WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

środa, 30 października 2013

A życie toczy się dalej

Nie będę ukrywać.
Jest źle, bardzo źle.
Na szczęście Wojtek wrócił na wczorajszy pogrzeb i mam ramiona, w których się mogę wypłakać.

Jednocześnie zlecenia czekają, materiały, które muszę zredagować i dostarczyć do dokończenia strony wymagają roboty.
Tak więc zmobilizowałam się i kupiłam nowe farby.
Najbliższy czas co prawda wypełniony będzie tematami grobowymi, ale potem się wezmę.

Na szczęście Gucio jest naszym słoneczkiem, cieszy się bardzo, że Tata wrócił i nie odstępuje Go na krok, ciągle powtarzając "A wiesz, Tato, że Cię bardzo kocham? I też Cię lubię".


Teraz, kiedy śpi, spróbuję zrobić plan pracy.
Przynajmniej tyle.

Na koniec dziękuję Wam wszystkim za ciepłe słowa wsparcia, naprawdę mi pomogły.
Melduję, że żyję i mam nadzieję, że robota mi pomoże, tym bardziej, że pomysły artystyczne znowu mnie bombardują.

PS. Czy nie piękna ta rączka? (śpiącego Gustawa)

sobota, 26 października 2013

Poznajcie mojego Tatę

Dawno temu, zanim powstał Brulion, rozmawiałam z Tatą o pisaniu - chyba moich pamiętników. Wspomniałam, że nie mam niestety umiejętności wymyślania fabuły i tylko pamiętniki mi zostają.
"To nic, córeczko. Możesz napisać nawet książkę." - i pokiwał z powagą głową.
"Naprawdę?"
"Oczywiście. Podpowiem Ci - nosiłaby tytuł Mój Tatuś" - i autoironiczny uśmiech, tak mi znajomy, pojawił się przez chwilę na jego twarzy.

A więc...

Kazimierz Neyman - rocznik 1941 (Warszawa)
Jego ojciec - przedwojenny inżynier,
Jego mama -  zmarła, kiedy Kazio miał 3 lata

Żonaty, jedno dziecko - ja

O małżeństwie nie napiszę, bo to sprawy osobiste Rodziców, wspomnę tylko, że choć zdarzały się burze (jak to między indywidualnościami), jedno za drugim poszłoby w ogień.

Zawody wykonywane i pasje (chronologicznie) - pianista jazzowy, marynarz (maszynownia), kierownik drukarni (maszyny z XIX w.), wybitny specjalista od próżni (pocz. lat 70tych), wynalazca rozwiązań poprawiających osiągi w samochodach terenowych i wyścigowych, wybitny ekspert w dziedzinie problemów nie do rozwiązania dotyczących samochodów (słynne "Panie Kazimierzu, co to może być?"), od 22 lat pracował w Inter Carsie, ogromnej firmie, gdzie w zbiorowisku niemal anonimowych pracowników jako jedyny był znany wszystkim z imienia jako pan Kazimierz. Tam między innymi prowadził cieszące się ogromnym powodzeniem szkolenia dotyczące trudnych czasem relacji z klientem, które ilustrował przykładami wziętymi z życia (np. Jak postępować z rozwścieczonym klientem), szachista, wielbiciel wielkich maszyn (szczególnie parowych) i dawnych zegarów.

Ulubione książki/autorzy -  Trylogia, Klub Pickwicka Dickensa, Zoszczenko, Sałtykow Szczedrin, Wyspa Pingwinów Anatola France, Baron Drzewołaz Italo Calvino, książki marynistyczne, historyczne - Druga Wojna Światowa

Ulubiona muzyka/wykonawcy/kompozytorzy - jazz - Oscar Peterson, Modern Jazz Quartet, Thelonius Monk, Charlie Parker, Fats Waller, Bach - Wariacje Golbergowskie

Ulubiona epoka - Dwudziestolecie Międzywojenne (Tata mówił, że czuje się tak, jakby wręcz żył w tamtych czasach).

Ulubiony miesiąc - wrzesień

Znak zodiaku - Waga

"Tato, a gdybyś mógł zacząć jeszcze raz - kim chciałbyś być?"
"Wynalazcą, może dyrygentem, stroicielem fortepianów (miał słuch absolutny), ale przede wszystkim, Justysiu, bawidamkiem".

