WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

niedziela, 30 grudnia 2012

Jak mineły Święta

W zasadzie bilans chorobowy wyszedł dodatnio - po pierwsze, po dniach pełnych męki (nie przesadzam), absolutnie wszystko mnie cieszy - a szczególnie wesoły Gucio. Po drugie - zyskałam znowu smukłość.

Ad. pierwszego punktu, moja płaczliwość stała się kłopotliwa. Zawsze miałam oczy w mokrym miejscu, ale to, że odbieram teraz różne bodźce nareszcie nie pomimo bólu, powoduje, że muszę się hamować, gdyż nawet coś lekko sentymentalnego bądź umiarkowanie pięknego powoduje, że czuję fizyczne wzruszenie i obraz mi się szkli..
A nie podoba mi się egzaltacja.
Może minie?

Ad. drugiego punktu - dostałam suknię z czarnej koronki od Wojtka, mocno dopasowaną. Jak znalazł.

W pewnym momencie naszej (mojej i Gucia) choroby, zrobiło się tak poważnie, że wezwaliśmy prywatnie lekarza.

W drzwiach stanęła damessa w kożuszku w łezkowatym dole, rurki, obcas, bluza z cienkiej szarej bawełny, trochę strzępiasta i z przodu ze wzorem w kolorze starego złota. Co za wzór, nie wiem, jednak gorączkę miałam. I w maseczce. Figura świetna, wybitnie szczupła, ale twarz typu stara małpka (chyba grubo po 40stce)
Zrzuciła kożuszek i szal w odcieniu brudny łosoś pańskim ruchem na nasz skórzany fotel komputerowy (ześliznął się od razu z kąt przy wtyczkach).


Nadpobudliwy Max od razu ją osaczył, Aza jak zwykle dyszała, dekorując zapachem niewielkie pomieszczenie, Pani Dr zmrużyła oczy:
"PROSZĘ. Zabrać. Stąd. Psy." wycedziła.
W. zaciągnał psy do pokoju obok, co Maxa tak zrozpaczyło i zdezorientowało, że zrobił kupę (którą usiłowałam chyłkiem zlikwidować przez resztę wizyty - myslałam nawet o wyrzuceniu przez okno - w innym pokoju, nie obok pani dr).

Pani zaczęła badać Gucia. "Od kiedy jest w takim stanie?", na co W odrzekł, że co chwila coś z przedszkola synek przynosi.
"Zatrudnić opiekunkę! Będzie taniej."
Od tego zdania nie wchodziłam z Jaśnie Panią w dyskusję.

Przy próbie pomiaru ciśnienia zepsuł się jej ciśnieniomierz - odpadła wskazówka. Dr spojrzała na Wojtka "Czy może mi to pan naprawić." zadała pytanie retoryczne z kropką na końcu.
W. mógł.
Pani wyjęła notes i zaczęła rozpisywać naszą kurację - liczyłam na to, że W. to zapamięta, ale On zaczął protestować, że narzuciła za szybkie tempo.

Jestem pewna, że Dr nienawidziła tego, że w Święta musi być na dyżurze, poza tym chyba poczuła, że leży gdzieś kupa w torbie, w każdym razie jej źrenice z każdą minutą zwężały się, jak u węża.
Na koniec poprosiła o "futerko" - ale jego nie było na fotelu. Ponieważ już chorowałam od 2 dni (i nie odkurzałam) - Wojtek podniósł z podłogi futerko - jakby osypujący się z sierści kokon.
Wężowe oczy Dr rzuciły snop iskier w kierunku Wojtka, ale On jest całkiem odporny na modliszki.
Nie napiszę, ile damessa wzięła za wizytę, w każdym razie za parę godzin musieliśmy śmigać na dyżur pediatryczny.

Koło 2 w nocy wylądowaliśmy u przesympatycznego lekarza w ośrodku, podobnego do starego, poczciwego żółwia.
Pani z recepcji uprzedziła pukając "Panie doktorze, dziecko", jakbyśmy właśnie mieli uciec, zostawiając mu Gucia.
Pan doktor, starszy jegomość, najpierw zwrócił uwagę, że ja jestem zmarnowana.
"Proszę pani, proszę mnie posłuchać. Źle pani robi. Proszę pokasłać na męża i dać Mu trochę choroby."
"Ale ja nie chcę, to dobry człowiek, sam całą Wigilię przygotował"
"I nikt nic nie jadł" dodał ze smutkiem Wojtek.
"Na drugi raz zapraszam do mnie" pan doktor się uśmiechnął.

Wracaliśmy do domu pokrzepieni, z innymi lekami.
Miasto nocą wyglądało tajemniczo i uwodzicielsko - pochwaliłam się Wojtkowi, że nawet w chorobie na straciłam wrażliwości.
Okazało się, że miał On znajomego, który marzył, że zostanie operatorem filmowym.
Zrobił sobie nawet z pudełka od zapałek taką rameczkę do kadrowania i W. złapał go raz, kiedy- zamiast pomagać, z wypiekami na twarzy obserwował w "kadrze" pożar kamienicy.

