WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

środa, 29 maja 2013

"Występ" w przedszkolu

Tak więc moje dziecko osiągnęło wiek, kiedy stawia pierwsze kroki na scenie (na razie w sali gimnastycznej).

Gustaw wyznał mi, że chciałby zostać aktorem, kiedy dorośnie.
"Guciu, a nie wolałbyś zajmować się prądem?" (jest od zawsze fetyszystą kabli, gniazdek, żarówek, włączników itp.)
Zastanowił się.
'Mamo, ja zmienilem zdanie. Wolę być elektrykiem".

Już dwa tygodnie temu zaproszono nas - rodziców - na przedstawienie. Związane z Dniem Matki.
Ale ponieważ przedszkole uczestniczy w programie ekologicznym, więc dotychczas przy wszystkich okazjach wplatano wątki "dbałości o czystość Planety" - propaganda pełną gębą.

Kiedy więc rano zobaczyłam wspinającego się po schodach chłopczyka z Biedronek (starszaki), przebranego za drzewo, nabrałam niemal pewności, że dzieci będą (znowu) publiczności wygrażać paluszkami i potępiać brak segregowania śmieci za pomocą poglądowej scenki.

Tymczasem miło nas zaskoczono, bo występ był w całości związany z rodziną, sympatyczny, z wierszowanymi życzeniami i pioseneczkami.

Standard. Oczywiście mamy zapatrzone w swoje latorośle z zachwytem chłonęły każdy moment, ukradkiem ocierając łzy.
I ja również byłam nieco rozczulona - i zaskoczona, bo Gustaw najwyraźniej przeszedł wtajemniczenie i za nic nie chciał nam zdradzić, co zaśpiewa, na wszystkie, nawet najbardziej podchwytliwe pytania, odpowiadając "Nie wiem".

Jednak prawdziwych wrażeń artystycznych dostarczyła mi wystawa zrobionych przez Pszczółki portretów Mam. Jestem fanką dziecięcej wyobraźni - za każdym razem mnie ona zaskakuje.

Ja narysowana przez Gustawa wypadłam całkiem nieźle.


Mam tylko bliznę na czole (włosy) - z innymi rodzicielkami dzieciaki obeszły się dużo gorzej. Szczerze?



I najweselsze mamusie



Na zebraniu po przedstawieniu Pani Mirelka wezwała rodziców do inicjatywy, by poprowadzili zajęcia - zostali wytypowani tzw. ciekawi ludzie (w tym ja i Wojtek). Oprócz tego przedszkolanki postanowiły przybliżyć dzieciom postaci rodziców, bowiem wcale nie w najmłodszych Pszczółkach, tylko w średniakach, wyszło na jaw, że niektore maluchy nie znają imion mam i tatusiów.

Z pewnym niepokojem zapytałam Gucia od razu, czy wie, jak się nazywam.
"Wiem! Justyna Mejman!"

wtorek, 28 maja 2013

Dla odmiany - Kate

Szanowni Państwo - oto obiecany obrazek z serii "Panienki" - tym razem Kate.
Myślę, że mogę zdradzić sekret - Kate jest osobą o mocno zaokrąglonych kształtach, a więc jej przyjaciółce, która zleciła mi "portret" zapowiedziałam, że wszystkie moje kobietki są zgrabne, nawet więcej - posiadają figurę modelek.
U mnie sama postać jest jakby nośnikiem - Wojtek powiedział, że w zasadzie trzeba ją w serii panienkowej traktować umownie, że w sumie mogłabym równie dobrze przedstawiać krowy.

W czym więc tkwi "indywidualizm" każdego z obrazków? Otóż przed każdą robotą zbieram szczegółowe informacje o obiekcie - czym się interesuje, jaki ma temperament, fryzurę, sposób ubierania, ulubione otoczenie, oczywiście kolorystyka, czasem występuje zwierzę - pupilek modelki.