Tata dzieciństwo miał właściwie samotne, wspominał jakąś nianię, która jednak zwolniła się po tym, jak, podczas jej snu, przybił jej kapcie do podłogi.
W jego domu rodzinnym znajdowało się pianino (szybko opanował grę) i biblioteka. Miał zakaz otwierania wielkiej, oszklonej szafy z książkami, ale wytropił, że plecy się odchylają, a ponieważ czytał już jako czterolatek, do podstawówki poszedł mając za sobą lekturę Dostojewskiego, Prousta, Balzaka i innych.

Jego Ojciec lubił się popisywać Kaziem, szczególnie podczas cotygodniowych spotkań ze znajomymi ze sfery przedwojennej inteligencji. Pewnego razu rzucił myśl, że Kazio odpowie na każde pytanie.
Sześcioletni Kazio.
Jeden z zaproszonych, w typie mądrali, uniósł brwi - "Tak? Dobrze, w takim razie za tydzień się przygotuję. Na moje pytanie Kazio nie odpowie".
Tydzień minął, Kazio (przypominam - sześciolatek) starannie ubrany już czekał. Znajomy przyszedł, usiadł przy stole i spojrzał uważnie na Tatę. Zapadła pełna napięcia cisza.
"Kaziu, powiedz mi - na czym polega sztuka życia?" - i triumfalnie rozejrzał się dookoła.
Tata schylił głowę; znajomy uśmiechał się niemal bezczelnie.
Nagle Kazio się wyprostował i rzekł:
"Na umiejętności przewidywania."
Znajomy tego nie wytrzymał - wyszedł i jeszcze długo potem nie pojawiał się na spotkaniach.

W szkole - już pod koniec podstawówki, Tata grał wieczorami na pianinie, w gimnazjum i po nocach, blat ławki wykorzystywał więc jako miejsce do spania.
Nauczyciele go nie znosili, bo wiedzieli, że kiedy przyjdzie ostateczny sprawdzian, Tato bez najmniejszego trudu zda go celująco. Jeśli nie przed nimi, to przed komisją.

 Cieszył się wielkim powodzeniem u dziewczyn, szczególnie, że był nieprzeciętnie przystojny. Ale niespecjalnie o to dbał i wcale nie zabiegał. Powodzenie zresztą było zupełnie zrozumiałe, bo Kazimierz występował jako pianista na wszelkich akademiach i okazjach.

Po niecałych dwóch latach studiów na Politechnice, wyjechał na Wybrzeże, do Szkoły Morskiej w Gdyni.
Tam, grając jako pianista z zespołem w klubie jazzowym, poznał moją Mamę.

Pływał dobrych parę lat (ulubiony widok - zorza polarna), opowiadał mi mnóstwo przygód - ale mnie w pamięci utkwiła najbardziej ta historia.
Po wielomiesięcznym kursie, cała załoga żyła radosną perspektywą spotkania z rodzinami. Tato jako jedyny zostawał na statku. Wreszcie, odpoczywając od nużącego, bo jednakowego i przymusowego towarzystwa, czekał. Nie mijało parę dni, kiedy w ciszy pojawiały się kroki, i choć statek jeszcze nie odpływał, powolutku się zapełniał. Rodziny marynarzy przyzwyczajały się do życia bez nich, aż za dobrze się przyzwyczajały. Zresztą powody istniały po obu stronach.

Pamiętam też mrożącą krew w żyłach opowieść - statek dostał rozkaz do odpływania. Tata zgodnie z tym zarządził wszystko w maszynowni i zdrzemnął się. Obudziło Go dziwne przeczucie, że dzieje się coś niepokojącego - i rzeczywiście, za chwilę wszystko się trzęsło, pomieszczenie wypełniał złowrogi pomruk, wszystkie wskaźniki dawno przekroczyły dopuszczalną normę. Zagadka wyjaśniła się natychmiast - zapominano o odcumowaniu, tak więc statek wyrywał już niemal kawał wybrzeża.

Z różnych poważnych bardzo okoliczności sobie drwił - kiedy dostał odznaczenie, zamiast wyrecytować formułkę "Ku chwale Ojczyzny", wprawił dowódcę w osłupienie, bo, już udekorowany, spojrzał mu prosto w oczy i rzekł "Jesteśmy dziećmi obozowisk, służymy w miarę swych stanowisk" (cytat z Księgi Dżungli).

Znajomość z Mamą przerywały dramatyczne czasem przerwy, kiedy Tato wyruszał w rejs. Mama zgodziła się zostać jego żoną, ale postawiła warunek - albo Ona, albo morze. Bez wahania, jak mi mówił, wybrał Mamę.
Swoją drogą, oświadczyny odbyły się w barze mlecznym Złota Kurka, nad kotletem jajecznym.

