Przyznam się, że teraz na różne bzdurne "dzieła" sztuki patrzę z mniejszą irytacją, ponieważ wcale nie zwracam uwagi na nazwiska twórców, którzy mnie nie interesują i pokonuję ekspozycję szybkim krokiem.
Oto typowa sala "nowoczesna". Coś się świeci, coś brzęczy, tu kółko, tam stelaż. Trochę ruchu i gotowe.
Ciekawszy był widok na klatkę schodową.
Napotkałam dwa nazwiska, które wywołały u mnie rozczulenie- jedno nazwisko, niebywałe, to Fortunata Obrąpalska, fotografka, urodzona jeszcze w XIXstym wieku, żyła prawie sto lat.
Chyba nie zwróciłabym uwagi na jej prace, gdyby nazywała się np. Ewa Nowak.
Drugi znajomy to artysta Bereś, znany performer z ekshibicjonistycznymi skłonnościami - być może mimo wieku (rocznik 1930) nadal odkrywa swoje zużyte ciało.
Moja Mama opowiadała mi, że uczestniczyła w happeningu artysty Beresia w latach 70tych.
Zgromadził on publiczność w sali, do której- oczywiście nago- wniósł deski, po czym je podpalał, a dwie, węglące się na brzegach, połączył sznurem, po czym wdział na siebie.
Wszędzie unosił się ciemny, gryzący dym i wtedy Mama wraz z paroma osobami z publiczności energicznie skierowała się w stronę drzwi aby się wydostać.
Jednak przewidujący artysta Bereś pozamykał wyjścia, tak więc widzowie, coraz bardziej zdezorientowani, zmuszeni byli do oglądania zwiędłych pośladków performera i jego dyndających smętnie klejnotów.
Tymczasem weszliśmy na piętro, gdzie po otwarciu drzwi usłyszeliśmy niepokojące dźwięki - coś jakby jęki, wycie, kwilenie. Gucio zapytał niepewnie "co to są za glosy?". Szybko się okazało.
W ciemnym kącie stał monitorek, na którym wyświetlały się "Dialogi masochistyczne" - facet o wyglądzie grubianina (artysta) a to obcęgami ściskał sobie policzek, a to wkładał koniec szczypiec do ust i prawie rozrywał twarz, a to metalowym kółkiem zgniatał koniec nosa, wydając stosowne odgłosy.
Bystry, zażywny ochroniarz prawie podbiegł do nas "Proszę pani, może lepiej wziąć dziecko, bo się chłopiec przestraszy"- oczywiście miał rację.
Zasłoniłam Guciowi uszy i oczy i uciekliśmy stamtąd, mijając po drodze zdjęcie nieboszczyka, nagiego, sfotografowanego od nóg, więc doskonale było widać jego pokaźne zastygłe genitalia.
Miły, tęgi pan z ochrony uchylił nam drzwi i popatrzyliśmy na siebie z troską.
"Współczuję panu i paniom z obsługi, że przez cały dzień musicie słuchać tych jęków. Powinni państwo dostawać większe wynagrodzenie za szkodliwe warunki pracy"
"Ach, proszę pani, obsługa wystawy ma dodatek za szkodliwość, my- ochrona- niestety nie" rzekł smutno.
Przypomniał mi się performans z warszawskiego Centrum Sztuki Nowoczesnej - też masochistyczny, ale weselszy i bezgłośny. W kamiennej wnęce, na gołej posadzce siedziała urodziwa, młoda dziewczyna o nieprzeniknionym wyrazie twarzy i wyszywała sobie na stopie Myszkę Miki.
Ponieważ była naga, a podczas haftowania trzęsły jej się jędrne cycuszki, naokoło zgromadzili się, jak w Zuzannie i Starcach, panowie pożerający ją wzrokiem.
Guciowi najbardziej spodobała się niewielka budka, w środku wyłożona pochłaniającą dźwięki czarną gąbką. Stało w niej krzesełko, naprzeciw ekranik, na którym wyświetlał się film z postacią artysty, który monotonnie recytował wiersz zapewne (wszak teraz wszystko to poezja, szczególnie w świecie sztuki). Tekst usiłował być dowcipny, ale się nie udało, bo artysta nie miał nic do powiedzenia- mimo to mówił, drętwo, nudno i długo.
Dlatego Gucio zajął się trzaskaniem drzwiczkami, chichocząc.
A ja kupiłam sobie perfumy- Ma Dame Gaultier, we flakoniku, który wygląda, jakby był podświetlony pomarańczowym neonem. Zapach to plastikowe landrynki z pieprzem. Bardzo mocny.
Kiedy ubrana w bluzkę w cętki, z falbanką, i z zapachowym ogonem podchodziłam do przystanku, chyba dość nietrzeźwy facet zwrócił na mnie uwagę. Przypuszczam, że patrzył na mnie (nie mam doświadczenia w obcowaniu z osobami z zezem rozbieżnym), a będąc blisko, wycedził "Hej, seniorita".
Rozśmieszył mnie.