, że dolną część trzeba zalepić nieprześwitującą taśmą, bo stacja iluminuje jak dwie choinki w chińskich lampkach i skąpani jesteśmy jakby w kosmicznym świetle.Poza tym, mimo dołączonej instrukcji obsługi, nijak nie mogliśmy dojść, co oznaczają niektóre obrazki i cyferki.


Do mojej budzącej się świadomości przenikała treść rozmowy, Wojtek miał głos zmysłowo aksamitny (jak zawsze, kiedy mówi cicho, ale wyraźnie).

"Stałem się posiadaczem państwa wyrobu o wdzięcznej nazwie SP 128.
I...mam powtórzyć? Nie zrozumiała pani? Mam od was stację pogody - SP - Stację Pogody, tak, numer 128. Problem polega na tym, że w instrukcji nie ma ani słowa o tym, jak odczytywać dane na ekranie.Mówić jaśniej? NIE WIEM, CO JEST NA EKRANIE. To prostokącik świecący z przodu.
NIE! Proszę mnie nie przełączać do działu reklamacji! Niechże pani posłucha, o czym mówię.
Nie, nie chcę zwrócić stacji. Potrzebuję objaśnień.
Pracuje u was orzeł, który dokładnie napisał, na trzech stronach, jak podłączyć, ale nie wiedział, jak opisać ekran. Nie, proszę pani, nie wiedział, bo jakby wiedział, to by to było w instrukcji, skoro umieszczeniu wtyczki i czujnika poświęcił sześć akapitów drobnym maczkiem. AKAPITÓW!
Dobrze, zostawmy to.
Czy ma pani kogoś, kto mógłby mi udzielić takich informacji?
Na przykład, co oznaczają cyfry z prawej strony i ruszające się nad nimi paseczki.
I dlaczego, choć mamy duże zachmurzenie, na stacji jest słońce jak byk. Bez chmur. Tak, nie ma słońca, a według stacji jest.
Czy pani ma swiadomość, że mogłem wyjść wyrzucić śmiecie w podkoszulku i laczach i się przeziębić?
Tak, dobrze pani słyszała, w laczach.
Słucham? Podać komórkę? Zadzwoni do mnie ktoś inny? Dobrze."

Tymczasem ja, już całkiem rozbudzona, patrzyłam na Wojtka okrągłymi oczami.
"Wiesz, Justysiu, co mi powiedziała na koniec? Że skontaktuje się ze mną inna osoba, bo ona sama cały czas próbowała się domyślić, o czym chcę z nią rozmawiać. A najwyżej, jak nikt nie zadzwoni, to wszystko, czego nie rozumiem, pozaklejam taśmą."

Przy śniadaniu wspominaliśmy wczorajszy Dzień Babci i Dziadka w przedszkolu, na który zaproszono dziadków, niestety, na 10tą rano. A moja Mama lubi sobie pospać i przed 13stą do Niej nie dzwonię nigdy.
Przy okazji każdej rozmowy, pytała na koniec, jakby chciała, żeby ją smagnąć biczem "Justysiu, przypomnij mi, o której jest ta uroczystość? Nie przesunęli godziny?".
W przedszkolu pojawiła się w towarzystwie Taty, ubrana w bardzo wiele ciepłych warstw (pewnie znowu jakaś pogodynka podała fałszywą prognozę), żeby się nie spóźnić, zdjęła tylko kurtkę, tymczasem na miejscu było bardzo gorąco i obserwowałam z niepokojem, jak zaczyna się w Mamie gotować.
Na dodatek któreś z dziadków wydawało woń przepoconego swetra i ciała i niepranych ciuchów, co było trudne do zniesienia i wszyscy dyskretnie się rozglądali, kto roztacza ten smród, a Mama zaczęła głośno wygłaszać zjadliwe uwagi. Typowałyśmy dziada w spodniach z kreszu i jego żonę bez zebów.


Kiedy doszło do zabawy interaktywnej, w której konkurencje polegały np na odbijaniu przez drużynę babć i dziadków balonika nosem, powiedziała, że natychmiast wychodzi. Gucio płakał wniebogłosy, bo nie wystarczyło dla Niego balonika.
Horror.

Ale występ, najwcześniejszy (jeszcze za bardzo nie śmierdziało), udał się świetnie. Gucio nauczył się piosenek i wierszyków, choć nie interpretował, bo był zajęty bezustannym poprawianiem krawata w pieski (wszyscy chłopcy występowali w galowych strojach), a kiedy trzeba było wskazać na dziadków, przy składaniu im życzeń, uparcie celował paluszkiem w ponurą panią rytmiczkę.
Do domu wrócił jednak w doskonałym humorze, choć retorycznie pytał, czemu cały dzień jest ta zzzima i stwierdził, że już nie będzie ani Pani Wiosny, ani lata, ani "jeszenia".

Przy obiedzie, niestety, psy zaczęły "dekorować zapachem" pomieszczenie.
"Wiesz, Wojtek, gdybym ich nie znała, przypuszczałabym, że robią tak specjalnie. Ale przecież nie da się chyba specjalnie puszczać bąków?"
"No jak się nie da? Jak się da bekać na zawołanie, to pierdzieć też." odpowiedział W. z pewnością w głosie.
"I Ty potrafisz???"
"Oczywiście. Ale ja muszę, ze względów zawodowych".
"WOJTEK! Pierdzieć też???"
"Ba! Nawet jednocześnie".

Prezentacji nie było.

Kłamię. Była, ale tylko "górą", że tak powiem. Krótka, ale imponująca. Wybekane "excuse me" brzmi osobliwie.

