WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

poniedziałek, 27 maja 2019

Wow, dobrze wyglądasz

Koło roku temu, Wojtek, w ramach dowcipu, umieścił na górze lustra w łazience nalepkę. Na czerwonym tle napis : Wow, dobrze wyglądasz!
Żart, bo żadne z nas nie lubi słówka wow. Mnie stwierdzenie nt dobrego wyglądu wydawało się tak groteskowe, że aż śmieszne. Że włosów nie miałam, to pikuś. Gorzej nie mieć brwi i rzęs.
Tak więc bez makijażu nie wychodziłam nawet wywalić śmieci.


No i ta łysa pała! Wow, dobrze wyglądasz.

A propos : kiedy chemioterapeutka zapowiedziała mi, że wypadną mi włosy, z dokładnością do dnia, okazało się, że będzie to kwietniowa sobota, w którą planowałam spotkanie perfumowe z osobami, które znam tylko z internetu. Rano podniosłam się, pociągnęłam z tyłu za kosmyk... został w ręku.


No nie. Nie dziś! Nie pokażę się w chusteczce, no way. Poszłam do łazienki, ostrożnie przyklepałam skalp, wzięłam lakier Taft na każdą pogodę, ten czarny extra strong - i zabetonowałam włosy na twardo. Spotkanie się odbyło, po czym w nocy wróciłam do domu, zdjęłam fryzurę i wrzuciłam do klopa. Okazało się, że nie jest to dla mnie szokujący widok.
Pierwszy raz miałam okazję dokładnie obejrzeć swoją czaszkę. Nawet ładnie uwypuklone miejsce na mózg.
Wow, dobrze wyglądasz!


A ileż to ja się nasłuchałam o traumie, o tym, że za karę golono kolaborantki i takie opowieści dziwnej treści. Ja wołałam porównywać się do Sinead O'Connor.

Włosy urosły, ale ich nie zapuszczam. Nareszcie wiem, jaki mam kolor, bo farbowałam się od liceum.
Wow, dobrze wyglądasz!
Dziękuję, wiem.

Co do obrazu. Nosi nazwę Lustereczko. Pokażę go, a jakże, w internetach, ale po wystawie.


Zmienił mnie ten autoportret. Ale o tym również w swoim czasie.

Tymczasem serdecznie pozdrawiam Kasię Neo, bo to dla niej zostawiłam sobie tę czapkę z włosów. To Ona podarowała mi główkę fryzjerską na perukę i kazała się nigdy jej nie pozbywać. I ja się tego słucham.

piątek, 24 maja 2019

Uliczka Uspokojenia

Jesienią zeszłego roku czekałam na wyniki pooperacyjne. Czekanie jest trudne, może i najtrudniejsze. Zauważyłam jednak, że zawsze wieczór mam lepszy od poranka. Praca nad zadowalającym samopoczuciem dawała "jakieś tam" wyniki - a potem znowu, Dzień Świstaka, jakbym się resetowała w nocy.


W koszmarne przedpołudnia powtarzałam sobie, że za parę godzin nastrój mi się poprawi i zaczęłam wyobrażać sobie siebie samą na ostatnim, nocnym spacerze z psem. Nie pamiętam, w listopadzie czy grudniu, przy okazji robienia pętelki, spojrzałam w głąb mojej ulubionej uliczki.
Z jednej strony Łazienki, z drugiej - domy z rożnych epok. Te ocalałe, przedwojenne i późniejsze, z lat 60tych i 70tych. a nawet całkiem nowoczesne, z ogrodami na dachu. Wszystko skąpane w zieleni, ruch samochodowy nikły, dojazdowy.



Ta uliczka tak mi się dawno już spodobała, że wracając z miasta piechotą - jestem fanką spacerów po mieście - wybierałam trasę przez nią.




Tak więc spojrzałam - i powiedziałam "Dobry wieczór, Uliczko Uspokojenia" - i uliczka odpowiedziała. Oczywiście to ja podłożyłam jej głos, nie jestem (jeszcze) całkiem nienormalna. Od tamtej nocy sytuacja się powtarza. Parę razy nakryli mnie przypadkowi przechodnie (co za pomysł, żeby włóczyć się pod parkiem o 2. w nocy!), wtedy zaczynałam kaszleć i chrząkać w nadziei, że pomyślą, że im się przywidziało.
Opowiadam Uliczce, co się działo danego dnia, zdarza się też, że pytam o radę. Bywa, że Uliczka mnie opieprza, jeśli pojawiam się bliżej 4. rano...


