WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

poniedziałek, 28 lipca 2014

Opowiastki Wakacyjne odc. 2 (dramat z rowerem wodnym)

Poniedziałek... jeszcze (czy tylko?) tydzień wakacji.
Nie chcę sobie wyobrażać powrotu, ale z drugiej strony, kiedy pomyślę o zleceniach i przygotowaniach do Barcelony, czyli po prostu pracy - rozpiera mnie radość, tym bardziej, że wczoraj zyskałam nowe, interesujące zlecenie - Panienka gotycka (owoc Bolkowa).

Z punktu widzenia Gucia tymczasem czas tutaj urozmaicił się, gdyż do przyczepy obok przyjechała koleżanka, też sześcioletnia, Amelka. I jak to u kobiet/ek bywa, boi się wszelkich robali, więc synek może się wykazać. Kiedy piszczała po wejściu do łódki, że pajęczyny "Oj, tu są pająki!", Gustaw oczyścił teren i niskim głosem stwierdził "Pająków nie trzeba się bać, one są pożyteczne. Nie martw się, jak będziesz dużą dziewczyną, też się przestaniesz bać".

Ponieważ pogoda nas rozpieszcza, śpieszyliśmy się na pomost skąpany w słońcu. A więc zabezpieczyć się trzeba. Weszliśmy do łazienki, nie zapalając światła, w półmroku sięgnęłam po spray i dokładnie spryskałam chłopcu ramiona i plecy. I nagle zorientowałam się, że dziwny zapach ma ów preparat.
Uodporniłam Gustawa "na każdą pogodę" (hasło produktów Taft) - węch mnie nie mylił - synek został obficie potraktowany lakierem do włosów glamour extra strong. Aż Mu się skorupka błyszczała.

Amelka, w przeciwieństwie do synka, pije Coca Colę, Gucio, by nie być gorszym, wziął swoją niegazowaną wodę, coś kombinował w kuchni, po czym wybiegł do koleżanki z radosnym okrzykiem "A ja mam gazowaną wodę! Nabekałem do butelki! Możesz spróbować" - nie chciała.

A jezioro czekało - przebrałam się w kostium i spotkałam panią Wiktorię, która jakoś tak niedyskretnie wpatrywała się w mój dekolt świeżo odkryty. Już na pomoście i ja spojrzałam - cały był owłosiony (podcinałam sobie przed wyjściem końcówki).

Mimo miłego towarzystwa sąsiadki, synek oświadczył, że będzie mi towarzyszył w spacerach do lasu.




Zaś wieczorem poszliśmy na rower wodny - nie bez obaw, bo pierwszy raz minął się z moimi oczekiwaniami.
W myślach przesuwałam się sprawnie po tafli jeziora, czerpiąc niewypowiedzianą przyjemność z kontaktu z przyrodą, przebywania w nieosiągalnej odległości od brzegu i szepcząc "Ach, jakaż natura jest wspaniała".
Nic z tych rzeczy.

Trzy dni temu wiał wiatr, dość silny. W ogóle nie wzięłam tego czynnika pod uwagę.
Po wejściu do roweru okazało się, że pedałować mogę tylko ja - synek nie sięga nóżkami.
Plastikowe pudło okazało się urządzeniem pozbawionym zwrotności, na dodatek uparcie myliłam ster, więc kręciliśmy się w kółko w przystani (ściągając na siebie nienawistne spojrzenia wędkarzy oraz pobłażliwe pana z wypożyczalni).
Gucio wydawał okrzyki "Źle mamo! Nie w tą stronę!", poczym wypłynęliśmy na przestwór zygzakiem i wtedy stała się rzecz straszna - wicher zwiał synkowi ulubioną czapeczkę od Taty, z napisem Citroen, która szybko oddalała się od nas. Daszek nasiąkał wodą i wyglądało na to, że utonie.
Gustaw płakał "O nie, to mój najgorszy dzień w życiu!", a ja, z żyłami na skroniach i kroplami potu wiszącymi u brwi, dostałam jakiejś nadnaturalnej samiczej siły - niestety bez rozumu. W związku z czym kręciliśmy rowerem piruety, synek wyciągał dramatycznym gestem ręce w kierunku podtapiającego się i oddalającego się nakrycia głowy. Wizja tego, że jeszcze moje ukochane dziecko wpadnie do jeziora (w kapoku, ale zawsze) powodowała, że strasznym głosem jakiegoś kaprala - potwora, darłam się "Cicho bądź! Wyłowię ją! NIE RUSZAJ SIĘ !!!" itp.
Wreszcie, kiedy daszek ledwie co wystawał nad powierzchnię - ciężko dysząc chwyciłam zdobycz, wrzasnąwszy dziko i chrapliwie "MAM! No i co powiesz ??? Udało się !!!".