Idę zjeść kolację. Nie przewiduję dziś więcej atrakcji. Chociaż...


czwartek, 24 stycznia 2013

Był wernisaż, jest wystawa

Wernisaż - czyli otwarcie wystawy. Przy takich okazjach zawsze jestem bardzo przejęta.
Na samym początku Brulionu wspominałam, że przed swoim pierwszym otwarciem poszłam dodać sobie otuchy do mojego Mistrza i profesora z ASP i zapytałam, co ja mam tam powiedzieć?
Czy wygłosić przemówienie?
Czy tylko parę słów?
Jakich?
O czym?
Profesor popatrzył na mnie z uśmiechem.
"Wiesz, dla kogo najbardziej jest ten pierwszy wernisaż? Dla Ciebie. Zobaczysz, jak ludzie przyjmują twoje obrazy. Sama nabierzesz otuchy. Co mówić, pytasz? Podziękuj wszystkim za przybycie, a potem samo pójdzie."
Pamiętam przemówienia innych z różnych okazji i miały one zazwyczaj jedną, istotną wadę. Były za długie.

Tak więc, kiedy nadszedł odpowiedni moment, wstałam, weszłam na schodki, trzęsły mi się kolana, ale podziękowałam gościom, że są.
 "I mam nadzieję, że moje obrazy się Państwu podobają, bo są miłe...jak ja. Dziękuję". I dygnęłam jakoś tak odruchowo.
Dostałam burzę oklasków.

Podstawą udanego wernisażu jest to, by obrazy były interesujące, dobrze powieszone (kiedyś, dawno temu Świnia 2 na 2m spadła w nocy ze ściany w pewnym lokalu - od tamtej pory na wszystkich mocowaniach można się wieszać), odpowiednio rozmieszczone - i żeby wnętrze zyskało na tej całej operacji.

W Obrotach Rzeczy wszystkie warunki zostały spełnione.
Można było zaczynać.


Kącik z lampą i Nietoperzem



Ale najważniejsze - i to postawiłam sobie za punkt honoru - żeby Mucha w Zupie znalazła odpowiednie miejsce. Udało się - obok jadłospisu.


A Karaluch/Prusak - z drugiej strony. I tam już zostanie - właściciel zażyczył sobie mieć go na stałe. Czyli - robal sprzedany.



Słup, zgodnie z umową, nie ma mocowań - więc stanął na sztalugach.


Przy okazji - na wystawę przyszła osoba zjawiskowa, żona aktora, znajomego Wojtka.
Nie mogłam się powstrzymać i zrobiłam zdjęcie.



Drugi człowiek o nieprzeciętnym wyglądzie i charakterze, to znany warszawski bywalec wystaw, Ryszard zwany Rysią. Wielka osobowość, niezwykle wrażliwy, szanujący artystów, prywatnie przesympatyczny.
Zawsze zjawia się tam, gdzie dzieje się w kulturze coś ciekawego.
Warunki pogodowe nie pozwoliły Mu wystylizować się, jak to ma zwyczaj w ciepłą pogodę, kiedy nosi zwiewne szaty, kapelusze, wysmakowane kolorystycznie.



Wszyscy goście byli przesympatyczni, pod koniec zostali sami dobrzy znajomi, ja już na luzie, zdradzałam tajemnice obrazów - np Ślimak - naprawdę są dwa, ale po oprawieniu jeden skrył się pod ramą, więc domalowałam następnego.

Gucio był bardzo dzielny. Piękna Pani bawiła się z Nim cały prawie czas.
Obroty Rzeczy to przemiłe miejsce, właściciel, Piotr, świetny, przyjacielski.
Nie chciało się wychodzić.



Ale Gucio miał już dość.
Kiedy wróciliśmy do domu, miałam tylko ochotę zachować się, jak On.


Dzień obfitujący we wrażenia zakończyłam spacerem ze szczęśliwymi psami (zawsze witają się z nami tak, jakbyśmy cudem wrócili - zmartwychwstali) w oparach Black Orchid Tom Forda.

Uff.

PS. Uważam, ze zdjęcie pierwsze - z kieliszkami - jest genialne.

PS. PS. Nie chcę mówić głośno, ale w ślad za wernisażem poszły pewne propozycje nowych wystaw na wiosnę, cicho szaaa...

Kobieta - epilog - wersja ostateczna (na 100%)

WIĘC w dniu wernisażu, po odprowadzeniu Gucia do przedszkola, miałam jeszcze dwie godziny na ewentualne zmiany w Autoportrecie.
Poprzedniego dnia wieczorem, na spacerze z psami, wymysliłam, że kobietę (tę małą) przerobię nie na słup wysokiego napięcia, tylko zamaluję i zrobię oczy, takie, jak z moich obrazków ze zwierzętami.


I że to będzie zarówno wiele mówiące o mnie, jak i dyskretnie dowcipne. I w ogóle w dechę.

Ale spojrzałam na obraz, na małą postać z boku i pomyślałam sobie, że żal tracić taką koncepcję, że tchórzę po prostu i idę na łatwiznę, chcąc zlikwidować coś, co mi się nie podoba, nie próbując poprawek.

Na dodatek obraz w obrazie jest decydujący dla całości Kobiety.

Z drugiej strony tylko dwie godziny (a w tym jeszcze przydałoby się ogarnąć do wyjścia)...

Zaryzykowałam.
I udało się.

Po pierwsze, Mała miała przewalone proporcje - za mała głowa oraz nadmierna gruszkowatość.
Po drugie - zbyt schematycznie potraktowana twarz ( i te koralowe usteczka, brrr)
Po trzecie - za ostre kolory, przez co osóbka wygląda na wyciętą, nie wtapia się w tło.
Po czwarte - cały ten malutki obrazeczek powinien być potraktowany równie starannie, jak całość (czyli skończony, a nie, że rzucone cokolwiek na dyktę).

I wreszcie, w połowie trzeciej kawy, skończyłam.

