WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą DUFTART. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą DUFTART. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 1 lutego 2016

Duftart Dune - PREMIERA




No więc stało się.
Skończyłam.

Mam tremę.
I padam z nóg - niemal śnię na jawie.

Dune.
Moja piękna. Dobrze znajoma postać.

Obraz łatwo fotografować fragmentami - w zasadzie każdy z nich mógłby stanowić całość.


Światło... ślizgające się, tańczące, jak w tygrysim oku.




...uwydatniające rysy twarzy - a propos : oko, tyle razy poprawiane.
Bo mi się nie podobało.
Takie owszem




Faktura podobna do tej w Habanicie (duftarcie), przypomina moje portretowe rysunki węglem, położonym na płasko - ulubiony sposób. Teraz przeniesiony na grunt malarski.


W ogóle tu aż roi się od faktur, linii - ale wszystko podporządkowane jest zgodności z zapachem. Moją wizją Dune. Przedstawia ją kobieta.




Czy rzeczywiście kobieta jest tutaj najważniejsza?
Nie. Najważniejszy jest nastrój, uzyskany światłem i kolorem.

No to... w ciemności



I całość - w wersji standard




No. I o to było tyle krzyku, potu i łez, przyspieszeń serca, gorączki, nudzenia każdego, kto się trafi, bezsenności. TERAZ czuję się jak inna osoba... albo nie : ta sama, ale jako artystka w innym miejscu. W ktorym bardzo chciałam się znaleźć.

Ten obraz malował się prawie rok.
Dokładnie tyle, ile mu (mnie) było trzeba.

A teraz, Mili Państwo, zapadam w sen i może na wiosnę się obudzę.

niedziela, 31 stycznia 2016

Duftart Dune - męka z elementami komicznymi

Zacznę na poważnie, ale potem będzie śmieszniej.
Postanowiłam zmienić podejście do malowania - już w zeszłym roku, po to, żeby w tym, 2016stym, być przygotowaną na zmiany.
Po pierwsze - znacznie większy nacisk położyć na nastrój obrazów.
Po drugie - wziąć się za portrety malarskie.

Teraz czas na komedię.
Jak wiecie, dominujący w Dune jest profil kobiety.
Oczywiście musi być dokonały.



Powyżej zamieściłam tylko jego cześć - tyle akurat, ile zostało po późniejszych przeróbkach.

Powiem Wam, że Dune uważałam za skończony 5 dni temu - ale tylko wieczorami.
Rankiem, z tzw. świeżym okiem, skradałam się do obrazu jak złoczyńca, odwracałam go od ściany, zamykałam oczy, na raz dwa trzy otwierałam - odpowiedź brzmiała : NIE.

Tak więc, w zależności od potrzeb, albo dodając sobie animuszu tym :


albo wyciszając przy tym :


... malowałam - wycierałam, wciąż w napięciu.
Wykres nastrojów wyglądał mniej więcej tak :


a przy tym moja uwaga wciąż była napięta, jak, za przeproszeniem, baranie jaja.

Pokażę Wam teraz coś, co znikło -


Nie pasował mi do całości, niestety, o czym przekonałam się dzisiejszego, wyssanego ze światła poranka.

Z kolei wczoraj rano postanowiłam dodać nieco poprawek w profilu, tym bardziej, że W., rzuciwszy okiem, stwierdził
"Takiej kobiety to bym nie przeleciał"
"Ale Wojtek, ona jest podobna do Toma Cruse'a!"
"Toma też bym nie przelecial".

Tego rodzaju scenki rozładowywały atmosferę, a mimo to nie byłam w stanie ustrzec się jednego - dwóch wybuchów histerii dziennie. A, bo nie powiedziałam, że spać nie mogę i wyglądam, jakby mnie zamówili i nie odebrali :


Wczoraj w nocy, słaniając się na nogach, doszłam do wniosku, że na tyle mam osłabiony instynkt samozachowawczy, nawet strachu nie czuję ze zmęczenia, że wezmę się za namalowanie TEJ twarzy.

Pierwszy raz mi się coś takiego przydarzyło - temperatura wzrosła mi nagle do 39ciu stopni! I obniżyła się PO.
Pewnie, mogłam gębę zostawić czarną i pewnie w zeszłym roku bym tak zrobiła...