Karmiony adrenaliną zygzak, wyznaczający nasz tor, osiągnął absurdalną amplitudę, prowadząc nas w trzciny przeciwległego brzegu. Pudło wypłaszało drobne ptactwo, Gucio chciał chwytać za ster, a ja miałam w głowie dramatyczne pytanie : jak my, do cholery, wrócimy?.
Nie wiem, jakim cudem, zawitaliśmy do portu, pan uśmiechał się z przekąsem, i wtedy usłyszałam nieoczekiwane pytanie  "Ach, mamo, kiedy znowu popłyniemy rowerkiem?". Nie odpowiedziałam.
Tyłek bolał mnie przez dobę.

Ale dziś, wieczorem, jezioro spokojne, i gdyby nie to, że ośki piszczały jak nocne jeziorowe stworzenia, byłoby cudownie. Gustaw, wsparty tylko na rączkach, kręcił pedałami na zmianę ze mną.


A jezioro...jego aromat mieszał się z zapachem rozgrzanego plastiku, co dawało interesujący efekt.
I tak, w dostojnym tempie, po linii zbliżonej do prostej, podziwialiśmy widoki.




Szkoda, jaka wielka szkoda, że nie towarzyszy nam Wojtek...
(co prawda wówczas nie mogłabym cieszyć się obfitością L'Heure Bleue - tak się niezbyt skutecznie pocieszam).

sobota, 26 lipca 2014

Opowiastki wakacyjne

Nie wiem, jak u Państwa wygląda pakowanie na wyjazd - u mnie polegało z grubsza na wrzucaniu różnych przedmiotów do wózeczka (takiego zakupowego), przy pełnym zaufaniu, że o wszystkim pamiętam.
Tym razem działałam w pośpiechu i skutek jest taki, że wzięłam przedziwny zestaw kosmetyków - 5 kremów do stóp, 15 maseczek upiększających w saszetkach, 5 lakierów do paznokci i ani jednego, złamanego cienia do oczu ani kredki ani nic. I chodzę nieumalowana, za to silnie wypielęgnowana.

A perfumy - w odlewkach - zestaw awangardowy : Odeur 71 i 53 Comme des Garcons, Vierges et Torreros Etat Libre, L'Heure Bleue Guerlaina, Night Aoud Micallef, Robaki i Guma Balonowa Demeter, Black Orchid Toma Forda oraz jadący odkażaczem Black Musk Montale.

Co rano z Guciem idziemy na śniadanie na werandę baraczku, ustawionego nad samym jeziorem. Znajduje się tam "stylowy" fotel, bardzo wielki, miękki i potwornie ciężki, chyba z lat 70tych, i stoliczek.
Ów fotel czasem zajmowany jest przez naszego znajomego - starego kota - wojownika. Przykrywamy go kocykiem i nigdy nie spędzamy. Kocisko nietutejsze - wg pani Wiktorii, naszej gospodyni, przychodzi on z odległej o 4 km Nataci.


Gucio wita kota słowami "Czy my się znamy, kotku?" i zjada kanapkę mniej. Ponieważ pan kot, kiedy tylko synek zabiera się za posiłek, powolnie schodzi z tronu i siada sobie obok. I patrzy.
"Mamo, on znowu patrzy!"


Towarzyszy nam, kiedy idziemy na ryby.