Proszę bardzo:



Proszę zwrócić uwagę, jak bogatą fakturę uzyskałam wreszcie po 58miu przeróbkach.
Tyłek zmniejszyłam o przynajmniej 3 rozmiary, odchudziłam udo.

Wojtek, który to zobaczył, powiedział:
 "Czemu sobie zrobiłaś takie obwisłe brzuszysko? Nie masz takiego, przecież wiem, jak wyglądasz, muszę cię bronić przed sobą samą".
No przecież nie będę mężowi zaprzeczać.

Potem popracowałam nad otoczeniem małej postaci.
Nawet umieściłam okienko z widokiem na...słup.


Wreszcie uznałam Kobietę za skończoną.
Co prawda Gucio uważał, że ma włochatą twarz i jednak powinno być widać oczy, ale tej opinii nie podzielam (choć jest warta zainteresowania na przyszłość).

Kobieta jako pierwsza zawisła w Obrotach Rzeczy.


Dla porządku przypominam - akryl na dykcie, rozmiar 50 na 70cm.


I już na pewno nie zmienię nic, głównie dlatego, że nie mam obrazu pod ręką.

W następnym odcinku - relacja z wernisażu.

wtorek, 22 stycznia 2013

Kobieta/Autoportret skończony!

Plan był następujący : szybciutko kończę obraz, domalowując to COŚ na pierwszym planie, po czym idę sobie odpocząć, czyli spać ew. oglądać "10 lat mniej" i spać.

Ale kiedy zbliżało się południe, a ja po trzech godzinach malowania miałam wrażenie, że roboty jest więcej, a nie mniej, przełożyłam wieszanie obrazów z dzisiejszego wieczora na jutro rano.

Ad. Kobiety, najpierw zabrałam się za tajemnicze obiekty.


 Pędzelki w Autoportrecie Malarki są jak najbardziej na miejscu, tym bardziej, ze są to, jak wielokrotnie wspominałam, najlepsze pędzelki na świecie. Na dodatek lewitujące. Mogłam (i powinnam, wg realizmu), dodać cienie - ale nie. Zostawiłam je z stanie nieważkości.


Tyle, że okazało się, że koloru czy czegoś, no...jaj, dalej nie ma.
Co by tu...
Co by tu...?

Wiem! Napis. Zrobię okno z prostokąta po prawej na górze i z tyłu napis. Szyld, plakat, czy coś.
Ale jaki napis?
Pierwsze przyszło mi do głowy słowo Wierzejki.
Odrzucone.
Jasne! Moje nazwisko - że niby siedzę sobie w swojej pracowni, połączonej z galerią sygnowaną "Neyman" i patrzę przez okno na swój szyld. Dobrobyt, jednym słowem.
Tyle, że  - oczywiście PO ślipieniu przez dwie godziny na dyktę i wypełnianiu liter, okazało się, że efekt jest kiepski.
I znowu zdzieranie farby w szale, dlatego o udokumentowaniu tego etapu przypomniałam sobie trochę po czasie.

 Nagle - zastanowienie. Czy o kolor mi chodzi, czy o mocniejszy akcent, żeby zlikwidować nadmierną, mdłą monochromatyczność?
I wymyśliłam sobie.
Podłogę w szachownicę.

Do pomocy wykorzystałam swoją siłę techniczną - czyli Wojtka. Włożył dwie pary okularów i przystąpił. Potem i tak zrobiłam po swojemu.



Na miejscu po napisie najpierw chciałam namalować pawlacz z obrazami i rulonami, ale ciemny kształt nadmiernie obciążył obrazek.
Koncepcja okna wróciła.


Widok z okna - maksymalnie minimalistyczny pejzaż.
Do pracownie od razu wpadło więcej światła i powietrza.
Światło kładące się na głowie i ramieniu znalazło uzasadnienie.


Wreszcie nadeszła chwila, której nie da się uniknąć - czyli co z obrazem w obrazie?
Postać już niby była naszkicowana wcześniej, nawet chciałam ją tak zostawić, ale coś mi mówiło, że właśnie owe poszukiwane "jaja" będą lub nie, w zależności od tego, jak mi się uda mała kobietka.

Nonszalancko sobie szkicowałam portrecik ołówkiem, trochę farbą, przyzwyczajona do techniki wycieractwa, ale kiedy przesunęłam jej po twarzy mokry, ostry zmywak, zalała mnie fala gorąca.
Ponieważ dykta zaczęła schodzić całymi płatami, wyrywając ze sobą całe fragmenty i robiąc doły.

Naprawdę, mówię serio, zastanawiałam się, czy nie wyciąć głowy z jakiegoś swojego zdjęcia i nie przykleić w to tragiczne miejsce. Szorstkie, zmechacone.
Wściekłam się tak, że wszystko zaczęło mi wypadać z rąk i wiedziałam, że lepiej schodzić mi z drogi.
Na szczęście Wojtek i Gucio poszli na sanki, żebym miała spokój.
SPOKÓJ!!!
Najchętniej - wówczas - całą tę dyktę wywaliłabym przez okno.

Ale nie. Zamalowałam małą postać z obrazka na obrazku, na gładko, poczekałam, aż wyschnie, wygładziłam łyżeczką - i zaczęłam na nowo.
Tym razem zdecydowanie. Na biało. Włosy - ciemna czekolada.


Postać różni się proporcjami od Kobiety głównej. Specjalnie. Nie chciałam siebie idealizować. Przynajmniej w tym wymiarze.
Coś mi ta postać przypominała, ale jak! Wreszcie - tak, przecież to kobieta ze Śniadania na Trawie!

Ponieważ jestem osobą wesołą o smutnym wyrazie twarzy w samotności (tzw. mina autobusowa), chciałam jednak, żeby było po mnie widać, jaką mam naturę. Buzia wyszła za ładna, no ale co, mam się oszpecać?
To jakby złożyć reklamację do fotografa, że robi za ładne zdjęcia.