W tym wypadku mamy do czynienia z kobietą pewną siebie i swojej urody, gustującą w prostym ubiorze (spodnie, półbuty w męskim typie dandysa), kolorystyce oszczędnej - czarno - białej. Mieszka w miasteczku w Hiszpanii.

Zacznę - jak zwykle - od końca.

Umieściłam ją w pejzażu urbanistycznym, nie pozbawionym jednak romantyzmu.


Surowe budynki, ale delikatnie cieniowanie - odbite w wodzie nadbrzeża.


Kate nosi charakterystyczne okulary - kocie oczy, włosy blond w lokach umiarkowanych.


Na stopach wspomniane półbuty, spodnie a la lata 40ste.


Poza wdzięczna, nieco marzycielska. Oczywiście rękawiczki.


No i podobnie jak w Kobiecie Buxtona - wprowadziłam cieniowanie ołówkiem. Dzięki temu nie tylko uzyskałam subtelne efekty, ale również nie zaburzyłam oszczędnej kolorystyki.
Okulary Wojtka się przydaly )szczególnie w sznurówkach).

A teraz czas na całość.



Z duszą na ramieniu wysylałam zdjęcie zleceniodawczyni - bojąc się, że zechce coś zmieniać, dodawać - ale okazało się, że trafiłam, że tak powiem, w sam sedes.


Takie malarstwo lubię u siebie najbardziej - podobnie jak z dobrym zapachem - nosząc go, mam ochotę zapytać - po co mi inne perfumy?


Nawiasem mówiąc, pachniałam Matą Hari Histoires de Parfums.

poniedziałek, 27 maja 2013

Pieski Pani Emilii - skończone

Proszę Państwa, przepraszam za dłuższą nieobecność - byłam w Łodzi, również po to, żeby dostarczyć Ważki przemiłej klientce. Powiedziała mi, kupując obraz, że zawiśnie on w honorowym miejscu, na głównej ścianie w dużym pokoju.

Ta powierzchnia długo była pusta - gdyż Pani Renia z mężem postanowili czekać tyle czasu, aż nie trafi się obraz, który ich ujmie za serce.
I czekali, i czekali - aż nie umieściłam w Brulionie Libellule.
Uprzedziłam, że w dolnym rogu jest stara mucha - oczywiście, wiedzieli, i to był wg nich gwóźdź obrazu.


 Prawie podskoczyli z radości, kiedy zobaczyli Ważki na żywo (przedtem widzieli tylko w komputerze) - a następnego dnia zaprosili mnie z Guciem do siebie na ucztę jedalno - zapachową, gdyż Pani Renia też jest perfumoholiczką, ku mojej wielkiej uciesze.

Do Łodzi wzięłam robotę, bo nie tylko Pieski miałam zaległe, ale również "portret" Kate - znajomej mojej przyjaciółki. Ale o tym - nie dziś, teraz mam przyjemność zaprosić na premierę Piesków.

Wiedziałam, zgodnie zresztą z oczekiwaniami Pani Emilii, że tłem ma być pejzaż.
Zależało mi na tym, żeby podkreślić przestrzenność, więc Presto w obu ujęciach jest na pierwszym planie.

Zaczęłam od kolorów bazowych.


Pomyślałam sobie, że nie zaszkodzi, jeśli obrazy zetknięte bokami będą stanowić całość. Nie ma przecież przepisu, żeby je w ten sposób eksponować, ale jeśli ktoś chce...

Oczywiście najważniejsze, by i piesek, i reszta były z jednej bajki (zlikwidować efekt wycinanki).
Żeby zespolić tło i Presto, użyłam gdzieniegdzie tych samych kolorów.


Powyżej w silnym dziennym świetle, na dole - słońce schowało się za chmurami.


Zmieniłam nieco rysy "twarzy" pieska i - ważna rzecz, On nie ma ogonka (to się często zdarza tej rasie), zlikwidowałam go więc i na obrazku.



