WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

środa, 30 stycznia 2019

Przerwa techniczna

Postanowiłam, Drodzy Czytelnicy, rzucić wszystko i wyjechać. Nie, nie w Bieszczady - wprost przeciwnie.


Wracam za 10 dni. Mam nadzieję odpocząć od... wszystkiego.

Czuj duch!

poniedziałek, 28 stycznia 2019

Ekran 2 odcinek drugi

Dawno, dawno temu, moja przyjaciółka przeprowadzała się do stolicy z domu po rodzicach pod Warszawą. Wszystko już przeniosła, został jednak ogromny budynek garażu, po dach wypełniony obrazami. Mama i tata Weroniki byli malarzami, żyli długo, wciąż czynni zawodowo.
Nagromadziły się setki, może i tysiące prac.
Wera myślała o tym, żeby je sprzedać - w końcu całkiem dobre obrazy.
Trudno powiedzieć, czy zabierała się do tego nie tak, jak trzeba, ale nikt ich nie chciał.
Opowiadała mi, że wchodziła do garażu z poczuciem winy i klęski.
Z wielkim smutkiem.

Słuchałam tej opowieści wiele lat temu, kiedy po przerwie wróciłam do malowania. Przysięgłam sobie wówczas, że moje obrazy dla nikogo nie staną się balastem, dlatego też nigdy nie martwiłam się, gdy szły do ludzi. Wszystkie, co do jednego.
Poza tymi, które powstały ostatnio.
Tu zaszła zmiana.


Co za bzdura. Balast? Chcę mieć moje obecne obrazy przy sobie. Raz, że gromadzę prace na wystawę, dwa - stały mi się bliskie.
W dzisiejszym odcinku zamieszczam fragmenty, pojutrze premiera. Bo muszę się dobrze zastanowić, co z twarzą. Mogę wszystko! Kota kiedyś przerobiłam na dzbanek (a może odwrotnie?), mam nieograniczone możliwości.
Przestrzeń już jest


Kolor chyba znajdzie się w następnym obrazie.
Tu zostawię najprawdopodobniej czerń i biel.


Nazwę nadał mój mąż - Dzika Kobieta.
Do środy zatem.

czwartek, 24 stycznia 2019

Ekran 2 odcinek pierwszy

Czy znacie tę zabawę, kiedy na kartce papieru rysujecie cokolwiek, bez planowania, najlepiej liniowo, a potem druga osoba następny kawałek, potem znowu wy - i tak do skończenia rysunku.
Jest zabawa, bo żadne z was nie wie, do czego dojdziecie.

Ja się zabawiłam sama ze sobą.
Potrzebowałam zaczętego obrazu, którego nie będzie mi żal, choćby nie wiem, co.


Powstał, kiedy jeszcze w naszym kraju było ciepło.
"Nie zmieniaj go!" zakrzyknęła moja przyjaciółka.
"Ale ja go nie lubię. JEJ nie lubię."
"Nie lubisz nabzdyczonych nauczycielek?"
"I kujonek w okularach! To koniec"
(i początek)

Więc, ten tego ten, obróciłam ją o 180 stopni


Nadeszły ciężkie dni.
Rano, przed wyjściem z domu, uśmiechałam się do niej i mówiłam "Co by się nie stało, wieczorem przyjdę do ciebie". Albo za tydzień - po pobycie w szpitalu. I tak było - a ona sobie patrzyła, jakby nigdy nic i w jakiś dziwny sposób pocieszała mnie.

Aż wreszcie, kiedy sprawy się rozwiązały, nadeszła pora na następny ruch.


Teraz myślę o wprowadzeniu koloru.
I myślę.
I myślę.
Spróbować na pewno muszę (chcę) - biorę pod uwagę ewentualny powrót do czerni i bieli.