Oczywiście tutaj w dużym powiększeniu, na świeżo - farba jeszcze się błyszczy.

Czas na pokazanie całego obrazu.
Piszę to z przejęciem.


Jeszcze nie podpisany, żeby nie zapeszyć...
Wymiar 50 na 70cm, akryl na dykcie.

Teraz już mogę wieszać, choć ciągnie mnie, żeby zacząć chociaż coś nowego...
Lepiej odpocznę.
I jeszcze raz zaproszę - na jutro.


...chyba coś jest ze mnie w tej małej kobietce z obrazu...?

PS. zmniejszyłam ucho Małej, bo wyglądało, jak biały kwiat (a to przesada). 
PS. PS. a może jednak ubrać Małą?
PS. PS. PS. trzeba jej zmniejszyć tyłek, podnieść udo i w ogóle zastanawiam się, czy jej nie zastąpić np. Słupem Wysokiego Napięcia.
A wieszanie jutro o 11stej! Obraz musi być na wystawie! To może zastąpić zwykłym Słupem???
Dramat.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Więcej światła!

Jak wspomniałam, zamierzałam przeprowadzić radykalne zmiany w obrazie - głównie kolorystyczne.
Pomyślałam jednak, że zacznę łagodnie - od tego, co na pewno wiem.
Czyli dodania światła.

A właściwie od zasłony w fale.

I tak mi się ta biel - krem rozpełzła jakoś sympatycznie, nawet styl troszkę retro się zrobił (co prawda zamierzałam, że ma być nowocześnie, ale co tam).


Włosom wystarczyło dodać troszkę refleksów z ciepłym brązem i przestały "odstawać" od kolorystyki reszty. Poza tym zlikwidowałam "mechaniczne" (czyli robione mechanicznie, a nie zaobserwowane) linie - tam, gdzie wchodziło więcej światła, przerabiałam je na delikatniejsze.

Istotna sprawa - co ma być na obrazie przez Kobietą?
Oczywiście, że Kobieta.
To się nasuwa samo przez się.
Ale taka sama? Banał.
Na obrazku w obrazku mała kobieta będzie patrzeć na dużą. Już próbowałam, nie wygląda, jak lustro.


A jednak...ciągle czegoś brakuje.
Właściwie zaakceptowałam tę konsekwentną kolorystykę, rozbłyski też dobrze wyszły.

Poprosiłam Wojtka.
"Czy mógłbyś pomyśleć nad czymś, co domaluję w obrazie, żeby miał jaja?
"Oczywiście. O, tu, na pierwszym planie - wibratorek. Bywają takie od razu z jajami".

Ja już wiem, co będzie.
Ale nie powiem - o tym w następnym odcinku.
W każdym razie coś przyzwoitego.

niedziela, 20 stycznia 2013

Wernisaż - zaproszenie!

Z wielką przyjemnością zapraszam na wernisaż mojego malarstwa.
Termin - 23.01 (środa)
Miejsce - klubokawiarnia Obroty Rzeczy, ul. Tarczyńska 3a.
Godzina - 19sta (wzwyż) 
Będzie przemówienie.

Wnętrze nie jest duże, więc planuję rotację obrazów.
Zdarzały mi się takie wystawy, kiedy na gwałt musiałam malować nowe, bo te wystawowe sprzedawały się na pniu.

Mały początek już został zrobiony - bo - UWAGA! - sprzedałam Słup Wysokiego Napięcia.

Wpadła dziś do mnie znajoma, podczytująca bloga i chciała zobaczyć, jak Słup wygląda w rzeczywistości.
Ponieważ było po trzeciej, czyli tuż przed godziną zmierzchu, obraz zmieniał się niemal co 5 minut, a M. chodziła po mieszkaniu i ustawiała Słup w różnych miejscach, zmieniając kąty i wydając pełne zdumienia okrzyki "O, patrz, znowu jest inny!".
Oczywiście puchłam z zadowolenia, a kiedy usłyszałam prośbę, żeby nie robić dziurek do wieszania na wystawie i spojrzałam na twarz M., której spojrzenie mówiło "Muszę go mieć" - ucieszyłam się strasznie.

M. powiedziała, że obraz jest mistyczny, ma w sobie tajemnicę - uskrzydlona pobiegłam do malowania Kobiety. Jak myślicie, dobrze mi poszło?
Tak, to dobra odpowiedź! Doskonale!
(ostatnie dwa wersy to eksperymentalny wirtualny dialog z czytelnikami, mający ożywić kontakt, wzięty z Klubu Przyjaciół Myszki Miki).

Jeszcze raz serdecznie zapraszam!!!

sobota, 19 stycznia 2013

Kobieta po przejściach

To nie jest łatwy obraz, o nie.
Absurdalnie - właśnie przez udany początek i wiele do stracenia.
Płaszczyzny określone liniami postanowiłam traktować delikatnie, jasnymi barwami (wręcz zastanawiałam się nad samą bielą). Tym razem, dla relaksu, puściłam sobie Tangerine Dreame.

Góra obrazu udała mi się doskonale, dzięki roztaciu bieli przełamanej kością słoniową za pomocą gąbki. Wyszła elegancka, transparentna powierzchnia, subtelnie cieniowana.
Potem drugi element - też świetnie.

Ale katastrofa wisiała w powietrzu. Kiedy ścianę przed siedzącą kobietą wypełniłam na gładko kolorem nasyconego kakao, a postument, na którym siedzi pokryłam barwą herbaty z mlekiem - nagle wszystko się zawaliło.
Patrzyłam bezsilnie, jak znikła subtelność, a pojawiło się coś gniotowatego i mdłego. Ale czemu???
Przecież miało był pięknie, używałam bezpiecznych kolorów.