A tak wyglądają w sztucznym świetle.



Teraz czeka je daleka podróż - aż do północnej Norwegii.
W kolejce jeszcze dwa Koty, też dla Pani Emilii, na szczęście pozwoliła mi zrobić przerwę na Panienkę Kate.

Ale o tym - w następnym odcinku.

środa, 22 maja 2013

Nasza Rocznica

Wczoraj obchodziliśmy naszą siódmą rocznicę poznania się - a właściwie pierwszego kontaktu. Telefonicznego. My - czyli Wojtek i ja.

Dla tych, którzy nie czytali wpisu zeszłorocznego, wspomnę tylko, że zbliżyła nas Sympatia.pl. Ponieważ doszłam do wniosku, że żywiołowe i przypadkowe poznawanie osobników płci męskiej, z którymi później mnie coś łączyło, nie doprowadziło i nie doprowadzi do niczego dobrego, należy zainwestować w komputer i zaanonsować się a potem powybierać.
I to był doskonały ruch - ponieważ napisałam, że szukam poważnego związku na całe życie, odstraszyłam dowcipnisiów i amatorów przygód ( i zapewne 90 % ogółu).
A Wojtek, na pytanie, jakiej kobiety szuka, odpowiedział, że takiej, przy której można się zdrzemnąć bez zapowiedzenia, bez przykrych konsekwencji. Jakim jest kochankiem - cierpliwym. To mnie uwiodło.

Oznajmił mi, że gdyby zajrzał do zdjęć, które umieściłam jako dodatkowe, to, "nie dodałby mnie do ulubionych". Ale na szczęście dopiero wczoraj je zobaczył.


Z powodu nieustannego farbowania włosów, wciąż ścinałam się na krótko.

Wpadłam na pomysł, że prezentem na rocznicę mogą być obrączki. Swoją ślubną W. zgubił (jako aktor wciąż musiał zdejmować i wreszcie zostawił gdzieś na planie czy w garderobie).
Sprawa okazała się nieprosta - bo nie znam grubości palca mojego męża. Dlatego zdecydowałam się na skromne, srebrne obrączki, najlepiej u producenta (mogącego wymieniać do skutku wielkości).
Jedyny, którego znalazłam, mieścił się w Brwinowie.

Po odprowadzeniu Gustawa, z tajemniczą miną i w spodniach, które W. określa  "ale-ci-jaja-zwisają" (nowoczesny krój), ruszyłam na wyprawę.

Przy okazji po latach odwiedziłam Dworzec Śródmieście - i tam nic się nie zmieniło. Nawet charakterystyczny, odrażający zapach.




Wsiadłam w pociąg, zadowolona, czując się jak w wehikule czasu. Na początku tłum, potem wagon zaczął się wyludniać i wreszcie zostałam sama. Wesoły konduktor zapytał mnie, dokąd zjeżdżam. "Dziwne wyrażenie - pewnie język kolejarski" pomyślałam. "Do Brwinowa". Pan spojrzał jakoś tak chytrze "Czy widzi gdzieś pani, żeby ten pociąg miał napisane Brwinów?"
'Nie, jest tylko informacja, czyje są imieniny"


"To pani wyjdzie i zobaczy"
Faktycznie, to nie był właściwy pojazd.

Cudem wskoczyłam do drzwi wagonu na sąsiednim torze - tym razem ludzie wykazali się refleksem i na mój rozpaczliwy krzyk "Jedzie na Brwinów???" odpowiedzieli twierdząco.

Z panem jubilerem umówiłam się pod kasami biletowymi - od razu go poznałam po maleńkiej torebeczce z jedwabnymi sznureczkami, trzymanej w masywnych, raczej rzeźniczych, niż złotniczych, dłoniach.
Ponieważ do pociągu powrotnego miałam jeszcze trochę czasu, postanowiłam się przejść po miasteczku - w chwilowym towarzystwie sprzedającego.
"Wie pan, mam sentyment do Brwinowa - tutaj kiedyś mieszkała moja bliska przyjaciółka" - i wskazałam na budynek po prawej stronie.
"Tak? A na poddaszu miałem koleżankę z podstawówki".