Pracę znalazł bez trudu. A tam poznał gościa, którego nikt nie lubił, pedanta bez poczucia humoru, u którego nawet śniadanie było powtarzalnym co do joty rytuałem. Facet rozwijał z papieru bułkę z masłem, obierał ze skorupki ugotowane na twardo jajo na twardo, kroił je na plasterki i robił kanapkę. Tata podmienił mu jajko, do którego wcześniej, dzięki zakładowej dentystce, przez maleńką dziurkę w skorupce wprowadził włos. Kolega przekroił jajko i zamarł. Do końca dnia zanudzał wszystkich pytaniem, skąd w jajku włos, a ponieważ sytuacja powtarzała się co rano, pedant napisał aż do profesora Żabczyńskiego, który prowadził przyrodnicze audycje w radiu, potem skarżąc się, że nie dostał odpowiedzi.

Tymczasem na świecie pojawiłam się ja.

Pamiętam tyle zdarzeń...
...kiedy byliśmy sami, bo Mama poszła do szpitala, Tato kąpał mnie (kilkuletnią) rano i nad włącznikiem światła w pokoju, odbijał mi na ścianie moją mokrą pupę
 ...kiedy zachorowałam i leżałam długo w  łóżku, zrobił mi kolejkę linową, z tekturowym wagonikiem, którą, za pomocą bloczków, mogłam, nawet leżąc w pościeli, przesuwać od jednej ściany do drugiej
...nauczył mnie świątecznej piosenki, którą wykonałam na ochotnika pod przedszkolnym bożonarodzeniowym drzewkiem "Wkoło choinki wkoło, tańczmy z pupą gołą" i nie omieszkałam się pochwalić "mojej pani", kto tę piosnkę ułożył. Zresztą tej samej pani, którą Tato nazywał Madame Roszko, zrobiłam na zakończenie przedszkola tzw. dzierżymordę - czyli ściśnięcie jej twarzy w dłoniach. Oczywiście tego też On mnie nauczył. Uznał to za akt odwagi z mojej strony.
...kiedy nie mogłam opanować układu równań z dwiema niewiadomymi, nauczył mnie tak, że jest to bodaj jedyna rzecz, jaką na trwałe opanowałam z nauk ścisłych z całego procesu edukacyjnego.

Pamiętam nasze spacery z psem (sznaucer olbrzym Bartek, a potem Żuczek - przygarnięty przez Tatę kundelek). Nasze przechadzki odbywały się na tzw. wygonie - terenie parkowym obok mojej podstawówki, sąsiadującym z fortem mokotowskim, otoczonym fosą (zresztą co jakiś czas Tato pytał, czy skoczyłabym do fosy za milion, a ja nigdy nie znajdywałam odpowiedzi).

Wyobraźcie sobie listopadowy ziąb, ciemny wieczór i nas - kilkuletnią dziewczynkę idącą pod rękę z Tatą, który opowiadał mi historie w odcinkach - np. "Zorl, Kot Przestworzy" albo z cyklu "opowieści z dreszczykiem" - o kobiecie, która podczas szarugi trafia do wyludnionego domu na pustkowiu (koniec odcinka), błądzi po ciemnych pokojach, cudem znajdując świecę, oświetlającą chybotliwym płomieniem ściany pełne dawnych fotografii, które wydają się jej znajome, widzi w końcu korytarza uchylone drzwi (koniec odcinka), potem schody z poręczami, zakończonymi drewnianymi kulami, wspina się po schodach z sercem skaczącym do gardła i widzi kolejne drzwi (koniec odcinka), otwiera je - w ciemności majaczy postać siedząca na bujanym fotelu, leciutko się kołyszącym. Postać okazuje się szkieletem z ocalałymi pięknymi włosami sięgającymi ziemi, na kolanach mającą szkatułkę (koniec odcinka).
Czy muszę pisać, jak niecierpliwie czekałam na koniec - następnego wieczora?
...kobieta podchodzi do szkieletu, który w tym momencie rozsypuje się w proch, szkatuła upada z hukiem na ziemię, jej pokrywa się uchyla i wysuwa się pożółkła kartka papieru, złożona na czworo (koniec odcinka, ku mojej rozpaczy). Bohaterka drżącą dłonią podnosi kartkę, prostuje ją i widzi pochyły, niewyraźny napis (tu mało nie dostałam apopleksji), który brzmi : "Idź do huty kupić buty"!