No właśnie! Bezpieczne środki, ostrożność, precyzyjne pędzelki - do diabła z tym!

Zrzuciłam ładne ubranko na rzecz poplamionego dresu (nie, żeby był brzydki, tylko taki...malarski), wyłączyłam elektroniczne "muzyczne przestrzenie" i poszłam z kobietą pod prysznic. I z duszą na ramieniu.

Przetarłam twarz ręcznikiem, pierwszym lepszym z brzegu i nagle oczy i nos miałam w sierści, a policzki lepiące od wosku. To Wojtek rzucił na wannę ręcznik, który dwa dni wczesniej położył na podłogę, świeżo natłuszczoną, żeby psy po niej nie przechodziły, co skwapliwie wykorzystały jako legowisko.
Klnąc pod nosem (a obraz sechł, kakaowo herbaciany) doprowadziłam się do ładu, nie bez trudu, i dawaj trzeć świeżo malowane ściany, postument z tak wielką gwałtownością, jak wcześniej wielka była ostrożność.

Dykta spuchła trochę z jednej strony, powierzchnia zrobiła się szorstka, ale napięcie uszło.
Szłam do łazienki przytłoczona i niepewna, wracałam lekka, ze świadomością, że niczego się nie boję.
Nawet zniszczenia obrazu.


Czekając, aż dykta wyschnie, zajęłam się suchym kawałkiem, jakże istotnym - głową.
No cóż, gdyby miał być to "autoportret odczuwany" - to mimochodem jest trafiony w dziesiątkę, ponieważ włosom i fryzurze poświęcam chyba najwięcej czasu w stosunku do reszty osoby.
Tyle, że się rozpędziłam - kolor włosów mi się nie podoba.
Odcień za zimny - trzeba będzie wprowadzić cieplejsze akcenty, może nawet rudawe.


Czy uda mi się zmienić kolorystykę?
Nie chciałabym stracić TAKIEJ głowy.

W ogóle czas na żywsze akcenty z innej palety barw.
I na światło.
I na pozbycie się poprawności.
Mam nadzieję, że wygeneruję w sobie dzikość bez tarzania się w smole i w pierzu/wosku i sierści.

środa, 16 stycznia 2013

Kobieta nabiera ciała

Od paru dni, nawet w nocy, przy przebudzeniach, myślałam i myślałam o obrazku.
Początkowy szkic zachęcający na tyle, że uświadomiłam sobie wreszcie, że ja się po prostu boję go zepsuć.
Jak zwykle na brak pomysłów nie mogę narzekać - tym razem zwaliło się na mnie tyle koncepcji, że już samo uporządkowanie ich wymagało skupienia.
Niestety, jestem osobą pozbawioną zupełnie podzielności uwagi, więc na pytania odpowiadałam z opóźnieniem albo wcale, aż wreszcie Wojtek przestał mi je zadawać.

Doszłam do wniosku, że tym razem myślenie nie ma przyszłości, służy tylko obracaniu pomysłów ze wszystkich stron i odrzucaniu ich - a robota stoi.

Do dziś.
Wóz albo przewóz.
Autoportret zobowiązuje - a więc ładnie się ubrałam, uczesałam, może na zapas pomalowałam sobie na złoto paznokcie, wysunęłam stół na środek, żeby na nim malować obraz i puściłam moją piosenkę startową - Come Back and Stay Paula Younga. A potem - Billy Idol.
Na koniec - akcent zapachowy, czyli kropla Black Orchid Forda.
I przystąpiłam.

Ten obraz to jakby wspomnienie z pracowni. Kompozycyjnie bardzo mi się podoba - ale, jak to w rysunku zazwyczaj - linie grają główną rolę. Nie chciałam ich skryć pod farbą.
Dlatego wzięłam się na taki oto sposób :


Linia jest tam, gdzie nie ma farby - mam zamiar zostawić kolor dykty.
Przy okazji zaskoczyło mnie, że ślady ołówka wyglądają całkiem nieźle, dlatego na razie nie mam zamiaru ich likwidować.
Może nareszcie dojdę do łączenia rysunku z malarstwem i odważę się zrobić portret w takim podwójnym stylu?
Nie wiem, nie wiem, ale niemal każda chwila spędzona nad Kobietą owocuje pomysłami na nowe obrazy.

Wracając do bieżącego - proszę zwrócić uwagę - niby modelka/malarka jest ubrana, ale i naga.
Bardzo mi się to podoba. No i na blejtramie, który przed nią stoi, mam zamiar coś namalować. Zgodnie z koncepcją obrazu w obrazie.

Okazało się, o co mnie pytał Wojtek - potrzebował pomocy w likwidacji choinki.
W tym roku kupiliśmy jodełkę, która, ku naszemu zdziwieniu, zawijała gałęzie pod siebie, chowając bombki.
Jak przestraszona kwoka, która skrzydłami zagarnia pod brzuch swoje kurczątka.


Nie wygląda wesoło. Czas się jej pozbyć i wyszarpnąć ozdoby.
Przed malowaniem, bo inaczej zostanie.
Do Wielkanocy.

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Ksiądz i Kobieta

Miał przyjść ksiądz po kolędzie.
Przygotowania kosztowały nas trochę wysiłku, doprowadziliśmy mieszkanie do przyjemnego wyglądu, powtarzając sobie, że robimy to dla nas (też).
A tu - księdza nie ma.