Teraz sytuacja jest stabilna, Gucio odpoczywa, W ogląda na You Tubie największe kozy z nosa, a ja pachnę Lou Lou.



I choinkę mamy bardzo ładną, ubraną w bombki z rodzinnego wojtkowego domu (na zdjęciu Wodnik z Jiczyńskiego Stawu)



  Może nareszcie trochę spokoju.


czwartek, 27 grudnia 2012

Choroba

Bardzo mi przykro, ale Gucio i ja jesteśmy od paru dni chorzy i nie czuję się na siłach usiąść przy Brulionie.
Jednocześnie pozdrawiam wszystkich, na wszelki wypadek Noworocznie.

piątek, 21 grudnia 2012

Przygotowania do Świąt

Atmosferę świąteczną w tym roku poczułam wcześnie - bo Gucio wracał z przedszkola, interpretując po swojemu kolędy. Wymrukiwał półgłosem słowa, których nie zna, a fragmenty pamiętane wyśpiewywał na pełen regulator (np. "Chwała na wysokości!!!!"), pytając potem z nadzieją "Czy ty się przestraszyłaś?".

Po raz kolejny przekonuję się, że na dziś niewątpliwie ma większe uzdolnienia muzyczne, niż plastyczne. W rysunku najbardziej interesuje Go robienie kredkami dziur oraz temperowanie ich, a w malarstwie wyciskanie tubek z farbą.

Wojtek opowiedział mi, że w jego liceum zorganizowano ALBO zajęcia plastyczne, ALBO muzyczne. Uczeń korzystał tylko z jednych, a kto do czego się nadawał, nauczycielka muzyki sprawdzała w niezawodny sposób. Mianowicie trzeba było zaśpiewać hymn polski - kto dawał sobie radę, miał muzykę, resztę automatycznie wysyłano na plastykę.

Największą pracą, z jaką postanowiliśmy się uporać przed Świętami, była konserwacja i upranie żagla do naszej łódki. Zmobilizowaliśmy się głównie z tego powodu, że ten spory kawał materiału z usztywnieniami, zmagazynowany roboczo w samochodzie, uniemożliwiał przewiezienie choinki i większych zakupów.

Plan mieliśmy taki :  najpierw traktujemy żagiel z obu stron preparatem antypleśniowym, a po pół godzinie pierzemy. Tylko gdzie to zrobić?
Jedynie w suszarni, która w podstępny sposób została zabrana mieszkańcom przez administrację i zarząd, przez co 6 rowerów jest poprzypinanych do poręczy przy wejściu na schody, co bardzo ogranicza manewrowość, a przy tym potrącenie tej kupy żelastwa powoduje włączenie przenikliwego i ogłuszającego alarmu (wobec czego listonosz nadużywa zostawiania awizo w skrzynkach odległych od pojazdów).

Klucz do suszarni jest wypożyczany pod warunkiem zwrotu jeszcze tego samego dnia (oczywiście Wojtek dorobił nasz). Niestety, podłoga w tym pomieszczeniu wymagała uporania się z konsekwencjami wymiany rur. Solidarnie z Wojtkiem odkurzaliśmy - kiedy jedno było bliskie uduszenia się pyłem, drugie przejmowało ster.
Wreszcie na posprzątanej podłodze rozłożyliśmy żagiel i na zmianę nanosiliśmy preparat odpleśniający w spray'u, opatrzony etykietką z czarną czaszeczką z piszczelami (bardzo interesująco pachniał, w stylu Comme des Garcons). Ja stałam bliżej okna, więc za zadanie miałam obserwować, czy z Wojtkiem wszystko ok. Co chwila zieloni na twarzach dyszeliśmy przed wejściem na zewnątrz, ale przez pół godziny nabraliśmy sił na tyle, żeby zanieść żagiel do naszej wanny.
Potem już było prosto, bo o dziwo nie pachniał.



Wojtek uruchomił starożytny sprzęt do prania/płukania. Bardzo skuteczny wynalazek.
Na zdjęciu w bluzie niewyjściowej (proszę zwrócić uwagę na motyw przy dekolcie), bo w wyjściowej przy odpleśnianiu zrobił się wzorek a la negatyw dalmatyńczyka (W. chce ją uratować, domowo farbując w pralce).

Dodam, że przy operacji Żagiel nie ucierpiało żadne dziecko (bo było w przedszkolu).

Przy okazji rozmów organizacyjnych zaczęły się wyłaniać niepewne plany sylwestrowe. Czy my jedziemy, czy do nas przyjeżdżają, tego jeszcze nie wiemy, ale prawdopodobnie pojawi się okazja, abym wystąpiła w kreacji koronkowej (suknia, jeszcze nie kupiona z powodu zubożenia prezentowego).
Wojtek się zdziwił i nieco zaniepokoił.
"Ojej, to w co ja się ubiorę?" (zawsze jest Mu za gorąco - garnitur wykluczony).
"Wiem! Siatkowy podkoszulek, na ramiączkach, ten z wygryzionymi dziurami".
Może być ciekawie.