Uliczka to ja, mój wewnętrzny głos, mojej własnej przyjaciółki. To ktoś mi życzliwy, wybaczający, podnoszący na duchu, znający mnie, jak nikt. Najciekawsze, że nie zawsze wiem, co Uliczka powie. Czasem nie odpowiada nic.
"Wiesz, Uliczko, że jesteś we mnie? Twój głos?"
...cisza
"Nie, jeszcze nie"


Pewnie potrzebuję jeszcze trochę czasu, żeby porozumiewać się ze sobą bez pomocy Uliczki. I zapewne, jak wszystkie najważniejsze rzeczy w moim życiu, stanie się to niespodziewanie, bez planowania - ot, zorientuję się, że reaguję inaczej na trudne sytuacje.
Ale uliczka na zawsze zostanie mi bliska.


poniedziałek, 13 maja 2019

Krematorium - śmieszno i straszno

Więc... zabrałam się parę dobrych dni temu za duftart (painted scent) do Oud Imortelle Byredo. Zapach chemiczny, w typie zabawy z syntetykami, słodko - cytrusowo - nienaturalny. Bardzo go lubię, ale kiedy tylko naciskam spust, w drugim pokoju mąż utyskuje, że cuchnie.
Nieprawda!
Akurat TEN zapach widzę w kolorze limonkowym, "cywilizacyjnym", drugiego takiego nie znam.
Będzie do powąchania na najbliższej wystawie (06.06).

Ochoczo przystąpiłam do pracy...


...i utknęłam.
Komin jest.
Domek jest.
Co dalej?



Teraz gwóźdź programu : dwa dni później miałam mieć ważne badanie, półroczną kontrolę.
Malowanie pomaga, dlatego nie rozumiałam, czemu ciężko mi nawet wchodzić do pracowni, kiedy na sztalugach stoi ten obraz.

Myślę sobie : za mało się jednak w nim dzieje, puszczę dym z komina, a ponieważ bardzo lubię malować postaci, wymyśliłam, że dym zrobię w kształcie człowieka.
Uspokojona, że taki wyśmienity mam pomysł, zasnęłam. Bo późna noc nastała.

Rankiem, a był to dzień przed badaniami, jak zwykle konspiracyjnym krokiem skradałam się do pracowni (zawsze są nerwy, jak kolory wyglądają w dziennym świetle) - patrzę... komin...dym... w dymie kształt ludzki...
Najpierw przeszedł mnie dreszcz, a potem - olśnienie.

Jasna cholera, krematorium!
Pracuję nad tym, żeby nie być przesądną, ale jednak w tym przypadku aż mnie zmroziło.


Brawa dla tej pani, czyli mnie!

Odwróciłam obraz do ściany.
Następnego dnia od rana pełne niepokoju chwile ("chwile" hm hm, to były 3 godziny) pod gabinetem USG. Pomagała mi M. śląc na czacie zapytania i spostrzeżenia dotyczące perfum, żeby mi zająć procesor (dziękuję <3) - ufff. Tuż przed wyczytaniem mojego numerka usłyszałam od zażywnej pani obok, jak to jej sąsiadce szczękę spalili lampami do radioterapii "I jemy sobie razem obiad i ona pyta, co to takie czarne na talerzu? Pieprz? A to jej policzek zwęglony się posypał" I tu nie wytrzymałam, nie mogłam opanować histerycznego chichotu. I tak parskając weszłam do gabinetu
"Co pani się tak śmieje?" zdziwiła się pielęgniarka
"A bo jedną panią na węgiel spalili"
Pielęgniarka przyjrzała mi się badawczo.
"Proszę się położyć i spokojnie oddychać"

Badania idealne.

Kiedy czytacie te słowa, działam przy obrazie i powiem Wam, że jest nie tylko dobrze, ale nawet śmiesznie. Grotiesk - jak mówiła moja pani od rosyjskiego.

niedziela, 12 maja 2019

Czas na Daisy

Daisy.
Imię wzięte z Wielkiego Gatsby.
Smutna pani z papieroskiem.


Obraz powstał około roku temu, przedostatni z czarnej serii. Ostatni zniszczyłam, naprawdę był straszny.
To był trudny czas, chyba dobrze widać.