Położyłam się spać z poczuciem sukcesu - lecz dziś zaczynam, zdaje się, regularne chorowanie. Boli ucho, oko nawala, i w ogóle


Byle tylko katar mnie ominął - bo właśnie mam zamiar delektować się 10 CorsoComo.

I chyba niedługo premiera - ale tak na pewno to wiem tylko, ze na kolację będzie kaczka pieczona z jabłkami.

sobota, 23 stycznia 2016

Duftart Dune - obsesja

Szanowni Państwo,
trzy, a może i cztery doby, można powiedzieć, maluję permanentnie. Obraz stoi u mnie w pracowni - a ja patrzę i z doskoku dotykam go pędzlem czy kredą (nią szkicuję). Szkice wciąż zmieniam - jak na czarnej, szkolnej tablicy. Nie ma żadnego przypadku - każde rozświetlenie, krawędź, linia musi mieć jedyne, najdoskonalsze miejsce.
Tak, wierzę w to, że nagle (?) wszystkie elementy "zagrają" i poczuję - to jest TO.

Problem być może najistotniejszy - oko. Ma być, czy może nie? Całe, wypracowane, a może ograniczone do nikłego błysku, który wystarczy za całą resztę, zasugeruje ją.
Na razie udało mi się, nie tracąc nic z poprzedniej wersji, delikatnie rzecz ujmując, nieco niepokojącej, uspokoić obraz i nadać mu pożądany, kojący nastrój.


Nie powiem, oznaczało to tu i ówdzie radykalne zmiany, w paru miejscach spod spodu zaczęła prześwitywać dykta. Mam wrażenie, że siwych włosów mogło mi przybyć, ale nie poddaję się łatwo.


A  więc - oko. Mam do dyspozycji zdjęcia, swoje doświadczenie - a jednak... po paru godzinach szkiców, nanoszonych i wycieranych, dochodziłam do wniosku, że jednak nie jest idealnie. Ba! Nawet na rzeczywistych fotografiach doszukiwałam się błędów w umieszczeniu gałki ocznej...

Wczoraj wyszłam po zakupy do sklepu plastycznego. W autobusie obsesyjnie obserwowałam profile - nawet do jednej pani chciałam podejść, ująć ją za brodę, poprzekręcać jej twarz, minimalnie zmieniając kąt, ale oczywiście nie zrobiłam tego, ograniczając się do wpatrywania jak, za przeproszeniem, szpak w pięć złotych. Wszystkie żywe osoby - do takiego wniosku doszłam - mają bardzo nieprawidłowo zbudowane czaszki.

Sklep z zaopatrzeniem dla plastyków - mój raj. Po pierwsze - zawsze, po otwarciu drzwi, zaciągam się do głębi trzewi tamtejszym zapachem. Drewno, terpentyna, płótna, farby i ta specyficzna, nieuchwytna woń nowych, nierozpakowanych rzeczy.
"Proszę pana" odezwałam się do sprzedawcy,  niepozornie wyglądającego chłopczyny z rzadkim zarostem
"Czy mają państwo główki?"
"Jakie główki?'
"No, takie bez korpusów, ludzkie"
Młodzieniec spojrzał na mnie, jakbym pytała go o handel ludzkimi organami.
"Takie do malowania, jeśli nie ma się modela" wyjaśniłam
"Nigdy czegoś takiego u nas nie było".

Wyposażona w nowe pędzle i przepiękne odcienie błękitów (do Panienki Konnej), wróciłam do domu - i znowu. Szkice. Dobrym sposobem, przy utracie obiektywnej oceny, jest obejrzenie obrazu w lustrze. Odbicie bowiem ma "obcość", potrzebną dla dystansu.

Oka znowu nie ma - choć było ich ze sto, przymkniętych, rozwartych, świetlistych... A wszystkie nie dość sugestywne.