To w odcinku drugim.

wtorek, 22 stycznia 2019

Przestrzeń i pustka - Ekran

W zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze mieszkałam z rodzicami w Mieście - Ogrodzie, uczyłam się gry na pianinie. U nas w domu jeden instrument stał u Taty w biblioteczce. Trzeba było gorąco prosić i Tato czasem zgadzał się odegrać parę jazzowych standardów. Niechętnie, bo, jak przyznał "w pewnym momencie nic go nie tak nie nudziło, jak jego własna gra". Niestety!
Bo był świetny.
Z kolei na górze, w pokoju Mamy, kurzyło się pianino, na którym, dopóki ja się nie dosiadłam, Mama grywała popisowe Impromptu nr 2 Es dur Schuberta, wprawiając mnie w osłupienie ("też bym tak chciała!"). Tak więc chodziłam na lekcje... coraz mniej chętnie, aż wreszcie, wreszcie, po trzech latach, bo łatwo nie daję za wygraną, zrezygnowałam.
Grać co prawda za bardzo się nie nauczyłam, ale nie mogę powiedzieć, żeby pianino stało niewykorzystane.
Lekcje nie poszły na marne! Coś odkryłam.

Rodzice wracali wieczorem - więc po szkole, samej w domu, nikt mi nie przeszkadzał. Wtedy szłam na piętro, otwierałam drzwi do pokoju, uchylałam górną klapę pianina, tam, gdzie widać struny i... wydzierałam się, ile sił w płucach! Szło takie echo, jakbym krzyczała nie do pudła, tylko w jakąś bezkresną przestrzeń.
Wyobraznia pracowała, zamykałam oczy i przenosiłam się do wymyślonego przez siebie świata.


(teraz już nie muszę się wydzierać, bo muzyka zrobiła się szeroko dostępna, w szczególności elektroniczna)


Poniżej horyzontu stoi sobie proporczyk



...który wygląda, jakby patrzył na ekran


...a na ekranie postać


Ekran
akryl na płycie
50 x 50 cm.


"Mój" domek gdzieś tam jest, ale ukryty za miastem, za polarną zorzą, za cieniem ekranu.

Nie mam perfum, które pasowałyby do tego obrazu. Malowałam go w Molecules 01 Escentric Molecules - w zapachu widmie. 

P.S. Rodzice nigdy mnie nie nakryli, raz czy dwa zapytali, skąd ta chrypka. "Jaka chrypka?"

sobota, 19 stycznia 2019

Still life

Termin, funkcjonujący w języku polskim jako martwa natura, prawdopodobnie został zapożyczony z francuskiego (nature morte), powstał jednak dużo wcześniej (ok.1650 roku) i w języku niderlandzkim brzmiał "stil - leven" i oznaczał "ciche (nieruchome) życie". Po niemiecku "stilleben", w angielskim "still life".
Ciche życie. Jakie to mi jest bliskie.
Still Life :


Dla porównania - martwa natura


Napisałam w poprzednim odcinku, że ten obraz był wyzwaniem - i to prawda.
Kwiaty. Temat eksploatowany, chciałoby się powiedzieć, wyeksploatowany.
Ujęłam to inaczej.





Tak w ogóle malowany był w zapachu The Cobra & The Canary firmy Imaginary Authors.
Perfumy  o składzie : skóra, nuty zielone, asfalt. Brzmi awangardowo, ale są miękkie, miłe, a od pierwszego razu, kiedy je powąchałam, kojarzą mi się z wolnością, bezkresem. Naturalnymi bym ich nie nazwała. Mają lekko industrialny sznyt.


Domek... na horyzoncie. Domek musi być.


Gozdzik. Akryl na płycie.
50 x 50 cm.
Moja przyjaciółka nazwała go "Monolog Gozdzika"

A tak z innej beczki : ciekawa jestem, czy oglądacie / czytacie przy muzykach, które wklejam? Bo ja w nich maluję, tzn. wybieram jedno nagranie, najbardziej reprezentacyjne dla obrazu.

wtorek, 15 stycznia 2019

Domy mają oczy

Nie tylko, mają też uszy.
Nasiąkają historiami, często skrywanymi w czterech ścianach.
Zdarza się, że wchodzę - nawet nie do mieszkania, tylko na klatkę schodową i jest inaczej niż na zewnątrz, jakoś, nie wiem, osobiście. Tak to ujmę.


Są domy - właściwie nie domy, tylko budynki, gdzie numery mieszkań są trzycyfrowe. Bloki, mrówkowce, termitiery. Ich unikam.


Ale kamienice (wille), do tego z historią, mają swoją opowieść. Oczywiście, należą do materii nieożywionej (nie jestem wariatką - niby każdy wariat tak mówi).