Stosunkowo niedawno, widząc szkice moich Nokturnów, Tato ze skrywanym zadowoleniem stwierdził "Trzeba powiedzieć, że to JA jestem odpowiedzialny za spaczenie twojej wyobraźni" (np. kiedyś rzucił od niechcenia "Wyobraź sobie, drogie dziecko, że nasza Ziemia to tylko pyłek na tej oto nodze stołowej").

W moich czasach młodzieńczych, kiedy opowiedziałam o przyjaciółce, dla której z jednej strony chłopak pisał wiersze, aż raz podsłuchała, że wyśmiewa się z jej rubensowskich kształtów - Tata poprosił mnie o kartkę i długopis i ułożył wierszyk:
"Gorzka miłość i otyłość
Zawsze idą w parze
Więc - nie przejmuj się, dziewczyno
Niech ci serce wskaże
Jak na przykład z grubej nogi
Zrobić chudą nogę:
Nie jeść, nie pić, nie rozpaczać -
- lecz uprawiać yogę".
Nie nalegał, żebym pokazała to koleżance.

Kiedyś Tato dostał wiertełko, które precyzyjnie drążyło rowki nawet we szkle. I na ulubionej popielniczce Mamy (podobno nie znalazł żadnego innego przedmiotu) wyrył czterowiersz pt. "Gwóźdź i Ryba" :
"Gwóźdź rdzewieje
Ryba nie
Gwóźdź się wbije
Rybę zje".

Pamiętam, że Mama nienawidziła, kiedy opowiadał o kosmosie - "Kazik, jeśli tylko wspomnisz coś o czarnej dziurze, albo że jesteśmy kulką mknącą w przestrzeni, nie zniosę tego, rozumiesz?!"
"Ależ Małgosiu, przecież..."
"Justysiu, Ojciec znowu zaczyna!"
"Nie mów o mnie Ojciec!"

Kiedyś przysnęłam na jakimś rodzinnym przyjęciu. Poczułam na sobie wzrok Taty, otworzyłam oczy, a On powiedział z zadowoleniem "Moja krew!" (nawiasem mówiąc, nigdy się nie przyznawał, że przysypia i nawet odgniatając sobie twarz na książce wszystkiemu zaprzeczał, mówiąc, że "analizuje tekst")

Muszę wspomnieć o wielkim rodzinnym zjeździe, na którym po raz kolejny próbowano rozstrzygnąć kwestię pochodzenia nazwiska Neyman (rodzina zasłużona - pradziadek Taty założył Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami, co prawda drugi pradziad przegrał cały majątek w ruletkę w Monako i wrócił do Polski w jedynym ubraniu, jakie mu zostało - Warszawskiego Towarzystwa Wioślarskiego).
Wracając do zjazdu - jeden z uczestników zabrał głos. Odkrył jakoby, że "Neyman" pochodzi od miana, jakim określono atamana kozackiego, wobec tego przodka, który był "nie iman" (nie pojmany).
Wówczas Tato podniósł rękę, odchrząknął i powiedział, że dobrze byłoby zbadać, czy aby pochodzenie nazwiska nie jest żydowskie, bo brzmieniowo i w ogóle tak mu się jakoś intuicyjnie wydaje.
Jak można się spodziewać, został wyproszony z sali.

Tata ratował mnie z opresji - kiedy nie mogłam się pozbierać po różnych zawirowaniach, zabrał mnie na dwutygodniowy wyjazd nad morze i tam, tylko we dwójkę, rozmawialiśmy, śmialiśmy się, wspinaliśmy po schodach latarni morskiej. Wróciłam jak nowa.

Ostatni raz śmialiśmy się już w szpitalu, kiedy Tatę miała odwiedzić pani psycholog. Bardzo byłam ciekawa tej wizyty. Na pytanie, jak poszło, powiedział "Nie martw się, Justysiu. Byłem dla niej dobry".
Zdarzało się, że mimo jego wezwania, pielęgniarka nie przychodziła szybko - "Zdaje się, że znika moja siła oddziaływania na kobiety", skomentował.
"Ależ skąd" zaprzeczałam "Tylko chwilowo przygasła".