Domyślacie się pewnie, że mówiliśmy o tej samej osobie. Kiedyś pracowałyśmy razem, a potem drogi się rozeszły, telefon z kontaktami przepadł i koniec. Na fb Jej nie ma - wiele razy myslałam o Basi, ale nie mialam pomysłu, jak Ją znaleźć.

"Wie pani, nie widziałem się z nią od szkoły, ale wiem, gdzie pracuje jej mama". I odprowadził mnie pod same drzwi Spółdzielni.
Powiem tylko, że z Basią przegadałyśmy nieprzyzwoicie wiele czasu przez telefon (11 lat przerwy!) - kiedy się rozstałyśmy, byłam w poprzednim małżeństwie, które już się rozpadało.

Okazało się, że obie jesteśmy szczęśliwe i zakochane - we własnych mężach. Prawie całkiem nowych.

Wczoraj - a więc w dzień uroczysty, jak na złość od rana prześladowała mnie piosenka :
"Ach, gdybym ja miała
skrzydełka jak gąska
to bym zaraz poleciała
do Jasia, do Śląska.
Siadłabym ja, siadła,
w leszczynie na trawie
przpatrzyłabym się dobrze
jasieńkowej sprawie".

Zawsze wydawała mi się nieprzyzwoita, no w ogóle bez sensu nucić ją wciąż w myślach.
Idąc do przedszkola, zdecydowałam się wypachnić lawendowym Gris Clair Lutensa (choć Gucio powiedział "Mamo, to drendus"), a mnie zrobiło się słabo (W. też kręcił nosem) - a ani tego wyszorować, ani nic.
Udało się, po godzinie w łazience.

W telewizji leciał program o kłopotach z zasypianiem i jak im zaradzić - bardzo skuteczny, obudziło nas własne chrapanie.

Wymyśliłam sobie (ad. obrączek), że, ponieważ nie braliśmy ślubu kościelnego, pojedziemy do sanktuarium na Siekierkach - tak jest sosna, obok której rosła kiedyś jabłoń, a pod nią w 1942gim roku pokazywała się regularnie Matka Boska (niepoprawnie ciśnie mi się na usta wierszyk "Pod tą gruszką siedział Kościuszko, a pod to drugo Kołłątaj Hugo").

I tam, pod altanką różaną, przy figurze z popękanymi paluszkami, włożyliśmy sobie nowe obrączki  (pasowały).
Rozczulona wyszeptałam "Wojtuś, przepraszam Cię za wszystkie smutki i przykrości, które Ci sprawiłam..."
"A ja, Justysiu, bardzo Cię przepraszam za wszystkie przykrości, jakie Ci sprawię".

Wsiedliśmy do samochodu, przechodząc obok placu zabaw "Pod Płaszczem Matki Boskiej", z zamiarem kupienia prezentu dla mnie.
"Przede wszystkim, muszę, Wojtek, wiedzieć, ile na niego przeznaczasz"
"No wiesz - myślę jakieś 15 - 20zł. Bo na coś wartościowego warto wydać więcej pieniędzy, ale byle co lepiej, żeby tanie było".

Kupiliśmy mi buty z gumy, w kolorze szafirowym, błyszczące, jak oblizane i z kwiatem z przezroczystego "blastiku" (jak mówi Gucio).

Wieczorem zemściła się na nas telewizja, chyba w podświadomość zapadło "Wszystko, czego nie wiecie o spaniu", bo nawet nie doczekałam Powrotu Mechagodzilli.