Ślady dawnych wydarzeń, jak np rany po powstańczych kulach. Schody z wgłębieniem od tysięcy stóp i stópek i wybłyszczone dotykiem balustrady poręczy.
W moim mieszkaniu ja jedyna ze wszystkich mieszkańców kamienicy zachowałam okna z 1938 roku. Wyremontowane, są idealne i niczego im nie brakuje.



Interesują mnie również ściany - ślepe ściany z tyłu budynku, z nielicznymi oknami. Odpadające tynki, ukazujące tkankę budynku. Czasem widać, mocno nadszarpnięte zębem czasu, dawne namalowane reklamy, często ledwie widoczne.


 Lubię chodzić po mieście - właśnie chodzić, a nie jechać. Takie tempo pozwala na zatrzymanie się, robienie zdjęć, na wczucie się w nastrój.
"Moja" rzeczywistość, to, jak wspominałam poprzednio, przestrzeń i pustka, cisza. Budynki nie zakłócają jej. Ludzie już tak. Więc nie ma ludzi, tylko ślady po nich.




Domek. "Mój" domek musi być.
Dom, który patrzy. 50 x 70 cm. Akryl na płycie.


W najbliższym wpisie - martwa natura.
Wyzwanie.


piątek, 11 stycznia 2019

Tajemniczy dom

Dawno, dawno temu, jeszcze przed Zimą Stulecia, rodzinnym zwyczajem stały się spacery z psem. Nasze przechadzki Tato urozmaicał mi "opowieściami z dreszczykiem", wziętymi z literatury bądz zmyślonymi. Podekscytowana czekałam na nie, tym bardziej, że Tato często dzielił je na odcinki.
Mieszkaliśmy w dzielnicy zwanej Miasto - Ogród.
Mój dom stał i stoi przy uliczce z gazowymi latarniami,. Wówczas obsługiwał je latarnik, który za kołnierz nie wylewał - w związku z tym zdarzało się, że swoim kijem z haczykiem zapalał latarnie na dzień i gasił w nocy. Obowiązkowy ów człowiek miał wbite w mózg, że trzeba dwa razy na dobę przejść uliczką i pociągnąć za kółeczko przy szklanych banieczkach z gazem.
Sznaucera olbrzyma, wymarzonego psa, rodzice kupili, kiedy rozpoczęłam podstawówkę. Ogromny, czarny i z brodą i brwiami, które dodawały mu nieco komicznego charakteru. Jako wielbicielka Conan Doyla wyobrażałam sobie, że jest psem Baskerville'ów, pomimo jego wielkiej poczciwości.

Nasza - moja i Taty - spacerowa trasa wiodła na tzw. wygon obok dużej willi z lat 30stych, która zawsze wyglądała na opuszczoną. Otoczona chłodnym, dzikim ogrodem, modernistyczna bryła z ciemnymi oknami, choć w jednym z nich zawsze zdawało się, że coś błyska. Fascynował mnie ten dom. Do wejścia prowadziła alejka z omszałych chodnikowych płyt, po jej bokach wprost z ziemi wystawały zgięte rury i rurki, jakby peryskopy podziemnych łodzi. Obok budynku, wyprężone jak żołnierze, stały wysmukłe włoskie topole, podobne do lotek ogromnego ptaka, na sztorc wsadzonych w trawnik.
Ten dom.
Nie tylko od dzieciństwa w pamięci, ale też uwieczniany przeze mnie na zajęciach plastycznych. Nawiasem mówiąc, obniżało mi to ocenę z przedmiotu, bo to nie były wesołe obrazki. Nie przestrzegałam zasady nie wychodzenia za linię. Pani od plastycznego, z wąsikiem i owłosionymi, umięśnionymi łydkami, nie miała za grosz fantazji.

Tyle lat uśpione wspomnienia nagle się odezwały. Latem - bardzo upalnego lipca zeszłego roku. Tydzień przed zaćmieniem Księżyca.



Powstały dwa obrazy - Czerwony i Niebieski (tak je nazywam skrótowo).
Upał wlewał się przez uchylone okno. Odkryłam Robina Guthrie i słuchałam go na okrągło.


Oczywiście pachniałam - jakżeby inaczej. Kolibrem (Hummingdale) Zoologist. Marzycielskie kwiaty (bez!) skąpane w miodowej słodyczy.