Marzyliśmy razem z Tatą, że kiedy Go wypuszczą, choćby na jakiś czas, będzie do mnie przychodził, posłuchamy jazzu i naprawi wreszcie mój zegar, którego mechanizmem zaczął się zajmować jeszcze, kiedy nie wiedzieliśmy, że Tato jest chory. Zamówimy pizzę, ja zajmę się malowaniem, a On podłubie w trybikach.
Często pytał, niby niezobowiązująco "No, ciekawe, czy zegar pójdzie?" i wydawał mi polecenia, żeby mechanizm wyjąć z kąpieli i wysuszyć suszarką, potem odpytywał, czy to zrobiłam, czy wysechł...
Perspektywa spokojnych godzin spędzonych u mnie, w spokoju, przy muzyce, z dala od tego cholernego, upiornego szpitala, stała się Jego światełkiem w tunelu.
Niestety, do odwiedzin u mnie nigdy nie doszło.
Ten zegar jest jak symbol - nie mam siły go dotknąć.

Przed chorobą Taty nie zawsze mieliśmy regularny kontakt, ale, jak powiedział "Mimo, że nie zawsze jestem przy Tobie, ale wiedz, Justysiu, że zawsze, kiedy będzie trzeba, zjawię się, żeby Ci pomóc".
Tato mój kochany, gdzie jesteś?


niedziela, 20 października 2013

* * * * * Tata


Dziś nad ranem, po długiej i ciężkiej chorobie, zmarł mój ukochany Tato.
Miał ogromny, pozytywny wpływ na to, jakim jestem człowiekiem.
Rozumieliśmy się bez słów.

Wiem, że osobom trzecim czasem ciężko znaleźć odpowiednie słowa, mnie całkowicie wystarczy proste "Jestem z tobą".

Kiedy będzie mnie stać, napiszę, jak barwną i niezwykłą był postacią.

piątek, 18 października 2013

Nowe duftartowskie zlecenie - prapoczątek - Alien Essence

Po portrecie Angela Likierowego wpadło mi nowe zlecenie - wyzwanie.

Nie wiem, czy obrałam dobrą taktykę, ale postanowiłam nie wzbraniać się przed chęcią malowania czegoś, czego chciałabym JUŻ spróbować. Skutek może być taki, że popracuję równolegle nad dwoma obrazami - a może i trzema? Jeśli najdzie mnie pomysł.

Nowa praca to portret Aliena Essence. Znowu malutki format - 19 na 29!
Więcej o zapachu napiszę wkrótce, na razie powiem tylko, że również pełen kontrastów, choć przeważają "ciepłe" akcenty, przemieszane z syntetycznym jaśminem - całość dużej urody.

Jestem na etapie tła...


...które ma jednak duże znaczenie, nie tylko ze względu na kolorystykę, ale również pumeksowo chropowatą fakturę. Żeby ożywić kolor, na samym spodzie położyłam rozbielony, zielonkawy błękit.

Tym razem zdecydowałam podobnie, jak przy okazji Angela, że najlepiej ducha tego Aliena odda zwierzę.
Wiem, jakie, w ogóle wszystko wiem - na ile się da, oczywiście, bo zawsze występują nieprzewidziane okoliczności malarskie, przypadki prowokowane, które wykorzystuję.

Sama jestem ciekawa, czy malowanie synchroniczne wypali?

Tymczasem Gucia przetrzymałam jeszcze w domu, na wypadek, gdyby zarażał resztkami przeziębienia.

Tu naszykowany do śniadania.


 Urządziliśmy sobie ucztę z herbatnikami na deser. Gustaw wziął jednego do rączki i powiedział
"O, romb!"
"A pamiętasz, że kiedyś mówiłeś TROMB?"
"Bardzo dawno temu. Teraz mam ochotę mówić "romb". Bo tak mi się bardziej podoba".
Dorastanie!

Mam oficjalną wiadomość z kuchni - zupa nylonowa to rzeczywiście rosół z kaszką manną, który opalizuje, przypominając nylony (wiekowa nazwa pończoch).

Co Państwa czeka w najbliższym odcinku - Łąka czy Alien E. - nie wiem. Zobaczę, co mi przyśle natchnienie.


środa, 16 października 2013

Początek Łąki

Muszę od razu uprzedzić, że najprawdopodobniej będą się tutaj zdarzać przerwy (choć mam nadzieję, że nie) - bywa tak, że wszystko leci mi z rąk.
Wykorzystuję każdą poprawę, żeby coś porobić.
Ale - zaczyna się przeziębienie.


Gucio, który trzeci dzień został w domu, zmobilizował mnie do malowania i sam zażądał farb.



Oczywiście musiałam malować razem z Nim - każde swoją pracę. Tak więc wyobraziwszy sobie, że już jestem niemal w połowie obrazu (ów) i świetnie mi idzie - rozpoczęłam, na całkowitym luzie.