Wyjrzałam przez okno - przypomniało mi się, jak dwa lata temu, wychodząc z psami, dostrzegłam ciemną sylwetę przy tylnych drzwiach sąsiedniego budynku, szamoczącą się bezsilnie. I bezgłośnie, co mnie zdziwiło, gdyż ja w takiej sytuacji klęłabym, jak szewc.
Chociaż trochę się bałam (psy jeszcze bardziej), podeszłam bliżej - ksiądz!
Wychodził tylnymi drzwiami i przytrzasnął sobie sutannę, domofonu tam nie było. Powiedziałam tylko "Pochwalony"  i obleciałam kamienicę naokoło, żeby dostać się do środka, bo tylko z takiej pozycji uchylały się tylne drzwi.
Trzeba było nacisnąć domofon... tylko co mowić? Zanim zdążyłam wymyślić jakieś nie brzmiące głupio wersje na temat ratowania osoby duchownej, w domofonie odezwała się nieprzytomna babcia, która zapytawszy "Krysia?", nacisnęła spust.
Ksiądz był wolny.

Ale wczoraj nic takiego nie miało miejsca.

Może ktoś duchownego przepłoszył, jak, nie przymierzając, mój Tato.
Rodzice mieszkają w domku, co oznacza, ze gość, żeby dostać się do środka, najpierw jest wpuszczany przez furtkę. I wstępnie oglądany przez okno.
Tym razem Tato, usłyszawszy dzwonek, był akurat przy drzwiach, otworzył - przy furtce czarna plama o ludzkim zarysie (wciąż na tamtej uliczce jest gazowe oświetlenie).
"Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!"
Na co Tato odpowiedział, niezrażony :
"Dobry wieczór panu. Z kim mam przyjemność?"
Ksiądz cofnął się o pół kroku :
"Jestem księdzem, przyszedłem po kolędzie"
"A ma pan na to jakieś papiery? bo widzi pan, tutaj dużo się kręci przebierańców"

Ale ksiądz już nie słuchał, zamaszyście zawinął sutannę i znikł w ciemnościach.
Dla wyjaśnienia - faktycznie, po naszym osiedlu domków jednorodzinnych krążyło wielu domokrążców i sąsiedzi powtarzali sobie, za kogo te podejrzane typy się podawały, żeby naciągnąć na pieniądze.

To nie był pierwszy Taty epizod z księdzem.
Jako dziecko kilkuletnie Tato spędzał wakacje na wsi. Jechał sobie na oklep na koniu i nagle poczuł, że z powodu, jak mówią Amerykanie, pilnej potrzeby nr 1 i 2 musi natychmiast porzucić jazdę.
Zręcznie zsunął się z konia wprost do rowu, niestety, traf chciał, że z tyłu, na rowerze, zjawił się ksiądz, który zobaczył, jak dziecko nagle spada z konia, przyspieszył i stanął nad Tatą, z wielkim niepokojem w oczach.
W takich chwilach chce się być samemu - więc Ojciec gorączkowo usiłował powiedzieć coś, żeby pozbyć się towarzystwa.
Ale ksiądz pierwszy zapytał :
"Co ci jest, synu?"
na co Ojciec wypalił
"K...wa i diabeł!"
Oczywiście poskutkowało - ksiądz mało butów i kół nie pogubił.

W posprzątanym mieszkaniu, po odprowadzeniu Gucia, wczorajsza koncepcja, by Kobietę "zrobić" na orientalnie, inspirując się perfumami Black Orchid Toma Forda, jakoś tak zbladła i poczułam, że nie mam do niej serca.
Wyobrażałam sobie ciemne, ale przyjazne fiolety, pomarańcze, ale jakoś wcale mnie to nie pociągało.
Pomyślałam, że może to ten przypadek, kiedy muszę zacząć, a potem się rozkręcę?
I rzeczywiście - tyle, że nie w oczekiwaną stronę.

Nagle zobaczyłam, że Kobieta (po cichu dodam, że się z nią utożsamiam), nie siedzi na łożu w jedwabnym szlafroku w turecki wzorek, ale ma na sobie sukienko - fartuch, znajduje się w pracowni, w jasnych kolorach...


Serce mi żywiej zabiło...
Taki właśnie obraz chcę namalować!

Nawet umówiłam się jutro do fryzjera...

sobota, 12 stycznia 2013

Basen i duża kobieta

Parę dni temu, ponieważ ja schudłam, a Wojtek nie, pomyślałam, że trzeba wyciągnąć pomocną dłoń w jego stronę.
Ponieważ On lubi pływać, zaproponowałam:
"Wiesz, Wojtek, tak sobie myślę, że jest sposób, żebyś się rozkręcił, jeśli chodzi o zgubienie wagi. Basen!"
"To znaczy przestać korzystać z ubikacji? Ciekawe, ciekawe..."
"Raczej żebyśmy poszli na pływalnię."

I wczoraj stało się - W. znalazł basen "Wodnik", a tam - pływanie rodzinne, gdzie my, rodzice i Gucio zapłacilibyśmy wszyscy tylko 15 zł za dwie godziny pływania. W weekendy.
Co było robić?
Udało mi się znaleźć wszystkie brakujące elementy, niezbędne w Wodniku i wyruszyliśmy.

Przyznaję się, nie lubię basenu. Pływać umiem, ale presja czasu, szczególnie, jeśli chodzi o przebieranie się oraz konieczność nie zgubienia czipa do szafki, paragonu itp, mąci mi ewentualną radość.
Piszę "ewentualną", bo na miejscu przypomniałam sobie wszystkie uciążliwości.

Basen to miejsce ekstremalnych kontrastów - ciepło/zimno oraz mokro/sucho.
Pomijam fakt, że woda ma dla mnie za niską temperaturę, a nie jest tak, że raz się wejdzie i sobie się tam w niej siedzi.
Szczególnie z dzieckiem.
Basenik rodzinny - w miarę ciepły. Gucio chce siku - wyjście na ziąb i szczękanie zębami.
Wchodzimy z powrotem - otworzyli zjeżdżalnię.
No to idziemy - znów sine usta i gęsia skórka.

I weź tu, człowieku, usiądź na brzegu rury - zawijasa, na wysokości dwóch pięter i rób dobrą minę do złej gry, kiedy zaraz pomknie się w nieznane. Przecież nie można synka zarazić strachem.