Czerwony. 50 x 50 cm. Akryl na płycie.




 Niebieski. 50 x 50 cm. Akryl na płycie.




Chciałam i chcę malować obrazy, na które lubię patrzeć. Jakie to proste. Zeby sobie powiesić na ścianie.
Rzeczywistość, w którą chcę się przenieść.
Przestrzeń i pustka.
Spokój.

Tak wyglądał początek - a w następnym wpisie pokażę, w którą stronę to poszło. Jest mi dobrze, kiedy zawieszam się, patrząc na Czerwony i Niebieski. Jeden w jednym pokoju, drugi w drugim.

Pojechałam, po wielu latach, do "mojego" domu. Z duszą na ramieniu. Wytyczono nowe ulice, na wygon już się nie przejdzie obok willi, ale ona jest, stoi. Budynek ledwie widoczny zza chaszczy i drzew - jakby porzucony. Jednak w małym okienku, na górnym piętrze, paliło się słabe światełko.

wtorek, 8 stycznia 2019

Reaktywacja

Z wielką przyjemnością ogłaszam, że wznawiam Brulion.
Najpierw chciałabym złożyć serdeczne życzenia wszystkim Czytelnikom!
Niech Nowy Rok będzie dla Was szczęśliwy, obfitujący w dostatki, miłe zbiegi okoliczności (zgodnie z przysłowiem "Nie ma przypadków, są tylko ZNAKI", życzę też tyle czasu wolnego, ile potrzebujecie, radości z życia po prostu! I oczywiście bądźcie zdrowi.
2018 był dla mnie bardzo trudny, spowodował wiele zmian i weryfikacji, również twórczych. Stało się też sporo dobrego. Muszę się wiele nauczyć, a najważniejsze, by żyć pełnią życia, mimo częstych kontroli. Krótko mówiąc - praca nad sobą, to moje wyzwanie. Akceptacja tego, czego nie mogę zmienić. Elastyczność.
Pragnę uspokoić Czytelników, że aktualnie wyniki mam doskonałe, o.



Właśnie wkraczam w drugie półwiecze (w tym momencie poczułam się jak zmurszała budowla), ale nie mam żadnej potrzeby podsumowań. Może one już nastąpiły? Jest, jak jest. Nowe obrazy - które są, nie pokazywane jeszcze. To one zmobilizowały mnie do wznowienia blogowania.
Wczoraj skazałam na zagładę swoje pamiętniki z ciężkich miesięcy (wszystkie niszczę co jakiś czas). Czekałam na moment, kiedy poczuję taką gotowość. Znacznie dłużej, niż przypuszczałam, nie na zawołanie.
Nie pisać nie potrafię.

Tamten czas... wspominać nie będę. Nie mógł nie mieć wpływu na malowanie. Mój znajomy, wprawiając mnie w osłupienie, stwierdził, by dodać mi otuchy "Przecież Bach swoje najlepsze operetki skomponował, kiedy oślepł" ("ogłuchł! Bach ogłuchł!" poprawiła go żona).

Minął dopiero pierwszy tydzień Nowego Roku, a już tyle się stało :
- zaczęłam tuż po północy od zlikwidowania sobie części linii papilarnych, próbując zapalić na dworze sztuczne ognie zapalniczką
- byłam w Krakowie, wzbogacając grono znajomych oraz swoją kolekcję perfum


- niechcący rozpyliłam w mieszkaniu proszek spowalniający czas (jedno z akcesoriów Wojtka - grającego Świętego Mikołaja) i wszystko, włącznie z naszym psem, podłogami, ubraniami itd mieni się miałkim brokatem i właściwie mi się podoba
- poznałam zdumiewające perfumy Kyphi Olympic Orchids - trochę zalatują ni to zdechłym ślimakiem, ni to świeżo otynkowaną ścianą i zbutwiałymi płytami pilśniowymi. Będę tę fiolkę nosić zawsze przy sobie, jak wizytówki, na wypadek (przypadkowego) spotkania jakiegoś perfumoholika
- zniszczyłam dwa obrazy
- przemyślałam jeden

PS. A propos proszku spowalniającego czas - "Mamusiu, jak dziś wolno płynie czas! Wczoraj o tej porze byłaby dwunasta, a jest dziesiąta".

Wkrótce wpis z obrazami.