Ale obraz już nosi duftartowskie cechy, już jest mi bliski.
Dobrze jest - choć nie jest dobrze.
Nie dość.

czwartek, 10 września 2015

Dramat z duftartem Dune

Piszę do Was jako osoba, która dziś doznała twórczego wstrząsu. I wcale nie przesadzam.
Rano, odprowadziwszy synka do szkoły, wypijając zamiast kawy napój energetyczny - świństwo, które mi bardzo smakuje, doszłam do wniosku, że pogoda, światło, łagodność jesienna aż proszą się, by kontynuować pracę nad Dune. Kupiłam cudowne kwiaty, żeby się skąpać w tym wszechogarniającym pięknie - zapowiadał się spokojny, relaksujący czas.

Plan prosty - szkic, zrobiony kredą, musi zniknąć, na rzecz precyzyjnej linii ołówkiem. Ponieważ kredowy ślad był dość szeroki, należało wyciągnąć najwłaściwszą, idealnie precyzyjną średnią.
Podwinęłam rękawy i w ciszy prowadziłam rysunek. Szło jak z płatka, a mnie, im bliżej końca, tym silniej z radości biło serce.
Poczułam się Artystką przez duże A.

Wreszcie wzięłam lekko wilgotną gąbkę, by zetrzeć białe ślady. Trzy sekundy - tyle wystarczyło, bym zamaszystym gestem... unicestwiła całą pracę. Tak! WSZYSTKO zniknęło...

Zmartwiałam, niezdolna do ruchu, słyszałam w uszach pulsowanie krwi.
Zanim zdałam sobie sprawę z tego, co się stało, na podstawie nielicznych, ocalałych punkcików i resztek linii próbowałam odtworzyć to piękno, które jeszcze przed momentem widziałam.
Klęskę mogłam tłumaczyć jedynie tym, że ołówek położyłam na wierzchu kredy - już uśmiechałam się do siebie widząc, że jednak się udało, chwyciłam więc znowu zmywak - i nie do uwierzenia! Sytuacja się powtórzyła.
Zalało mnie gorąco.
JAK TO???
I teraz już na pewno wiedziałam, że winna wszystkiemu złota warstewka, prawie niedostrzegalna, lecz dodająca brzoskwiniowemu tłu świetlistości. Przez to powierzchnia obrazu zrobiła się jakby plastikowa - czyli ołówek się jej nie trzymał.

Wdech. Wydech. Cisza dzwoniąca w uszach. Krople potu na skroniach. Zdjęłam koszulkę, przylepioną do ciała, otworzyłam w komputerze zdjęcie ostatniej fazy Dune - i na wstrzymanym oddechu, centymetr po centymetrze, powtórzyłam przepiękną linię profilu.


Powyżej fragment - całość, z powodu rozświetlenia powierzchni, nie dała się sfotografować. Może też i trochę z mojego zdenerwowania.
Bo też i dopiero po czasie dotarło do mnie, co się stało, i jak podcięta, padłam na łóżko.
To nie na moje nerwy!
Lecz - czy właśnie nie dlatego kocham malowanie?
Nigdy nic nie wiadomo. Z tą robotą.

Kiedy już mogłam chodzić, postanowiłam zrobić sobie dzień dziecka. Poza - to stały punkt programu - wyprawą na testy do perfumerii, miałam zamiar od dziś rzucać "ikoniczne kocie spojrzenie" spod "zmilionizoanych rzęs". L'Oreal osiągnął szczyt bałwaństwa.
I trochę się, przyznam, cieszę, że ich kretyńskie slogany nijak się miały do rzeczywistości, więc ograniczyłam się do wydzielania silnego zapachu w typie modern - szypru. Za to spojrzenie Wojtka było aż nadto wymowne i wyraziste.

Na Dune nie mam odwagi spojrzeć. Jeszcze nie dziś. Chcę spokojnie zasnąć.

sobota, 5 września 2015

Dune - duftart - prapoczątek

Kiedy zbliżał się termin wylotu do Barcelony, w kwietniu tego roku, bardzo mi zależało, by na wystawie pokazać duftart do Dune - ale niestety... Praca - być może z powodu zmęczenia, bo przez poprzedzające cztery miesiące namalowałam prawie 20 obrazów (!) - wybitnie mi nie szła.