Właściwie z czynów domowych została nam tylko podłoga w dużym pokoju. Ponieważ nie znosimy lakieru, który odbiera drewnu (dębowy, przedwojenny parkiet) urodę i miły, niepowtarzalny dotyk zamienia na sztuczność, W., który czuje się odpowiedzialny za konserwację i pielęgnację drewna ( i wszystkiego - np mebli i butów), znalazł w internecie odpowiednie forum, skontaktował się z fachowcem (gość chyba jeszcze bardziej upierdliwy niż specjalista od Ramblerów - łódek) i dwa tygodnie temu, po wycyklinowaniu podłogi, pokrył ją unikatową mieszanką olejów i rozpuszczalników, która penetruje drewno i się w nim krystalizuje, utwardzając je i czyniąc odpornym na wodę.
 Proces trwa dwa tygodnie, które trzeba przetrwać, bo podłoga zachowuje się bardzo dziwnie - od nacisku i szurnięć robi się szary nalot.
Na moje pełne zaniepokojenia uwagi W. odpowiada ze spokojem, że tak ma być.


Na zdjęciu miejsce, w którym stoi/jeździ fotel na kółeczkach przy komputerze. W stylu Wojciecha Fangora.
Podłoga pięknie pachnie.

Ale najbardziej intrygujący  zapach poczułam wczoraj, po wejściu do domu. W. smarował zawiasy. Od razu pomyślałam "O, jak bym chciała mieć takie perfumy!". Preparat nazywa się Penetrol i w zasadzie mogłabym używać go lekko na włosy, bo skład to głównie ropa naftowa. Głównie - do przeczytania reszty drobnym druczkiem muszę włożyć okulary.

Ryzyko jest - więc siedzę w Bois Plumie Estebana (czyli Drewnianym Piórze).
Też nienajgorzej.

środa, 19 grudnia 2012

Fashion Victims cd

Przerywam płukanie żagla po praniu i zapraszam do poznania kolejnych faszynwiktimów.

Dla porządku przypomnę - rysunki moje, opisy (w oryginalnym brzmieniu) Futryk Pluszynski.

FV 1
Faszynwiktim wzrostu średniego, damski, młody,
na głowie ombre w trzech odcieniach: odrost szatę ciemny, część właściwa szatę jasny w kierunku żółtawym, poniżej blond żółtawy w kierunku szatę, rozpuszczon
poniżej futro pudełkowe dzika-sableska
w brudnym beżu maskotkowym
poniżej spódnic bandażowy, czarny
poniżej rajtek czarny
jeszcze poniżej zakolanówki dwuodcienne szare, z tyłu zakokardkowane i schodzące pod kolano.
Zakończon był botkiem na szpili, też zakokardkowanym, czarnym - wahliwie go używał



FV nr 2
brzydkotrzym dzierżył torbeu sportową
na łbu miał ombra blond ku fuksji, z grzywką, prostego,
poniżej bomberka zwyklak czarna z futrem burem
jeszcze niżej rurki blady dżins used/strzęp/marmur
kończył się snikami zwykłymi białymi
ku hali sportowej sunonc



FV nr 3
Brzydkotrzym z typu wpudzianowanych był, krótki
na łbu miał brązomysz bez znaków szczególnych, prostawy, doramienny, postrzepion
poniżej kurtek płaszcz łonabi,
na szei zamot bury
poniżej brudnosine rurki, z tych takich, co byliby rurkami, gdyby miejsce na zad było na zadzie -
- otóż nie było
obiekt zakończony był subtelną balerinką, na zosze



Mam nadzieję, że sama nie mam włosów ombre po odpleśnianiu żagla - Wojtkowi na czarnej bluzie zrobiły się zagadkowe białe kropki.
Ze zmęczenia nie pachnę niczym, poza subtelną nutą chloru.

P.S. Gdyby były jakieś wątpliwości co do słów/wyrażeń, to poproszę Futryka o tłumaczenie i przytoczę

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Mikołaj - zawód podwyższonego ryzyka

Wojtek został wynajęty na Mikołaja na imprezie zamkniętej dla farmaceutów. W zastepstwie, za chorego kolegę.
Akcja miała się odbywać w zabytkowym tramwaju, który wyruszał na ulice Warszawy.

Mój mąż po przymiarkach poprzedniego dnia wrócił do domu z czerwonym strojem, wyprał sobie brodę, dobrał swoje słynne buty Salomon. Ustaliliśmy, że ze względu na Gucia, W. nie będzie się afiszował w przebraniu.
Wyznaczonego wieczoru, tuż przed dziewiątą wieczorem, włożył czerwone porty, pod spód polarowe kalesony, podwójne szelki (na wszelki wypadek), pożyczył ode mnie szminkę w kolorze czerwieni strażackiej (do policzków i lekko do ust), wdział długie skarpety z kosmicznej dzianiny - bo było minus 10 stopni, wsiadł do samochodu z resztą stroju i obiecał, że zadzwoni.