Mam nadzieję, że teraz już "pójdzie" - Łąka ma być poczwórnym obrazem, mającym cieszyć właścicielkę w Norwegii podczas nocy polarnej (początek 20go listopada). W myśl zasady, że kiedy jestem szczęśliwa, maluję smutne obrazy i odwrotnie, są szanse, że Łąka okaże się bardzo radosna i kojąca.

Na koniec prezentuję wykorzystanie rowerka ćwiczebnego. Zawsze lepsze od pedałowania na nim.


I tym razem bardzo, bardzo proszę o pozytywny przesył.

sobota, 12 października 2013

Gustaw - dawno (?) temu

Zbieram siły do następnego malowania - nie jest łatwo.
Będzie to obraz, złożony z czterech - Łąka. Każda część o innej porze dnia.
Więcej napiszę, kiedy już zacznę.

Tymczasem dzisiejszy wpis - leniwy - to zdjęcia Gustawa.
Pomyślałam, że są na tyle ładne ( w większości mojego autorstwa), że chyba nikt nie będzie mi miał za złe oddalenia się od tematu sztuki malarskiej.

A więc :

                                  1) My po wernisażu w Cafe Nonsens, lipiec 2010. Puszczamy bańki.


                                                            2) Gucio Wiking, marzec 2011


                                                3) Uszy nie przeszły - Łazienki, marzec 2011


                                                    4)  Przy oknie w domu, kwiecień 2011


                                                       5) W Łazienkach, kwiecień 2011



                        6) Gucio tuż przed poślizgiem w fontannie we Wrocławiu i po, sierpień 2011


                                                 7) My w sali tortur w zamku, sierpień 2011


 8) Gustaw po zjeździe perfumowym (lipiec 2011), obok kolacja dla piesków, zostawiona przez sąsiada zwanego Panem Mordercą (kiedyś w zimie, ten człowieczek drobnej postaci z czarnym wąsikiem, wyjechał z żoną postury trzydrzwiowej szafy, na działkę - wrócił sam, niewiastę znaleziono przy drodze nieopodal zamarzniętą. Za to Pan Morderca odżył - kupił sobie motocykl, klawisze, na których grywa wieczorami. W ich mieszkaniu jest teraz cicho - a zwykle wydobywał się stamtąd nieznośny jazgot żony śp.)


                                                    9) Wakacje na Warmii, sierpień 2011

                                                       10) A to Gucio z ostatniej chwili :


 Uprzedzę zgadywanie, do kogo podobny jest synek - albo raczej ułatwię. Oto mój szanowny małżonek.

 
Na koniec - hit guciowy, znany już z ogólnopolskich wiadomości (jak mówi Wojtek o fb).
Dwa dni temu, przy wychodzeniu do przedszkola, dałam Guciowi bluzę.
"Mamo, czy ta bluza jest DWORNA?"
"To znaczy...?"
"To znaczy, czy mogę ją włożyć, kiedy będziemy wychodzili na dwór".

Jesli wszystko dobrze pójdzie, Wojtek wróci do nas jeszcze w październiku. Powiedziałam, że proszę Go, żeby nie jechał na południe, że ważniejsze, żeby z nami był. Ważniejsze, niż niepewna kasa.
Zastanawia się.

wtorek, 8 października 2013

Angel Likierowy - premiera

Szanowni Państwo,
uroczyście i z przejęciem zapraszam na premierę nowego duftartu - Angela Likierowego.

Żeby stopniować napięcie, zaprezentuję obraz w różnych rodzajach oświetlenia, w tym niemal w ciemności.
Zauważyłam, że Koń bardzo, bardzo się zmienia - od mrocznego i dzikiego poprzez spokojny i kojący do niemal wesołkowatego konika.
I tak też dzieje się z tym niezwykłym, wielowymiarowym zapachem.
Dzięki próbce od Zleceniodawczyni miałam okazję zaobserwować, jak Angel rożnie się układa.

Nie przedłużam wstępu.
Oto wersja mroczna - w dziennym świetle.


A tak wygląda w sztucznym oświetleniu tradycyjnych żarówek o niewielkiej mocy.


Poniżej - większa siła żółtawych  żarówek.


I nareszcie czas na pełne dzienne  światło - otwarte żaluzje. UWAGA, uwaga - wersja podstawowa.


Ale znowu inaczej przy nieco przymkniętych żaluzjach.