Nie dość, że wystartowaliśmy na żółtym świetle (w ogóle nie zauważyłam, że była jakaś sygnalizacja), to z powodu nadmiernej ostrożności zatrzymywaliśmy się co chwila i musiałam nas odpychać ręką.
Zapytałam więc ratownika, jaka technika sprzyja prędkości.
Mianowicie należy się położyć na plecach i unieść biodra, by zjeżdżać na piętach i części międzyłopatkowej pleców.
I tak zrobiłam. z Guciem z przodu.
A jak już się zacznie - nie ma odwrotu.
Pędziliśmy jak szalona para bobsleistów i tylko czułam, jak łączenia w rurze łupią mnie po kręgosłupie, świat z boku rozmazał się w niewyraźną plamę i jakoś bokiem wpadliśmy do brodzika na dole, przynajmniej ja zszokowana i po solidnym mimowolnym łyku wody - a tu zostać i pozbierać się nie można, bo z góry leci kilkuletni, piszczący pocisk - więc ratownik z kwaśną miną, interweniował, żebyśmy natychmiast wychodzili.

Na miękkich nogach, z Gustawem za rączkę (znowu ziąb), podreptaliśmy do części rodzinnej.
Synkowi chyba się spodobało, bo zażyczył sobie znowu zjazd. Tym razem byłam mądrzejsza i regulowałam szybkość półleżąc.

Po skończonych zajęciach i prysznicu, pod którym, przez słabe ciśnienie i limitowany czasowo strumień wody (że o jej niewyrównanej temperaturze nie wspomnę) trudno było się wypłukać, poszliśmy do szafki.
Nerwowe poszukiwanie czipa do otwierania - jest - w środku rzeczy suche, podłoga mokra.
Wrażenie takie, jakbyśmy mieli się ubierać w kałuży - dopóki nie odkryliśmy przebieralni z ławkami i suchą podłogą.
Była zupełnie pusta, bowiem przez pomyłkę weszliśmy na teren niedozwolony - miejsce tylko dla grup zorganizowanych.
Udało się.

Czekała nas jeszcze jedna atrakcja - suszarki. Zionące ciepłym powietrzem rury, które działały tylko w pewnym ułożeniu - wyprężone, przez co niemal robiłam mostek, aby wysuszyć włosy z tyłu głowy.
No i wreszcie trzeba zejść do szatni i wziąć ubranie i buty.
Teoretycznie powinno się być w klapkach, żeby nie deptać suchą stopą po brei naniesionej z zewnątrz. Ale klapki mokre. Itp, itd.
Klapki - to za mało powiedziane, wzięłam japonki. Kto próbował chodzić z zwykłych skarpetach (a ja włożyłam grube rajstopy) i w japonkach, wie, jak wyglądało moje poruszanie się, i to po schodach.

Rozemocjonowana wreszcie wyszłam z Wodnika - a na zewnątrz ziąb.

I jeszcze jedno. Nie mam pewności, czy czegoś szkodliwego nie dodają do wody, bo czułam się tak, jakby coś wyssało ze mnie dwie trzecie sił.
Nawet teraz, po wielu godzinach, nie doszłam do siebie.
ALE Gucio cały czas pyta ( o zgrozo!) kiedy znowu pójdziemy na basen i nie mam zamiaru się złamać.
Może tak wyglądało przetarcie szlaku? Tym się pocieszam.

Tymczasem wczoraj już zainicjowałam powstanie nowego obrazka.
Nie będzie na nim pieska ani żadnego zwierzątka, tylko kobieta.
Na dodatek na dużym formacie - 50 na 70cm.
Odważyłam się.
Wczoraj powstał szkic - dziś przeniosłam go na dyktę.
Nic więcej nie jestem w stanie napisać - bo sama nie wiem, nawet tego, czy namaluję akt.
Absolutna premiera.
Tego jeszcze nie było.



Chciałabym zdążyć ją namalować na wystawę, 23go stycznia.
Może się udać.
Gucio zdrów, chodzi do przedszkola.
Dżinsy kupione, bal już był.
Uda się.

czwartek, 10 stycznia 2013

Czas wolny podczas przedszkola Gucia

Kiedy po długiej przerwie posłaliśmy Gucia do przedszkola, okazało się, że dwa dni później dzieciaki będą miały karnawałowy bal, oczywiście bal przebierańców.
Z konkursem na najlepsze przebranie.
Myśleliśmy o wypożyczalni strojów, ale taka zabawa kosztuje za dobę 50zł, w związku z czym wczoraj, zamiast iść na Piłę w 3D, objechałam wszystkie skarbnice brakujących elementów odzieżowych i po dwóch godzinach byłam w posiadaniu przebrania za Marchewkę, Wilka i Kościotrupa (takiego, jak po prześwietleniu w bramce na lotnisku).

Oraz dorwałam dżinsy o fasonie dla normalnej osoby, za którą się uważam, a nie jakiegoś szczudłonogiego wykolejeńca, który ma łydki takiej samej grubości, co uda. "Wydarłam się" z podstawowej części swojej garderoby - czyli właśnie dżinsów. W sieciówkach szyją na szczudlaków i znów ciuchy używane poratowały mnie podstawowym, klasycznym fasonem (2) - proste nogawki i stan lekko obniżony, a nie poniżej kości biodrowych niemal.
Bzdurne "skinny"(1).


Nie pojmuję, jak można się aż tak oderwać od rzeczywistości, aby szyć - i to już od lat - jeden fason dżinsów, na ten sam typ figury. Podobno w KappAhlu ktoś widział odmianę. A może w ten sposób sztucznie napędza się modę - kiedy już wszystkich udręczy się i znudzi tym samym, wiadomo, że można zainicjować każdą niemal zmianę - i się przyjmie.
Nie trzeba być żadnym "transseterem" żeby to przewidzieć.