Wiedziałam tylko, że ciężar gatunkowy tego duftartu powinien odpowiadać formatowi Dune Diora - a jest to zapach przez duże Z. Wg mojego rankingu w pierwszej trójce najlepszych perfum wszechczasów.
Dune... rocznik 1991. Zniewalający, upojny, kobiecy. Ciężki, lecz przestrzenny, słodki - ale w przedziwny sposób ożywczy. Budzący potrzebę bliskości - ale trzymający na dystans. Marzycielski. Wiem, że to banalne - ale muszę napisać : piękny, piękny piękny.
I absurdalnie - bardzo nie "mój". Do wąchania - tak, ale nosząc go czuję się jak w przebraniu.
Ale może jeszcze nadejdzie jego czas?

Dune, jako ilustracja mojego autorstwa, musi przedstawiać kobietę.

I właśnie piszę do Was po lekkim ataku histerii, kiedy mam za sobą kilkadziesiąt szkiców - zniszczonych. Wytartych wściekle. Na jednym z nich kobieta do złudzenia przypominała Marię Skłodowską - Curie, panią zdecydowanie nie w typie Dune.
Wojtek tylko się uśmiechnął, kiedy miotałam zduszone przekleństwa "Tak musi być - powstanie arcydzieło". To samo słyszałam podczas pracy na Habanitą i Poison, najpiękniejszych...
No dobrze.


Szkic - kreda na tle namalowanym wcześniej.
Jako rysunek ok, ale przecież mam rozegrać go malarsko.
Sposobów, tak na szybko, jawi mi się z 5 przynajmniej.
Nie chciałabym tylko stracić tej linii...


Oj, coś czuję, że przede mną dłuuugie seanse myślowe przed zaśnięciem (wówczas przypływa najwięcej wizji malarskich).
Na szczęście jutro niedziela - czyli laba. Nie od malowania (bo mam zamiar wziąć się za zlecenia panienkowe), tylko od wstawania rano.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Antylopa Chergui - premiera!


Proszę Państwa, z radością zapraszam na premierę jednego - w moim pojęciu - najpiękniejszych duftartów - czyli Antylopę do zapachu Lutensa Chergui.
Właściwie prawie gotowa była już dawno, ale wciąż mi czegoś brakowało. Niewinne pociągnięcia złota, kilka linii czarnych i miedzianych - i już.

Zaczęłam ją dokładnie tego dnia, kiedy przyszły do mnie perfumy, może nie zmieniając, ale wzbogacając upodobania zapachowe. Złożone, przemyślane w koncepcji, wielowarstwowe dzieła Serge'a Lutensa, a to dzięki kolejnej życzliwej osobie, która stanęła na mojej drodze.

Tak więc zapraszam do oglądania.
Najpierw - fragmenty :


I w ciemniejszym świetle :


Obraz dynamiczny, ale jednocześnie uporządkowany i spokojny w pozornym chaosie.


Zestawienie cieplejszych tonów z chłodną czernią powoduje, że kolory wzajemnie się podbijają. I linie, linie, jak w muzyce, którą, mam nadzieję, słyszycie :


I plamy, koliste, jak upadające krople



Zwierze gnie z wdziękiem szyję, chyli zgrabną, senną główkę


Wreszcie, Szanowni Czytelnicy - całość. Najpierw w jasnym świetle dnia


A tak wygląda przed zachodem słońca


I wreszcie prawie o zmierzchu


I tak to, rozumiecie, wygląda.
Ja zaś, nie bacząc na temperatury wulkaniczne, zapowiadam na najbliższy odcinek kontynuację Panienki Energetycznej.

środa, 1 lipca 2015

Duftart Odeur 71 Comme des Garcons - eksperyment

Szanowni Państwo, okazuje się, że udaje mi się powolutku osiągać zamierzony efekt - obrazu w obrazie i zapowiada się ciekawy duftart (na Allegro, kiedy piszą w tytule "ciekawy", zawsze oznacza to coś podejrzanego - jeśli zegar, to bardzo brzydki i/lub zepsuty itd.).