Ale że u nas świętowanie trwa 3 dni (a jeśli ktoś jest chory, to się nie wlicza) - mamy jeszcze czas.
Mam nadzieję, że dużo czasu.



sobota, 18 maja 2013

Róża i Jaśmin - zapachowe warsztaty w Quality

Dziś w perfumerii Quality (http://www.perfumeriaquality.pl/) odbyły się warsztaty na temat dwóch nut zapachowych - róży i jaśminu.


Quality w tym roku będzie obchodzić jubileusz - dwudziesty drugi.


Właścicielką jest Pani Stanisława Missala, ale Quality to firma rodzinna - a w tym przypadku owo określenie ma dodatkowe znaczenie - mianowicie podczas warsztatów zwłaszcza, panuje szczególna atmosfera. Mam wrażenie, że wszyscy państwo Missalowie - a więc Pani Stanisława, mąż, córka, syn, synowa, a nawet wnuczek, starają się, by każdy poczuł się w Quality dobrze, z każdym porozmawiają, doradzą ( te rozmowy przedłużyły się do ponad dwóch godzin po "zajęciach"), z uwagą wysłuchają. Nie mówiąc o znokomitych ciastach, które Pani Stanisława sama piecze - stanowią poczęstunek (z dokładkami!).

Wnętrze jest szczególne, powiedziałabym, pałacowe - krótko mówiąc, wchodzimy do krainy luksusu. Właściwie każda perfumeria jest dla mnie takim światem, ale tutaj można się poczuć, jakby było się przeniesionym do dawnych czasów, niemalże sprzed obu światowych wojen.



Na pięterko z salą wykładową prowadziły schody niebywałe - pilotem można było zmieniać im kolory, a pionowe, przezroczyste powierzchnie inkrustowano kryształkami. Gucia wprawiłyby w osłupienie.



Wykład prowadziła Anna Liwska, którą mam przyjemność znać osobiście - wielka indywidualność, ogromna wiedza. Poza tym Anna (zdj. na dole) jest jedną z moderatorek "mojego" forum perfumowego na Wizażu. Na zdjęciu górnym Pani Joanna Missala ze świeżutkim artykułem w Rzeczpospolitej.



Godzina 11 rano i upał nie sprzyjały skupieniu, zresztą ja jestem, niestety, jednokanałowa, więc - albo wąchanie, albo przyswajanie wiadomości.
Ale większość skrzętnie notowała.


Była mowa o podstawowych gatunkach róży i jaśminu wykorzystywanych w perfumach, zbiorach, metodach pozyskiwania absolutów i attarów - ale proszę mi wybaczyć, zapachy tak mnie oszołomiły, że mózg mi się co chwila wyłączał (za to wyobraźnia - wprost przeciwnie).

Dlatego może przejdźmy do zdjęć...






Najbardziej dla mnie atrakcyjną częścią warsztatów - w sensie poznawczym, było powąchanie, można powiedzieć, najbardziej pierwotnych substancji perfumeryjnych - szczególnie absolutów jaśminu, które mnie bardziej kojarzyły mi się z oparami benzyny, niszowej benzyny. W tle czaiły się akcenty zwierzęce.
 Ale róża też mnie zdziwiła - gęsta, trochę jak najmocniejsza esencja herbaty - duża niespodzianka zapachowa. Coś wspaniałego. Niezwykła złożoność.

A potem Pani Joanna wręczała nam blotterki pachnące perfumami z Quality.



Przyznam, że jestem większą fanką róży niż jaśminu - nie mogę przeboleć, że z naszego jaśminowca nie produkuje się (nie można?) ekstraktów.
Zachwyciły mnie zapachy Parfums de Rosine - każdy z "serii" ujawnia inne oblicze róży - i tak są róże dojrzałe, delikatne - aż mokre od rosy, róże z miętą, w wydaniu indyjskim, w stylu glam, retro, gorzkawe, pralinowe, fiołkowe - zachwyca mnie taka konsekwencja i mnogość (a pomysły się nie powtarzają!).