Zajmę się szczegółami.
Przede wszystkim skasowałam intensywność w czerwieniach i wprowadziłam złoto.
Starałam się, żeby ozdobniki nie były "specjalne", ale wynikały z formy same przez się - dzięki temu uzyskałam wrażenie zarówno żywiołowości, jak i dopracowania.
Ponadto, również dla zachowania wierności zapachowi, niezwykle ważne było dla mnie, by mimo natłoku elementów (przetarcia, plamy, cieniowania i bardzo różna grubość warstw farby) kompozycja stanowiła całość i zachowała konsekwencję w dynamice.

Na pierwszym zdjęciu - złoto. W bardzo dużym powiększeniu.


We łbie wprowadziłam więcej brązów, ocieplonych lekkim złoceniem, a przede wszystkim - oko.
Chciałam, żeby spojrzenie było jednocześnie szalone, ale też i miłe (jak perfumy).



Jestem bardzo dumna z zadu i motywu liny, po której kroczy Koń - delikatnie, ale stanowczo ją napinając.


I złote kopytka! Dzięki temu z diabelskich stały się troszkę kiczowate - ale granicy smakowitego kiczu nie przekroczyłam.




Na zdjęciu powyżej uchwyciłam błysk złotej farby.

No cóż, nieczęsto to mówię - z tym obrazkiem rozstaję się z prawdziwym żalem.
Zawarłam w nim wszystko, co chciałam. Proszę też zwrócić uwagę na to, że nie ma konturów, a linie zostały tylko tam, gdzie było to uzasadnione.

Jeszcze trochę sobie na niego popatrzę.


Bardzo jestem ciekawa, kiedy znajdę czas na namalowanie klasycznego Angela.
I czy ktoś mi go zleci, zapewne ograniczając rozmiar, czy...będę szaleć na powierzchni metr na 70 cm.

Wydaje mi się zresztą, ze w wypadku Likierowego mały rozmiar okazał się ciekawym wyzwaniem, któremu, wydaje mi się, sprostałam. Tzn. jeśli widz nie wiedziałby, że wielkość (albo małość) pracy to 19 na 29 cm, na podstawie zdjęć miałby wrażenie, że Koń jest znacznie większy. Mam rację?

No.
To teraz lecę do pracy na stroną, posiadającą już pierwszy katalog z Panienkami.

sobota, 5 października 2013

Angel Likierowy - przedsmak końca

Szanowni Państwo,
nowy obraz w dziennym świetle na szczęście mnie nie rozczarował.
Drżącą ręką na nabrałam na pędzel brązową farbę i zaczęłam działać, mając na podorędziu mokrą gąbkę do wycierania ew. błędów.
Na razie bardzo, bardzo ostrożnie.
A kiedy już uspokoiłam bicie serca, namalowałam linę, na której balansuje koń, nieco grubszą od włosa (!).
Chwała wynalazcy okularów.


I to na razie wszystko, co mogę pokazać, żeby nie zepsuć oczekiwania na koniec, który, jak dobrze pójdzie, nastąpi jutro - pojutrze. Uwaga - zdjęcie ciemniejsze od oryginału.

Tymczasem, chcąc oderwać się od natrętnego oblegania przez pomysły twórcze, wybrałam się do kina. Film Labirynt okazał się jednym z lepszych, widzianych w tym roku. Z Jackmanem i Gylenhaalem. Świetnie poprowadzone postaci - zmieniające się w miarę postępującej akcji. Niełatwa pozycja w odbiorze, a mnie jeszcze dodatkowo przeszkadzał fakt, że tuż przed wyjściem nabalsamowałam się specjalistycznym kosmetykiem odchudzającym 3D z "efektem rozgrzewającym".
Najpierw wydawało mi się, że partie mojego ciała, przeznaczone do "wyrzeźbienia", zostały oblężone przez maleńkie istotki, rozpalające mikroogniska. A potem, jak przy wypalaniu trawy, ogniem zajmowały się coraz większe obszary, by wreszcie, mniej więcej w połowie filmu, żarzyło się uporczywie pod skórą na zadku. Cieszyłam się, że na sali mało kto się znajduje, gdyż wierciłam się energicznie i dyskretnie drapałam po tyłku i udach - prawdopodobnie dlatego nie do końca zorientowałam się w intrydze.

Gustaw dziś bardzo się ucieszył, bo (jako ulubiony klient) dostał w sklepie Wierzejek balonik z okazji 30stolecia piekarni Putka. I jak zwykle, kiedy ma coś, co Go cieszy, bierze to do snu.
Kiedyś spał z perfumami White Musk, które sobie wybrał z mojego zbioru - wyciągnęłam Mu je ciepłe spod brzucha.