Po dwóch godzinach  - telefon, że już jest po wszystkim i co mogło, poszło nie tak.

Więc - kiedy w samochodzie, zaparkowanym w pobliżu przystanku, wyciągnął kubrak i założył go na ciepłą bluzę i sweter, okazało się, że pani z działu kostiumów pomyliła się i góra od Mikołaja była za mała - nijak się nie schodziła Wojtkowi na brzuchu. W związku z tym musiał zdjąć wszystko do podkoszulka, a i tak brakowało paru centymetrów na szerokość. A od pasa w dół ubrany jak na Sybir.

Czy mogło być gorzej?
Mogło. Bo zapomniał paska. Na szczęście w bagażniku znalazł białą linę żeglarską, którą się przewiązał, udrapował brodę, żeby nie wiało w goły dekolt (podobno broda często ratuje w wypadku niedopasowanego stroju), wziął dzwonek i stanął na przystanku, gdzie miał nadjechać tramwaj z farmaceutami.

Tylko jakoś pojazd nie nadjeżdżał. Mróz, wiatr i śnieg siekł Wojtka w uróżowione policzki.
Wreszcie - tramwaj pojawił się.

W. wsiadł do środka i co zobaczył - farmaceuci byli już mocno rozweseleni, każdy w ręku trzymał szklaneczkę z grzańcem. Zupełnie nieskorzy do wypełnienia zadania, w którym miał pomagać Mikołaj - czyli ubrania choinki stojącej pośrodku.
Wojtek postanowił zaprowadzić porządek - a do tego najlepiej służył dzwonek, więc energicznie nim potrząsnął. I nagle urwał się trzonek. Jakimś cudem Mikołajowi udało się chwycić lecącą część dzwoniącą, ale dźwięk, jaki potem wydawała, był niestety słaby (trzymał "czaszę" w rękach).

Tymczasem w pojeździe co chwila włączały się zabytkowe wentylatory i hałas był trudny do zniesienia.
Ale i tak wszyscy, krzycząc do siebie, żeby utrzymać jakąś konwersację, nie widzieli żadnych braków, rozochoceni alkoholem, a za chwilę wchodził kolega Wojtka, przebrany za "cwaniaka warszawskiego", częstując wódką, więc zrobiło się jeszcze weselej.
Tramwaj tymczasem jechał, trasa Wojtka dobiegła końca. Kiedy wysiadł, zorientował się, że coś nie tak dzieje się z jego stopą. Otóż w super wytrzymałych butach oderwała się cała podeszwa i do reszty Salomona przyczepiona była tylko na kawałku gumy przy palcach.

Po powrocie Wojtek dostał wiadomość, że było świetnie i są zadowoleni z "usługi".

Dzisiaj poszedł na casting, nie wiedząc do końca, co Go czeka.
Już na miejscu okazalo się, że ma udawać ból brzucha.
"Ale jaki ból?" zapytał
"Zgagę? Kolkę? Atak bólu żołądka? Woreczka? Sraczkę?"
"Sraczkę! Prosimy sraczkę!" krzyknął z entuzjazmem gość z komisji.

Co było robić. Wojtek uruchomił odpowiednią mimikę, zwijał się, stękał - przygotowany na to, że "występ" nigdy nie jest długi, trwa najwyżej kilkadziesiąt sekund.
Tymczasem tutaj najwyraźniej bardzo się spodobał - minęła minuta, dwie, wreszcie dali Wojtkowi odetchnąć, z uznaniem kiwając głowami.

Jaki ciężki jest los aktora. Nie każdy potrafi zrobić z siebie małpę i zachować dobre samopoczucie. W. ma mnóstwo kolegów, którzy nie są w stanie chodzić na castingi. Albo dlatego, ze to im "uwłacza", albo, że stres jest za duży. Nie wytrzymują nerwowo.
Naprawdę podziwiam swojego męża, że ma taki dystans do siebie i poczucie humoru.
A jeszcze do tego jest naprawdę świetnym aktorem - z zacięciem komicznym. I zaśpiewa, i gwiazdę zrobi, i piruet - a nawet, co mi zademonstrował, bez wcześniejszego treningu, kwiat lotosu.
Świetny gość.
Żeby jeszcze o moje zapachy się tak nie czepiał.

Dziś, powiedzmy, wracam do domu obficie skropiona Chanel Coco (nie powiem, że bez obaw), tymczasem przywitał mnie smród, jakby ktoś skisłą ścierą wytarł podłogę, na dodatek rozmazując przy okazji slady kupy, w ktorą wdepnąl. Od razu przystąpiłam do ataku, z upodobaniem używając wyrażenia zarezerwowanego dla męża "Co tu tak strasznie śmierdzi???".
Okazało się, że W. ratował homara, który przeleżał się zapomniany na parapecie przy okazji rozmrażania lodówki (a już kupowany był po przecenie).
I teraz leży, ugotowany, i boimy się go tknąć.