Co do ryb - mamy sukcesy. Kiedy złapały się małe rybeczki ("Mamo, jakie one milutkie!") i ustaliliśmy, że nie będziemy odcinać im łbów oraz wypruwać flaków (chociaż Gustaw mówił, że może, jeśli złowilibyśmy "brzydką i niesympatyczną" rybę, to ją zjemy) - ku wielkiej uciesze Gucia wypuszczamy je na wolność, a ja zmieniłam haczyki na bardzo duże, cieszymy się braniami i ciągłą wymianą robali na haczyku.
Oraz brakiem zdobyczy.
Wcześniej, na mały przypon, złapała się rybka, akurat wtedy, kiedy synek chciał iść na siku.
Potem brań nie było - Gustaw zrobił sprytną minę, głośno powiedział "Idę siku, uwaga, odchodzę" - i poszedł w górę podwórka, do domku - i przepadł. Wreszcie wrócił, a kiedy zapytałam Go, co tak długo, powiedział szeptem "Bo ja tylko UDAWAŁEM, że idę na siku, usiadłem na klopie ale naprawdę nie sikałem" - pełny kamuflaż.
(nawiasem mówiąc, część dżdżownic, którym synek ponadawał imiona, również kazał sobie wypuścić - pod róże)

Muszę powiedzieć, że Gustaw na pierwszych wędrówkach nie był dobrym towarzyszem - jęczał, że bolą Go nóżki, że już nie może dalej iść - ale teraz - nie ten sam człowiek. Rowerka nie udało się wypożyczyć, mimo deklarowanej zapłaty. Ludzie nie chcą, bo się boją, że zniszczymy.
Więc ja robię więcej przystanków, zresztą iść szybko z synkiem się nie da, bo co chwila zatrzymuje się, żeby żuków gnojarzy pozdejmować z drogi, przewrócić na brzuch te leżące na plecach, a kiedy widzi np martwego motyla, urządza mu "pogrzeb".
Mrówki, muchówki, ćmy ogląda w skupieniu, nadając imiona i status rodzinny ("to jest jego mama, a to siostra") i o wszystko pyta - cieszę się, że byłam w biol - chemie.


Nie ma już śladu po tamtym narzekającym dziecku (czasem przyznaje pod koniec wycieczki "Ja nie chcę tego mówić, żeby ci nie psuć wyjazdu, ale nogi mnie bolą jak diabeł w piekle").
Z ochotą przystał na całodzienną wyprawę do lasu. Taki dzielny.





W domku oczywiście szybko zinwentaryzował całą elektrykę, o bojlerze i dźwiękach, jakie wydaje, mówi "podwodny dinozaur". Kiedy włączył radio, ukryte za drzwiami i popłynęła piosenka, rzekł "I to jest ta chwila, na którą wszyscy czekaliśmy".
Zdecydowanie.

Na koniec - parę widoków. Na pierwszym zdjęciu Moja Promenada.






Jutro prawdopodobnie druga przejażdżka rowerem wodnym. W swoim czasie zdam relację - może pójdzie nam lepiej, niż za pierwszym razem...

czwartek, 24 lipca 2014

Horror w domku

Po dniu pełnym wrażeń - połowie ryb, rowerze wodnym (do którego jeszcze wrócę, bo zasługuje na oddzielną opowieść), wyprawie na Moją Promenadę (takie miejsce w lesie) wróciliśmy o zmierzchu do naszego domku.


Padliśmy na łóżko, śmiechom i "bałuchowaniu" nie było końca - wreszcie, ponieważ już zmierzchało i ledwie widzieliśmy zarysy domowych sprzętów, poprosiłam Gucia o zapalenie lampki w przeciwległym rogu pokoju, już prawie spowitym w ciemność.
"Ty idź" poprosił mnie synek cichym, zmienionym głosem.
"Co jest? Dlaczego?"
"Nie mogę ci powiedzieć" wyszeptał.
"Dajże spokój, czemu? Przecież wiesz, że cię zawsze zrozumiem"
"Bo... ja się boję... tam coś jest..."
Zrobiło mi się, przyznam, trochę nieswojo.


"Ale po czym poznajesz, że COŚ tam jest?"
"Bo widzisz, ja słyszę dużo dźwięków..."
"I coś tam słychać? Co?"
"Trudno to opisać...melodyjka..."
"Melodyjka? Jaka melodyjka?"
"Mamo... bo u mnie w sypialni, w Warszawie też ją słyszałem, od bardzo dawna... i ja się jej boję..."