Odeur 71 CdG... dla mnie zapach - kamień milowy w osobistym rozwoju zapachowej wrażliwości. Oficjalnie w składnikach podano woń kseropiarki, kurzu na rozgrzanej żarówce, sałaty...
Moja recenzja wygląda tak :
71 zapachem wielkim jest.
Dlaczego? Po pierwsze - pachnie wyjątkowo. Kontrasty - naturalność niemal kwiatowa, gorzko - zielona współgra (nie gryzie się!) z syntetycznym sznytem. Wg mnie to nie jest żadna ściema ze składnikami - z kurzem na żarówce (a dla mnie na jarzeniówce) i kserokopiarką, to nie moja imaginacja i chciejstwo (bo przyznaję się, mam słabość do dziwaków i lubiłabym, żeby było ich więcej).
Odeur 71 przypomina mi widok ogrodu, z kwitnącymi hiacyntami, za oknem, w galerii sztuki (a to już lekko podejrzane), a kiedy podchodzę bliżej - widok okazuje sie fotografią czy nawet odbitką, pachnącą świeżą farbą drukarską, wysokogatunkowym papierem.
Wracając do rzeczywistości - 71 jest zapachem trwałym, o przyzwoitej projekcji (to odczuwanie zmieniło się u mnie na plus), absolutnie noszalnym i bez ambicji porażania wszystkich naokoło swoją awangardowością. Ma w sobie taką specyficzną, ostrą nutkę, ktora może drażnić (z tego też powodu nie nadaje się, nawet dla mnie, zawsze do noszenia). Czy świeżym... chm... może raczej - rześkim. Raczej się nie rozwija, choć za każdym razem odbieram go nieco inaczej.
Nie otula, nie ociepla, raczej towarzyszy, lekko zdystanosowany, z tym swoim drwiącym, ale jakże pełnym wdzięku uśmieszkiem.
Dla mnie - ale to bardzo osobiste wrażenie - poprawiacz humoru.

A więc - awangarda!
Nie wyobrażam sobie, by portret Odeura mógł być pracowitą "dłubaniną" - nie, rozmach, panie, fantazja i szaleństwo!


Znowu poszlam drogą bliską grafice warsztatowej - czyli odciskania odbitki (za pomocą odtańczenia trepaka na materiale położonym na mokrym obrazie). Więc nie odbitka jest ważna, ale płyta (dykta).
I fajnie! Radośnie! I z uciechy poleciałam do pokoju szumnie zwanego dużym (bo mały to 5 metrów kwadratowych), żeby się pochwalić, zapominając, że podeszwy klapek mam dokładnie zalatwione na różowo - czerwono.
I tak zostawiłam piękne ślady w całym domu. Mówi się, że niełatwo być "Z" artystą - a artystą jeszcze trudniej. No ale teraz widać już tylko obrazek :



Od razu mówię - będzie się działo. Dużo. Kolorowo.
A na dniach - premiera eleganckiej, choć nieco dzikiej Antylopy.
Dwa bardzo intensywne dni malowania - gdyż w weekend porywam Gustawa i jedziemy do Krakowa!
Na króciutko - bo praca czeka.

niedziela, 28 czerwca 2015

Antylopa - kontynuacja

No więc... zaczęło się na dobre.
Już w Barcelonie myślałam sobie o duftarcie - na nowo, a wyszłam od samego określenia zjawiska pt. zapach. Jakie jego cechy są dla mnie ważne? Uderzające? Czym powinny się przejawić w zapachowych obrazach?
 I to nie chodzi mi o konkretne wonie, lecz pewien wspólny mianownik, który, do takiego doszłam wniosku, te obrazy powinny mieć. Żeby, wiecie, od razu wyglądały na "nie takie zwyczajne".
Po pierwsze - wielowarstwowość. Po drugie - pewien rodzaj eteryczności, płynności. I wreszcie - chciałabym zawrzeć w jednym oba wyobrażenia zapachów - realistyczne i abstrakcyjne.

Mogę przedstawić Państwu Antylopę (do jej malowania użyłam mieszanki Chergui i Ambre Sultan Lutensa. O nich napiszę w następnym odcinku - a tak wygląda Antylopa w dziennym świetle :


I zadek z ogonkiem



Szlachetna linia nóg


No i całość


To jeszcze nie koniec - potrzebuję nosić podczas malowania po każdym z zapachów jednocześnie na dłoniach. Bardzo jestem ciekawa efektu.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Aqua di Sale - przedpremierowo

Tyle się dzieje, że nie wiem, w co ręce włożyć - i to chyba bardziej w mojej głowie, niż naprawdę.
Okazuje się, że zupełnie inaczej wygląda rozkład kosztów wystawy, niż sobie wyobrażałam.
Nie przelot.
Nie koszty mieszkania.
Transport obrazów! Po wstępnych rozmowach z przewoźnikami zostałam porażona dwiema cenami - 5600zł oraz 9000zł (tak, 9 tysięcy złotych!). różnica taka, jak zabić się spadając z 15go albo 30go piętra.