Gustaw powiedział, że postać wygląda jak w więzieniu. Dwoiłam się i troiłam, żeby tchnąć w obraz choć trochę optymizmu, może powietrza, ale nie wyszło.



Wreszcie porzuciłam malowanie na dwa miesiące (i pisanie na ponad pół roku), żeby potem wrócić do koloru.


Daisy ma przyszłość. To, co przykuło moją uwagę, to to, że Daisy nosi moją suknię! Od Violi Śpiechowicz, u której, przypominam, szóstego czerwca będę mieć wystawę.


Ale suknia u obecnej Daisy ma inne odcienie, niż szafiry i zielenie. Obraz maluję do Jasmine et Cigarettes Etat Libre d'Orange i pokażę go dopiero po otwarciu wystawy (06.06).
Tak postanowiłam. 
Na wystawie same niespodzianki.

Bo nie wiecie, bo i skąd, że trzy duże obrazy są już gotowe.

niedziela, 5 maja 2019

Poznajcie Honoratę

Zeszły lipiec. Duszny, gorący, jaskrawy.
I ja w środku serii chemioterapii, za zamkniętymi żaluzjami, żeby nie świecić gołą głową.


Kiedy zorientowałam się, że doskonale znoszę trucie, dostałam zastrzyk energii, pozytywnego kopa i oczekiwałam, że przełoży się to na malowanie. Wówczas czarno białe.
Guzik tam.


Pracowało się cholernie trudno, może podświadomie tęskniłam do kolorów?


Nie mam nic przeciwko moim monochromatycznym pracom, o ile nie są tylko takie.

Miałam pomysł na autoportret i oddałam serce tej Osobie z obrazu. Na imię jej Honorata, podobnie, jak mojej główce fryzjerskiej, na której trzymam perukę.


Ale Honorata to nie ja. I dobrze, lubię tę oddzielność. Wiem, co mówię, bo mam w robocie autoportret i trochę mi z tym dziwnie.

Pora skończyć obraz, porzucony w upały. Nie wiem jeszcze, w jakim zapachu go rozegram.

Kura w akcji - premiera

Jakiś czas temu urządziłam konkurs na interpretację mojego obrazu. Przyznałam dwie nagrody - obrazki dedykowane laureatkom, czyli malowane specjalnie dla nich.
Choć nie mam takiego zwyczaju, zapytałam Iwonę, co ma być na jej nagrodzie.


KURA!

Co za genialny pomysł.
I kura jest.
 Nasza - ludzka - towarzyszka od ośmiu tysięcy lat!


"Najnowsze badania naukowe wykazały, iż kury mają rozwinięte zdolności kognitywne oraz zdolności komunikacyjne. Komunikacja kur, kurczaków, kogutów jest skomplikowana, składająca się z ponad 24 rodzajów odgłosów. Wykazują klasyczne objawy stresu, w tym zwiększoną częstość akcji serca, obniżoną temperaturę oczu, jak również zdenerwowanie, np.: kwoka obserwująca reakcje piskląt. Rozumieją, co się wokół nich dzieje oraz są przebiegłe i sprytne, jak również zdolne do empatii, wyrażając współczucie innym osobnikom podczas zagrożenia."


Do kur czuję szczególną sympatię z powodu tego, że, jak one, często nie mogę się zdecydować, jak kogoś wyminąć i w rezultacie, balansując ciałem prawo - lewo, przez co dezorientuję przechodnia, w końcu wpadając na żywą przeszkodę.

Iwona zażyczyła sobie cieple kolory, a żaden z moich zapachów nie ma piękniejszych łososiowo - pomarańczowych, żółtawych i złotych barw (z lekką domieszką zieleni) niż Koliber - Hummingbird Zoologist, nektarowy, upojny.

Tak więc duftarcik do Kolibra z Kurą.

Jest wszystko, co lubię - domek, chorągiewka, bezkres i "sceniczne" światło.


I. zapytała, jak udało mi się zmieścić to wszystko na tak małym formacie 20 x 30 cm. To proste : malowałam w powiększających okularach, dzięki czemu wszystko, co malutkie, wydawało mi się większe. Bo mam plusy w oczach.


Gratuluję jeszcze raz laureatce!
Niech Kura ze Złotym Jajem przynosi Jej szczęście.