Tymczasem z marchewką, wilkiem i kościotrupem w torbie i ze spodniami pod pachą, zobaczyłam bar mleczny Złota Kurka i zamiast pakować sobie w rękaw sos z kebaba (przy okazji posilania się nim), skusiłam się na kaszę gryczaną z pieczarkami w śmietanie za całe cztery złote.
Złota Kurka poszła z duchem czasu i wydrukowała nawet jadłospisy po angielsku. Cudzoziemcy też bywają oszczędni.
Wnętrze baru zostało okaleczone - ręcznie malowane w zwierzątka płytki glazury, położone na całych ścianach, przykryto (mam nadzieję, że są pod spodem!) obrzydliwymi, plastikowymi, tłoczonymi, białymi panelami.
A tamte, stare ściany i niepowtarzalne wizerunki zwierzaków fascynowały mnie, jako dziecko, do tego stopnia, że byłam w stanie zjeść bez gadania rzeczy, uważane za siebie jako obrzydliwe. Typu gulasz z serc.

Do Złotej Kurki mam sentyment i tak, ale jeszcze z jednego powodu - bowiem tam, nad kotletem z jaj, Tato oświadczył się Mamie (i został przyjęty), wreczając Jej pierścionek z oczkiem z brylancikiem, szafirkiem i rubinkiem.

Jadając chętnie w barach mlecznych mam okazję zaobserwować, jak różnorodni są jego bywalcy. Oczywiście biedacy, studenci, ale też i różne wystylizowane typy.

Stylizowanie, jeśli jest silne, niesie zawsze za sobą ryzyko.
Jak każde szczególne staranie.
Tym razem podejrzałam egzemplarz, któremu się nie udało.


Gościu miał od dołu :
coś jakby wkłady do kaloszy, ale zrobione ze skóry, zdefasonowane, że podeszwa wypadała trochę z boku stopy
spodnie w typie luźnawe kalesony z obniżonym niby nonszalancko krokiem
dziwaczny, przymały surducik, z ciasnymi rękawkami (chyba z powodu zimna młodzian pod spód założył gruby sweter
zakopiańskie rękawiczki gryzące z jednym palcem
fryzura - typowy osełedec
kolor wszystkiego - brak, czyli czarnoszary
Gwóźdź stylizacyjny - "komin" obfity, z nadrukowanymi gęsto słowami AMANT.
Czyżby "amant" wypadł z obiegu?
A może to raczej takie "przymrużenie oka" - "Patrzcie, jaki jestem zdystansowany, dowcipny i pewny siebie"?

W domu Gucio ucieszył się tylko z jednego przebrania - z kościotrupa. Za nic nie chciał być marchewką.
Wilkiem też nie ("Nie chcę straszyć innych kiedy będę Wilkiem, chcę być miły" - kościotrupa nie uważał za strasznego).
O balu, tylko dla przedszkolaków (bo przy rodzicach dzieci nie bawią się dobrze), wiem od Gustawa, że było "Bardzo dobrze, ale nie tańczyłem, bo bolały mnie nogi i nie śpiewałem, bo muszę oszczędzać głos".
To nic, na zabawy jeszcze przyjdzie czas.
Najbardziej Gustawowi spodobał się "Ardian, on był przebrany za Spardejmena".


Już planuję nowy obrazek.
Z pieskiem!

środa, 9 stycznia 2013

Słup skończony!

Dziś rano, ze świeższym wzrokiem, choć nieprzytomnym umysłem (dzięki czemu nie odczuwałam stresu), dodałam, wydawało mi się, ostatni element obrazu.
Tak, jak zapowiadałam - słup na horyzoncie, a więc bardzo maleńki. Cały ma wysokość 9ciu mm!
Wymiary obrazu - 50 na 70cm.


Przy okazji to zdjęcie najlepiej pokazuje, że mamy do czynienia z obrazem drogi.
Jestem dumna z tego słupka - co prawda wspomagałam się najmocniejszymi okularami, ale w końcu i zegarmistrz używa lupki i to nie umniejsza jego kunsztu.

Po oderwaniu od dykty ostaniego włoska w pędzlu, którym naniosłam kropeczkę srebra w nóżce słupka, odchyliłam się w fotelu, by wziąć słynny głęboki oddech na zakończenie - ale coś mi nie pozwoliło.
Przypomniała mi się "Inwazja Kosmicznych Kartofli" i postanowiłam dodać trochę chmurowatości chmurom.
Poniżej zdjęcie PRZED i PO (jak w salonie odnowy biologicznej)



Dodatkowo górne w świetle dziennym, dolne - w sztucznym.

Przeprowadziłam ankietę - wyniki były doskonałe. Wszyscy domyślali się, nawet bez małego słupeczka, że te "krójkąty" (jak mówi Gucio) z boku to linia wysokiego napięcia.


Ach! Zapomniałabym - aby wprowadzić nieco spokoju i nastroju, dodałam również gwiazdy.
Tak więc dochmurzyłam chmury, robiąc górne krawędzie bardziej faliste, przed spodkiem latającym się powstrzymałam - i uznaję uroczyście obraz za skończony.



Oczywiście te żółte to wynik sztucznego światła - mimo, że jest to energooszczędna żarówka o "zimnej" temperaturze barw.
A na koniec - pożegnalny kadr z filmu drogi.


Teraz...co teraz....
Postaram się równolegle malować - bo mam zlecenie na jedną z "panienek", ale chcę mimochodem trzasnąć jeszcze jeden obraz industrialny, żeby zawisł na wystawie.

Tak, tak, wstępnie planuję powiesić się w końcu stycznia, w kawiarni Mirona Białoszewskiego na Ochocie w Warszawie.