A i tak W., tak na marginesie, wspomniał, że znowu się zlałam jakimś okropnym, dusząco - mdłym "zapachem" (słowo "zapach" wymówił bardzo ironicznie, podnosząc brwi).
No co. Szukam dla siebie czegoś uwodzicielskiego.
To niełatwe.

Chyba nie zjemy tego homara. Ma takie straszne oczy. I zapach.


piątek, 14 grudnia 2012

Zmierzch. Gniot przed świtem.

Położyliśmy podłogę w kuchni. Aluminiową. Wspaniały efekt. Maksio jeszcze się trochę boi na nią wchodzić (Maksio to pies, którego nie ma na zdjęciu - to jest Aza).


Wróciłam do swojego koloru włosów. I do siebie tym samym.
Wymyśliłam nowy obrazek.

Krótko mówiąc - nagroda się należy. Czyli kino.
A przedtem perfumeria w celu testowym.
Tyle, że czasu zrobiło się mało do seansu, a perfumy i kino na dwóch końcach Warszawy  Zrezygnować nie chciałam ani z wypachnienia się Black Orchid Forda, ani z zobaczenia Patinsona.

I zdążyłam, prawie dymiąc zapachem (tak go odbierałam na początku) - wskakiwałam z jednego do drugiego autobusu (cztery ich było).


Zdążyłam nawet zaopatrzyć się w bufecie kinowym, wybierając łopatką z przegródek dowolne obiekty typu żelkowego.

Bardzo zadowolona z siebie zasiadłam na widowni - właśnie się zaczynało. Poza mną była jeszcze zakutana babina w dziwnym nakryciu głowy.

I tak, jak nie dowierzałam w to, co wącham (Black Orchid stawał się Big Melonem w sosie grzybowym), tak i to, co widzę, przekraczało moje wszelkie obawy.
Na Zmierzch poszłam z dwóch powodów - dla Patinsona (niestety, ciągnie mnie do tego typu typków) oraz słyszałam, że film jest autoparodią zrobioną z dystansem i poczuciem humoru.

No więc nie.

Było poważnie, i to bardzo. Poważne miny, poważna muzyka (gotyk symfoniczny z chórem) a najgorsze - precyzyjnie dozowane sztywne dowcipy ("widzicie, że potrafimy się śmiać").
Nawet poruszanie się postaci było groteskowe. Załóżmy, Patison sobie idzie, aż tu nagle, bez dania racji, zamienia się w smugę i jak gdyby nigdy nic, jest już po drugiej stronie lasu (większość akcji rozgrywa się w romantycznych okolicach puszczańskich).

Być może z powodu wad zgryzu, aktorzy nie uśmiechali się - u Patinsona widziałam czasem osobliwy grymas. Bella - zawsze z tym samym wyrazem twarzy i nieładnie ułożonymi wargami, jakby w wyrazie obrzydzenia (zresztą w ogóle wyglądała na "przymuloną", jak się kiedyś mówiło).


 Poza tym fatalna charakteryzacja.  
Wampiry od ludzi różnią się, na pierwszy rzut oka tym, ze używają bardzo kiepskiego, za jasnego podkładu i mają "coś z oczami" (prawdopodobnie chodziło o efekt wilczych oczu, ale nie wyszło). I fryzury - nawet, jeśli włosy naturalne, wyglądały na źle dobrane peruki.


Poza tym dobrali dziwne typy (bo czy to aktorzy, to nie wiem), klucza nie odgadłam, ale amatorszczyzną wieje na kilometr.



Toż Boy George wyglądał bardziej profesjonalnie.
Szkoda mi siebie.
Patison, jakby nie było, "działał" na mnie - i pewnie dalej by to trwało, gdyby nie ów megaknot.


Na szczęście, zajmowałam się, po zjedzeniu żelków, robieniem zdjęć komórką i wysyłaniem przyjaciółce mmsów opatrzonych szyderczymi komentarzami ( i niecierpliwe czekanie na odpowiedzi), inaczej umarłabym z nudów.

Po zapaleniu się światła po filmie, okazało się, że jedyna, poza mną, osoba, ma na głowie własnoręcznie chyba udziergany beret wielkości wagnerowskiej, ale z daszkiem i w kolorze rzygliwego beżu. Gdyby zmierzch był jaśniejszy, możnaby przypuszczać, że zrobiła go podczas seansu. To by jakoś tłumaczyło jej obecność.

Podobnie, jak po Paranormal Activity, nie mogłam opanować głupkowatego chichotu przez pół godziny, choć Black Orchid, po którym tyle sobie obiecywałam, zalatywał grzybowym Gorącym Kubkiem.
A przecież miało być tak pięknie - ja, Czarna Orchidea i Patinson.