A ja mam nastrój nasycony tęsknotą - za Wojtkiem, w którego zdjęcie się wpatruję, za niezapomnianymi miejscami, odwiedzonymi w wakacje dwa lata temu.


Muszę tam wrócić, może w przyszłym roku, jeśli mój mąż nie będzie zmuszony do śpiewania za granicą.
Tymczasem ma w planie przeniesienia się z Niemiec do Francji i Włoch, co oznacza, że nie przyjedzie do nas w październiku.
Smutno.

PS. Zapomniałam dodać - przed położeniem Gustawa do snu zapytałam Go, czy pamięta swoją obietnicę (zjeść jutro pomidorka i owoce). "Pamiętasz?"
Pokręcił głową "Mój mózg już śpi, wszystko mi powypadało"

czwartek, 3 października 2013

Crazy Angel L. - bliżej niż dalej (?)

Proszę Państwa,
dziś słów będzie mniej, a anegdotek wcale.

Czekają mnie modyfikacje kolorystyczne, żeby "portret" Angela wierniej odwzorowywał zapach, ale generalnie stworzyłam (ale jeszcze nie koniec) to, co zamierzałam.


Fotografia w sztucznym świetle - ale jaką na to wziąć poprawkę, nie wiem, bo obrazek słońca jeszcze nie widział.
Pozwolę sobie wkleić w miniaturce - proszę zauważyć, jak wtedy widać "rytm" obrazu.


Jako kobieta (zawsze) i fotograf (czasem) pochwalę się swoim portretem "odczuwanym" (znaczy się tak właśnie się widzę).


Szkoda tylko, kurka wodna, że nie umyłam lustra - nie miałabym smarka na czole (proszę nie wycierać monitorów).

I żeby nie zakłócać odbioru, pożegnam się uprzejmie.

PS. Będzie więcej nt procesu twórczego, ale nie dziś, kiedy wstrzymuję oddech, zadając sobie pytanie - dobry jest ten obraz, czy tylko na gorąco mi się tak wydaje?


środa, 2 października 2013

Angel - nieśmiały począteczek

Nie pamiętam, ile procent roboty, to zacząć - ale stało się.
Mam pomysł (oczywiście przed zaśnięciem mnie oświeciło).
Dziś prezentuję tylko sam początek - i na więcej się tej doby nie poważę, ale uwierzcie mi Państwo na słowo, że w moim artystycznym wnętrzu ciągle eksplodują rozwiązania malarskie dotyczące Angela L.


Wprowadzę jeszcze maleńką modyfikację - koń/jednorożec będzie stąpał po linie.
W każdym razie czuję się tak, jakby zdjęto ze mnie blokadę - a i tzw. okoliczności zaczęły jakby sprzyjać.

Na koniec tradycyjnie kwestia należy do Gustawa.
Zaczął się żywo interesować, z czego dokładnie są zrobione różne rzeczy - np. woda. Na razie moja skandalicznie nieścisła wiedza jeszcze wystarcza. Wybierając bluzę zapytał mnie, czy "Ona jest z wawełny?"

Z zajęciami plastycznymi - nadal słabo.


Powyżej - Czteroludź. To coś w środku to pępek, dla Gucia bardzo ważny szczegół.

Praca w zespole - klęska. Pani zameldowała mi, że najchętniej Gustaw bawi się klockami, śpiewając! Nie wie, że łazienka ma służyć tylko do mycia, i jeśli Go się nie przypilnuje, znika i wykonuje "ekskerymenty" w rodzaju produkowania piany z połowy tygodniowego zapasu mydła w płynie.

Dziś Motyle (starszaki) miały za zadanie narysować przedmiot na "O". Pani podpowiedziała synkowi, że mogą to być okulary. Ten odrzekł, że nie, nie mogą i nie narysuje ich, gdyż "UKULARY" nie są na "O".

W każdym razie po przyjściu do domu wymyślam różne ćwiczenia, na czas, bo specjalnością Gustawa jest nagłe zamyślanie się. Powiedzmy - dzieciaki już ubrane, wychodzą na dwór, a mój syn, w jednym bucie, siedzi i duma. Ja też tak mam - pomiędzy jedną a drugą skarpetką mam natłok pomysłów różnych.
Ale organizacyjnych - nie malarskich.
Malarskie - jak wspomniałam - przed snem, ew. na nocnym spacerze bez psów.
Na który właśnie mam zamiar się udać.