Zapadła mi w pamięć (już dawno) Annick Goutal - zapachy ujęte w tradycyjny sposób, zawsze wydają mi się odkrywcze w swojej przejrzystości i pozornej prostocie.
Oczywiście chylę czoła przed różanym Amouagem - wspaniała kreacja.
No i zapach stworzony przez Missalów - Qessence. Wytrawna róża w ziołowej - ciut dymnej oprawie (piszę o tylko jednej odsłonie). Mam do niego sentyment.

Wypada wspomnieć, że do Qessence malowałam pierwszy obraz "zapachowy". Okazało się bowiem, że moja wizja tego zapachu jest identyczna, jak Pani Missali - "Proszę namalować ten obraz!"

 
Marzę o tym, że kiedyś zrobię sobie ucztę zapachową - i spędzę w Quality nie powiem, bo się wstydzę, ile czasu, i wybiorę swoją różę. Pierwszą.

Po warsztatach zeszliśmy do perfumerii.
I tam odebrało mi mowę.
Na widok zawartości oszklonej witryny.




Trudno mi było - naprawdę - opuścić perfumerię, i, jak zwykle, pomstowałam, że człowiek (więc i ja) ma tak mało powierzchni "testowej".
Pani Stanisława na moją prośbę próbowała znaleźć "moją" różę z Rosine - ale sprawa okazała się niełatwa (ok. 20stu flakonów do przejrzenia! na niektóre jestem za mała - nie sięgam).
Ja tam jeszcze wrócę.


Powyżej - na koniec - zdjęcie Pani Missali, a po prawej ulubione przeze mnie półeczki.

I jeszcze na dodatek każdy dostał pisemne, imienne podziękowanie i firmowe próbki perfum (śmiem twierdzić, że dla znajomych uczestników dobierane indywidualnie) - i zaraz oddalam się na nocny spacer z psami w Ce Soir ou Jamais Goutal, pachnąc mocniej niż mijane rośliny obsypane kwiatami.

Jak to mówi Gucio, powtarzając za Myszką Miki - co za wspaniały dzień.

czwartek, 16 maja 2013

Presto - początek pieskiego portretu

No więc podstawy już są.
Moja przyjaciółka, która widziała obraz, zapytała mnie, czy może wyrazić swoją opinię, nawet, jeśli byłaby ona uwłaczająca artyście.
"Mów!" poprosiłam z obawą.
"Ten pies wygląda, jak żywy, on tak patrzy, że chciałabym go poznać!"

                                                    Uwaga - wklejam


W "twarzy" trzeba jeszcze pogrubić kufę - nadać głębi spojrzeniu, ale podstawy już są.
Oczy zmienić koniecznie - minimalne dotknięcia pędzla i w ułamek sekundy zrobi się prawdziwie.

I cała psia postać :


Wieczorem dobrze sobie popatrzeć na dobrze zapowiadający się obrazek


Oczywiście dojdzie jeszcze reszta - osadzenie w pejzażu - choć żal mi tego pomarańczowego, gładkiego tła.
To wyzwanie. Żeby nie zgubić uroku i wyrazistości pieska.
Jeszcze dużo pracy przede mną.



wtorek, 14 maja 2013

Max, Aza i Presto

Proszę Państwa - prace nad portretem pieska Pani Emilii postępują.
Nie chcę mówić zbyt wiele (i pokazywać) - ale zapowiada się bardzo dobrze. O ile znajdę doskonały pomysł na całość.
Najważniejsze, że łeb i sylwetka Presto już są. Teraz czeka mnie wprowadzenie dodatkowych kolorów do postaci, a potem tło.

                                                       To jeszcze stadium w ołówku.

A potem - pierwsze kolory. I jednocześnie podstawa prac.Wiedziałam, że jeśli wprowadzenie barw sierści będzie udane, to spadnie mi kamień z serca.
I spadł.


 

W pyszczku zajdą jeszcze pewne zmiany, wprowadzę ciemny brąz do oczu.