P.S. Wojtek powiedział, że Zmierzch jest tak żałosny, że nie ma sensu poświęcać mu recenzji. Kiedy zaznaczyłam, że to recenzja negatywna, dodał  "Tym bardziej nie należy pisać - jakbyś się nabijała z kaleki"

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Życie rodzinne

Na szczęście już nie muszę czuwać nocą przy Guciu, bo ma się dobrze, ale deficyt snu pozostał jeszcze.
Ponieważ, żeby wyszykować i odprowadzić synka do przedszkola, wstaję koło 7 rano, budzę się ze wspomaganiem kawy, którą przyrządza mi mój nieoceniony Mąż.

Jest pyszna, bo mamy ambicje pić kawę porządną i w tym celu przerobiliśmy już kilka ekspresów ciśnieniowych. Ja się tych maszyn troszkę boję (pewnie mam zbyt wybujałą fantazję), ale ostatniego ekspresu najmniej. Wydaje przyjazne pomrukiwania i sapania i jest sympatycznie obły, jak lodówka z lat 50tych..
Za to poprzedni, wielkości małej psiej budy (nie do końca sprawdziliśmy rozmiar, nabywając na Allegro, a kurier, po wejściu do budynku, bardzo długo nie zjawiał się na naszym pierwszym piętrze), po naciśnięciu małego, czerwonego guziczka, zaczynał się ruszać i wydawało się, że gdyby miał kółka i tor, zacząłby podróż jak lokomotywa, spowijając parą całe nasze maleńkie mieszkanie, przy wtórze dźwięków  silnika parowego na pełnej mocy i przerażając psy. Ku mojej uldze szybko się zepsuł - koszt naprawy był wyższy, niż kupna (zresztą zginęła nam jego bardzo ważna część).


Dziś, po wyłączeniu budzika, przysypiałam jeszcze, czekając, jak zwykle, aż Gustaw krzyknie KAWA!!! największym głosem, na jaki Go stać. Czas mijał, a ja jakoś nie wracałam do przytomności, mimo, ze filiżanka stała na parapecie i nic się na mnie nie wylało.
Poskarżyłam się Wojtkowi;
'Ta kawa wcale mnie nie obudziła!"
"Ale wypiłaś ją? Bo inaczej budzi kawa wypita, a inaczej nie wypita".
Nie wypiłam.

Ubierałam Gucia, który pokazywał mi swoje równo przycięte poprzedniego wieczora paznokietki.
"Obcięłaś mi paznnokcie, mamusiu, to była wspaniała przygoda".

Nie wspomniał o tym, że przeglądaliśmy album ze zdjęciami z mojego dzieciństwa.
"Jaki dzidzio! To Stasio!"
"Nie, Guciu, to ja"
Przyjrzał się uważnie
"Tak, kiedy byłaś mała, miałaś na imię Stasio"

Już przy wyjściu, odesłałam Gustawa do Taty
"Powiedz, kochanie, tatusiowi coś miłego"
"Szafa."
"No wiesz! Jeszcze coś powiedz.'
"A mogę coś niegrzecznego?"
"Dawaj."
"PUPA!"
I przez całą drogę do przedszkola mamrotał "pupa", śmiejąc się w kułak.

Zresztą często Gucio mówi nie to, czego by się od Niego oczekiwało.
Kiedy miał imieniny i wzruszeni składaliśmy Mu życzenia, stał ze wzrokiem utkwionym w dal, nieobecny.
"Guciu, może masz jeszcze jakieś życzenie?"
"Tak. Chciałem by napić się wody."

Ma też swoje ulubione określenie negatywne. Kiedy w sklepie okazało się, że zapomniałam portmonetki i musiałam zostawić zakupy ( u starszego sprzedawcy, który miał farbowane włosy z siwymi odrostami, przez co wyglądały, jakby unosiły mu się nad czaszką; Gustaw bacznie się przyglądał jego fryzurze) i wyszliśmy ze sklepu, jak niepyszni, synek zapytał, czy pan wziął zakupy - i czy wszystkie.
"Tak, wziął wszystkie."
Zmarszczył brwi. "On jest jak stara mucha!" (niektóre z moich perfum "śmierdzą jak stara mucha podobno).

Po przedszkolu jechaliśmy wszyscy samochodem, słuchając radiowej Dwójki - akurat przebojów muzyki filmowej. Pamiętam jeszcze wrażenia słuchowe z Bonda i Anny Kareniny.
"Wiesz, Wojtek, świetnie grają. Właściwie mogłabym sluchać tego i bez filmu."
" Jasne. Jak z musztardą - jeśli jest dobra, można jeść samą."

Jak zwykle po powrocie Gustaw zdaje, na moją prośbę, relację, jakie były posiłki i czy je zjadł.
Zawsze zaczyna jednakowo "Po leżakowaniu była kanapka i ją zjadłem."
"A jak obiadek?"
"Była zupa, taka szara, i zjadłem, i kotlet, i kartofelki, ja zjadłem"
"A surówka?"
"Nie było, ale bym nie zjadł, ale była gropuła."
"Co takiego?"
"GROPUŁA, ale nie zjadłem, bo...bo...była niedobra".