Sprawa - nie ukrywam - arcytrudna, bo duftartu na wystawie znajdzie się 40 (!) kg, a Panienek - 5 kg.
Czekam teraz jak na szpilkach na 2 odpowiedzi. Po prostu nie wyobrażam sobie, by nie mieć wystawy z powodu zbyt wysokich, jak na mnie, kosztów transportu.
To by było absurdalne.
Mam pomysł, który, jeśli wypali, ogłoszę się geniuszem.

Tymczasem....
tymczasem....


Maluje się! Wącha się!



Mam też zarąbisty pomysł na Samsarę - w ogóle zauważyłam, że po kolorach chłodnych nachodzi mnie ochota na najgorętsze. Po spokojnych - na jaskrawe. Oczywiście odpowiednio - zapachy.
Wręcz mam wrażenie, że jedno napędza drugie.

W Aqua di Sale nie powiedziałam oczywiście ostatniego słowa - ale o tym jutro.

Gucio przejął się wystawą.
"Barcelona? Czy to jest poza Warszawą? Czym tam dojedziesz?"
"Nie dojadę, synku, polecę samolotem"
Guciowi rozszerzyły się źrenice
"Samoloty są bardzo niebezpieczne" (tu zaczął mnie całować) "Ja ci życzę, żeby twój samolot nie spadł i żebyś nie umarła"

Na koniec proszę Was gorąco - przesyłajcie pozytywną energię, żebym jednak pokazała się w tej całej Barcelonie...

niedziela, 20 lipca 2014

Duftart Eau des Merveilles - PREMIERA

Udało się - udało się podwójnie, bo nie tylko obraz skończyłam na czas... ale go nie sprzedałam (choć przystępując do zlecenia oczywiście miałam taki zamiar).
Dlaczego więc się cieszę?
Bo dla mnie to obraz absolutnie wyjątkowy (w swojej karierze miałam takie jeszcze 2 - oba sprzedałam i żałuję).
Więc kiedy spojrzałam na EdM i wyobraziłam sobie, ze go nie będzie, coś mnie zakłuło w sercu - niechybny znak, że trzeba uważać na to, co się robi - coby głupoty nie popełnić.

Wersję z pomarańczowymi pniami już Państwo znają z poprzednich wpisów - tu zaczęło przybywać szczegółów, ale wciąż trwałam przy postanowieniu, że obraz będzie kolorowe drzewa na "szarym" tle.


 Ale w tło zaczął się wkradać ugier złoty (piszę, jakby mnie przy tym nie było).



A potem nastąpiła słynna przecierka kuchennym zmywakiem - tym razem nanoszenie farby. Do ugru doszedł żółty, i to cytrynowo żółty. Oraz przybyło oświetlenie na drzewach. I wtedy obraz zaczął mi się podobać ZA bardzo.







I jeszcze powiem, że bardzo niewielkie zmiany światła powodują zupełną zmianę kolorystyki EdM.
Brakowało mi pomarańczy, która jest w składzie zapachu.
Zachód słońca? Kicz.
Ale...ćwierć słońca jest jak najbardziej dopuszczalne.

I oto nastąpił koniec.
Muzyka! (z dedykacją dla Szanownej Zleceniodawczyni)







A w świetle sztucznym jest mniej więcej tak :


No.
Czy rozumiecie, czemu nie chciałam się pozbyć EdM?
(swoją drogą, obraz wygląda na  taki, który ma swoje lata - i aparat fotograficzny nie wiedzieć czemu trzymał oldskulowy styl ).

Wiem, ze jutro wyjeżdżam, ale jeszcze nastąpi premiera Panienki - Ziemi, którą również udało mi się skończyć przed wakacjami.