Tymczasem wspomnę teraz o cichych towarzyszach mojej pracy - choć zapachowo nieobojętnych, czyli moich psach. Oba kundle - znajdy.
Pierwsza - Aza - trafiła do nas w wyniku rozpaczliwego apelu znajomych, którzy wrócili z urlopu z ponadprogramowym psem (Azą właśnie).
Aza uciekła ze wsi, miała szczenięta, które jej zabrano, strzelano do niej. Znalazła się u nas (w poprzednim małżeństwie moim) niemal półdzika. Bała się wszystkiego - nas, samochodów, ulicy, wszelkich gwałtowniejszych ruchów, dzieci. Nie wiem, jak to możliwe, ale za każdym razem, z przestrachu, robiła kupę. W najmniej odpowiednich miejscach. Przez pierwsze dwa tygodnie u nas, siedziała w kącie przy drzwiach, odwrócona głową do ściany - a więc tyłem do nas. Przy każdej próbie naszej zbliżenia się do niej, kuliła się i drżała.
Już straciliśmy nadzieję, że się otrząśnie po traumatycznych przejściach - aż tu nagle wracamy, a Aza podchodzi do nas i wpycha nos pod rękę, żeby ją głaskać.
Teraz ma już prawie 20 lat.


Dodam jeszcze, że jest potwornym leniuchem - nie sposób skłonić jej do biegania, chyba, że jakiś psi przystojniak jest w pobliżu. Wtedy następuje nagła metamorfoza - Aza podnosi baletowym ruchem łapy, pręży się, popiskuje i bardziej przypomina z gracji sarnę, niż wiejskiego kundelka.
No i ma wspaniałą cechę - zawsze broni Maxa. Jeśli ktoś go zaatakuje, Aza zjawia się, jak cień, bezszelestnie, i bezgłośnie doskakuje, kłapiąc zębami - co wystrasza napastnika, bo jest błyskawiczna, jak kot.

Maksio to zupełnie inny typ. O 2 lata młodszy od Azy, potruchtał za mną do domu, kiedy biegałam rano w Łazienkach. W pierwszej chwili nie wzięłam go za psa (mówimy, że jest skrzyżowaniem kozy z dzikiem) - tylko za jakieś dzikie zwierzę. Był tak chudy, że ludzie zaczepiali mnie na ulicy, pytając, czemu głodzę psa - ale koniec wypowiedzi był już cichy, bo widzieli Azę o zaokrąglonych kształtach.
Ważył 13,5 kg - teraz - 33.


Max jest wariatem - ma niespożytą energię i wszystkim się ekscytuje. Po obejrzeniu Zaklinacza Psów, Wojtek powiedział, że bierze się za trening. Przyprowadził Maxa przed siebie i kazał mu usiąść (zazwyczaj w takiej sytuacji pies nie wytrzymuje napięcia, zrywa się, kręci w kółko, podskakuje i dyszy). Tak więc mąż spojrzał Maksiowi w oczy, położył mu dłoń na głowie i mówił najbardziej hipnotyzującym głosem (a będąc aktorem to potrafi, jak nikt) :
"Jesteś spokojny. Jesteś opanowany. Nic się nie dzieje" - i wtedy nagle głowa Maxa natychmiastowo zrobiła się niesamowicie gorąca, żyły pulsowały, we wzroku pojawiło się błaganie i cicho charczał - bo to dla niego męka.
Poza tym, jak psy pasterskie, wszystkich chce zapędzić w jedno miejsce - żeby mieć na oku. Ekipa remontowa to był dramat dla niego. Biegał od grupy do grupy, niemal spieniony ze zdenerwowania.

Moje czworonogi od początku się lubią. I uzupełniają. To już staruszki, niestety (20 i 18 lat).
Dzięki nim nasz rodzina jest pełna. I Gucio był z nimi od zawsze.
To ważne. Jestem pewna.