Oczywiście już dawno śpi, na dobranoc życząc nam "małych snów".
Ja jeszcze wybieram się na spacer z psami.
Wojtek walczy z głodem, ponieważ, jak sam mówi, 90 procent dziennego spożycia zjada między dziesiątą a pierwszą w nocy.
Jak odzyskam siły, zacznę nowy - nie obrazek, tylko obraz, słusznego rozmiaru.
Ponury (w powszechnym odbiorze, nie moim) i dla siebie. Chyba do przyszłego, większego mieszkania.

* tak, jak przypuszczałam (sprawdziłam w jadłospisie w przedszkolu) - gropuła to brokuł

sobota, 8 grudnia 2012

Kota skończona - ostatecznie

Panie i Panowie, miło mi jest oznajmić, uroczyście, że obrazek z Kotą uznaję za skończony.
Na tę szczególną chwilę włożyłam na siebie Eau des Merveilles Hermesa - czyli Wodę Cudów, bo uważam, że naprawdę stał się mały cud.

Wiem, już wcześniej była premiera, jednak tym razem czuję, bez żadnych wątpliwości, że jest dokładnie tak, jak chciałam.
Wspominałam, na samym początku, że zapytałam Kotę, co lubi, w jakim otoczeniu chciałaby się znaleźć na portrecie. Usłyszałam, że Włochy - do których zresztą za parę dni się wybierała. I teraz ów pomysł zrealizowałam.

Zacznę więc może od tego, jakże istotnego, fragmentu.
Oto widok z okna - Rzym, kopuła Bazyliki Świętego Piotra i Most Świętego Anioła.


Nogi Koty są zupełnie nowe - czyli namalowane jeszcze raz. A potem jeszcze pogrubione - bo przez mistrzowskie pędzelki mogłam dokonywać cudów w nikłości linii.
Co do Rzymu - wczoraj myślałam, żeby tam był wloski pejzaż, jakieś wzgórza. Już podnosiłam pędzel i nagle - pach! olśniło mnie. To nie może być zwykły widoczek przyrodniczy, tylko miasto.
Jakie? Ano to właśnie, do którego Bohaterka pojechała po naszym ostatnim sierpniowym spotkaniu.

Ech, wypada wspomnieć o żywopłocie, który przerobiłam na kotarę. Żeby dodać lekkości, użyłam ulubionego motywu - półprzejrzystej firany, dającej pretekst do wprowadzenia secesyjno - artdecowskich linii. A do tego -  delikatny sznur w kolorze podeszew szpilek.



Myślę, że żywopłot między innymi zginął dzięki papeterii, którą Rodzice przywieźli z Włoch. Przetrwała ze mną wszystkie osiem przeprowadzek w ciągu 20stu lat, wysyłałam pisane na niej listy (tylko bardzo znaczące), do ważnych dla mnie osób. Teraz została już tylko ta jedna, sfatygowana kopertka.


Pierwsze, co postanowiłam zmienić w stosunku do poprzednich wersji, to suknia Koty.
Tamta była bajkowa, nierzeczywista. Jasne, czasem ma to sens, ale mnie zależało na tym, żeby Kota była jednak żywą kobietą, na dodatek obdarzoną seksapilem.
Kolor zostawiłam, fryzurę też, ale fason sukni, a co za tym idzie, sylwetka, zupełnie się zmieniły.



Światło. Chciałam, żeby było delikatne, subtelne, podkreślające niewinność poranka.
Dlatego bardzo delikatnie wprowadziłam jedynie odrobinę błękitu u góry obrazka.


I wreszcie, proszę Panstwa, przedstawiam Kotę w całości.
Oto Ona. Poprzedniego dnia przyleciała do Rzymu, zajęła najpiękniejszy apartament, spała w jedwabnej pościeli, a rano, w pięknej sukni i wyszukanej fryzurze (i oczywiście cudownie pachnąca), stanęła w otwartym oknie, z zachwytem podziwiając widok i wciągając rześkie powietrze.
Pomyślała leniwie "Dziś kupię sobie kapelusz. Ale najpierw kawa, w kawiarni na rogu, gdzie ściany mają z 500 lat."


Nie ukrywam, jestem wzruszona. Włożyłam mnóstwo serca (i jeszcze więcej nerwów!) w ten "portret".
Przeżyłam mnóstwo momentów zwątpienia, pobłądziłam, w pewnym momencie wydawało mi się, że czego bym nie tknęła, to nie idzie.
A już przy podjęciu decyzji o zmianie poprzedniej wersji, nagle coś we mnie podskoczyło z radości, a jednocześnie bałam się, żeby obrazek nie wyglądał na "wymęczony" (jak taniec u baletnicy, kiedy słyszymy przyśpieszony, ciężki oddech i łubudu na zakończenie skoku, a potem widzimy, że mdleje nie do końca zdążając doczekać opadnięcia kurtyny).
Chyba się udało...