Zapaliłam lampkę, wróciłam do Gucia na łóżko. Źrenice miał rozszerzone, chwycił mnie rączkami za dłonie.
"Nie wiem, skąd w mózgu biorą się wibracje - takie piiii, piii, pi pi, w nocy, kiedy jest ciemno"
"Czy TERAZ też to słyszysz.?"
"Tak" ścisnął mi palce.
Wiem, że Gucio słyszy więcej wysokich dźwięków ode mnie.ale natężyłam uszy... coś jest, rzeczywiście, na granicy ciszy. Z tamtego kąta, gdzie na stoliczku umieściłam laptopa.
Cały czas starałam się mieć głos opanowany, ton uważny, absolutnie nie wesołkowaty, tym bardziej nie lekceważący. Gęsia skórka... nad tym nie da się zapanować.


Podeszłam do komputerka - cichuteńkie piszczenie, rytmiczne, nasiliło się. Spojrzałam na niebieskie światełko kontrolne - dźwięk urywał się, kiedy gasło, przy zapalaniu się rozbrzmiewał na różnych częstotliwościach. Jakby mi ktoś nie powiedział, uważałabym, że nic nie słychać.

"Guciu! Spójrz! To komputer! Chodź tu do mnie"
Podszedł, skurczony.
"Widzisz, kochanie? Światełko niebieskie? To pi piii brzmi, kiedy błyska"
"A ja myślałem, że to u mnie, w mózgu, że tylko ja to słyszę" - i rozpłakał się cichutko.
"Guciu, słonko, musisz mi zawsze mówić takie rzeczy. Dlatego w Warszawie słyszałeś melodyjkę, bo ten laptop stoi przecież w twojej sypialni"
"Ale ja w głowie mam takie wibracje..."
"Kochany, jeśli słyszysz jakieś dźwięki, to mi mów."
"Czasem taki pisk albo dwa, też w sypialni"

Cholera, moje zegarki elektroniczne, z dźwiękiem co godzinę!

"To zegarki, zabiorę je i wyciszę. Czy już w porządku?"
"Ja nie chcę słyszeć tej melodyjki, ona mnie drażni" chlipał.
"Oczywiście, natychmiast wynoszę laptopa. W sypialni też nie będziesz z nim zostawał. Czy kiedy przy nim siedzę i coś robię, też ci przeszkadza?"
"Nie, tylko wtedy, gdy jest wyłączony"

Tak więc, proszę Szanownych Państwa, nadaję z kuchni. Trochę niewygodnie. Ale mam nadzieję, że mój biedaczek już będzie spokojny.

środa, 23 lipca 2014

Panienka Ziemia - PREMIERA

Za każdym razem, kiedy wykonuję pracę wymagającą dokładności i "dłubania", nie mogę się oprzeć wrażeniu, że moja pasja ad. robót szydełkowych wciąż przynosi owoce.

Najpierw, przypominam, było tak :


Potem uspokoiłam Zleceniodawczynię, zgodnie z planem dodając biel


A potem przyszedł czas na mrówczą pracę w wojtkowych okularach


W telewizji dla urozmaicenia (?) leciał horror Oczy Julii, ale przegapiłam strategiczne momenty.
Na koniec dodałam odrobinę fioletowych punkcików


Ze zdziwieniem spostrzegłam, że Panienka wygląda, jak widziana przez chmury, z wysokości. Dzięki temu, że punkciki stawiałam w miejscach bez bieli.
Jeszcze po powrocie dodam do włosów trochę czerni, żeby uwiarygodnić portret.

A jutro idziemy na ryby. Symboliczne. Gdyż wędki zrobiłam z kijaszków znalezionych w lesie i przyczepiłam duże haczyki.


Bardzo wątpię, żeby się coś złapało - ale Gustaw jest podekscytowany. Wymógł na mnie, że jeżeli złowimy rybę, uruchomię w kuchence piekarnik i zjemy zdobycz.
No nie wiem, nie wiem...

wtorek, 22 lipca 2014

Komunikat wakacyjny

No więc udało się i jestem tu



Z synkiem




I wciąż jeszcze odpoczywam... Dziś nagle zasnęłam w plenerze na prawie 3 godziny.
Jak odpocznę - wkleję wpis z zaległymi obrazkami - Pieskiem pechowcem i Panienką Ziemią.

Ale...nie pobiecuję, kiedy, bo komputer tutaj



...nie jest mile widziany

Więc serdecznie pozdrawiam z Mazur!

niedziela, 20 lipca 2014

Duftart Eau des Merveilles - PREMIERA

Udało się - udało się podwójnie, bo nie tylko obraz skończyłam na czas... ale go nie sprzedałam (choć przystępując do zlecenia oczywiście miałam taki zamiar).
Dlaczego więc się cieszę?
Bo dla mnie to obraz absolutnie wyjątkowy (w swojej karierze miałam takie jeszcze 2 - oba sprzedałam i żałuję).
Więc kiedy spojrzałam na EdM i wyobraziłam sobie, ze go nie będzie, coś mnie zakłuło w sercu - niechybny znak, że trzeba uważać na to, co się robi - coby głupoty nie popełnić.

Wersję z pomarańczowymi pniami już Państwo znają z poprzednich wpisów - tu zaczęło przybywać szczegółów, ale wciąż trwałam przy postanowieniu, że obraz będzie kolorowe drzewa na "szarym" tle.


 Ale w tło zaczął się wkradać ugier złoty (piszę, jakby mnie przy tym nie było).



A potem nastąpiła słynna przecierka kuchennym zmywakiem - tym razem nanoszenie farby. Do ugru doszedł żółty, i to cytrynowo żółty. Oraz przybyło oświetlenie na drzewach. I wtedy obraz zaczął mi się podobać ZA bardzo.







I jeszcze powiem, że bardzo niewielkie zmiany światła powodują zupełną zmianę kolorystyki EdM.
Brakowało mi pomarańczy, która jest w składzie zapachu.
Zachód słońca? Kicz.
Ale...ćwierć słońca jest jak najbardziej dopuszczalne.

I oto nastąpił koniec.
Muzyka! (z dedykacją dla Szanownej Zleceniodawczyni)







A w świetle sztucznym jest mniej więcej tak :


No.
Czy rozumiecie, czemu nie chciałam się pozbyć EdM?
(swoją drogą, obraz wygląda na  taki, który ma swoje lata - i aparat fotograficzny nie wiedzieć czemu trzymał oldskulowy styl ).

Wiem, ze jutro wyjeżdżam, ale jeszcze nastąpi premiera Panienki - Ziemi, którą również udało mi się skończyć przed wakacjami.



sobota, 19 lipca 2014

PREMIERA - On i Ona w komiksie (cz.2)

Po pierwsze - muzyczka, koniecznie


Pisać dużo nie będę, powiem tylko, na co patrzeć.
Oraz  muszę wyraźnie zaznaczyć, co do mnie dotarło wczoraj - moja praca, którą pokażę w całości, nie byłaby może niczym ekstra (może super ekstra), gdyby nie to, że WSZYSTKO, każdy elemencik, literkę itd wykonałam techniką malarską.
W upale, ktory powodował, że farba wysychała w ekspressowym tempie. Również pędzelek . Cholery można było dostać - i zresztą dostałam, co u mnie m. in. objawia się nerwowym wykonywanie zwykłych czynności domowych, które zawsze kończą się zrzuceniem czegoś na ziemię, pobrudzeniem się, urazem z powodu wpadnięcia na coś itp.

Przechodzę do sedna.


No więc... oto Ona




Z okiem


...i On



...przed ktorym nawet ślimaki, uciekając, rozwijają coś, co można nazwać prędkością


Oraz Oni (proszę zwrócić uwagę na nietoperzyka)


Wszystko dzieje się w warszawskiej rzeczywistości


Ale nie do końca


No, to tak jakby czas na całość, która zasługuję na specjalną oprawę muzyczną



Ta daaam!


 I jak, i jak?
(przypomina mi się rozmowa - kiedy powiedziałam przyjaciółce, że będę malować obrazek typu komiks z motocyklem i motocyklistą, zapytała z obawą "A...czy ten ktoś wiedział, co Ty malujesz?" - a ja na to "Wiedział, i dlatego właśnie dostałam to zlecenie").
Ach, after action satisfaction!