Wojtek kupił mi piękne pokrycie mojego blatu malarskiego - ale powiedziałam, że najpierw skończę obraz, a wtedy odnowię stół.
I stało się.
I jest pięknie.


A, jeszcze dodam, że mam wyniki badań Gucia. Są całkiem przyzwoite.
Kończyłam Kotę (przede wszystkim Rzym) już wiedząc o tym.
Może dlatego tak nagle wszystko gładko poszło?

Koto, pozdrawiam Cię serdecznie i dziękuję.


*Kota w Rzymie. Akryl na dykcie, 29 na 19 cm.

piątek, 7 grudnia 2012

Kota...od początku

Szybki wpis roboczy.

Do dzisiaj w zasadzie uważałam się za osobę normalną - a przynajmniej normalnie podchodzacą do malowania.
Przecież wszystko jest takie proste - sympatyczna bohaterka obrazka...
Całkowicie wolna ręka...
Brak terminu realizacji...

Nie ma sensu pytać, czemu od początku miałam pod górkę z tym obrazkiem.

Ważne jest za to co innego - uczciwość wobec siebie. W imię której nie puszczę w świat "pracy" (jak mowią w przedszkolu), do której nie jestem przekonana.
I uczciwie mówię - poprzedniej wersji nie lubiłam (choć wczoraj sądziłam inaczej).

Dlatego ...wklejam tylko pożegnalne zdjęcie.


Tymczasem teraz...

Ogród znikł.
Żywopłot zamienił się w...coś innego.
Kota się przebrała. Teraz ma prawdziwą suknię, a nie bajkowe przebranie.

A ja znowu mam, być może głupią, nadzieję, że wszystko będzie dobrze (z Kotą).

UWAGA!
Prawdopodobnie będę wpisywać się tu na bieżąco.
Ze zdjęciami.

********
AKTUALIZACJA
Nowa sylwetka - nowa suknia
wyjątkowo nóżki trzeba będzie pogrubić



Dobra, idę z psami, bo już om oczy wychodzą.

*******

Tym razem dwa intrygujące fragmenty pt. "Co się zrobiło z żywopłotem".



I na tym kończę dzisiejszą działalność.
Jutro czeka mnie namalowanie CZEGOŚ o powierzchni  max 2 na 6 cm, co będzie strasznie ważne dla ogólnego wyrazu, nastroju...
Fragment z górnego zdjęcia uważam za mistrzowski, jeśli chodzi o tzw. "miękkie przejście", czyli przejście od koloru do koloru (w tym wypadku cieniowanie od niebieskiego do bieli i ecru).

CDN.
*******
Skończyłam.
Dziś wkleję i napiszę.

UFFFFFFFF

czwartek, 6 grudnia 2012

Kota w Krainie Czarów. Premiera. Albo...?

Nie chcę pisać, że skończyłam, bo zostawiam sobie maleńką furteczkę, żeby ew. coś zmienić, ale ...

Nie, no jak mogę się bać TERAZ, po tym, co przeszła Kota i ja.
Tak więc - Kota skończona.

Obrazek jest bardzo, bardzo mi bliski - raz, że przyszłą właścicielkę znam i przepadam za Nią, dwa, że atmosfera "portretu" ma w sobie zarówno pogodę, jak i pewną, jakby baśniową tajemnicę.

Zacznę od końca.
Tak mi strasznie było żal subtelności pierwszej wersji, że dziś ponownie (choć miałam gęsią skórkę) postanowiłam dodać trochę linii w żywopłocie.

Jak na złość, Gucio akurat się rozgadał. Ciągle czegoś chciał. Prawił mi komplementy - że mam piękne włosy, że mnie lubi "w tym futerku" (zjeżona czarna kamizela).

Jednym półgębkiem Mu odpowiadałam, drugim oblizywałam pędzelek z żółtawej zieleni.
Wreszcie linie były zrobione - a ja niezadowolona, czyli norma przy tym obrazku.
Obawiałam się, ze dykta od kolejnej wizyty pod prysznicem może wreszcie stracić cierpliwość i się rozwarstwić. Zresztą i tak miałam dodać jeszcze - w środku zielonej linii, linię niebieską.
Nie wierzę, ze to zrobiłam.
Strasznie trudne. Kreska o szerokości igły, uzyskana pędzelkiem!
Ale to był strzał w dziesiątkę.
Tu w prawie dwukrotnym (!) powiększeniu.


Przy tym inny jest lewy żywopłot, inny prawy - bo zróżnicowałam, żeby podkreślić oświetlenie.


A pomiędzy żywopłotem - niebo. Ono też przeszło kryzys, zwany "łososiowym", kiedy postanowiłam je potraktować odrobiną różu - starłam od razu, rękawem, dla szybkości.


Wreszcie i ono "złapało" subtelności, bez kiczu (tego brzydkiego, a nie uroczego).
A na niebie - ptaszek (może jego jeszcze zmienię ewentualnie).
Przpomina mi się baśń filmowa, jaką widziałam w kinie, kiedy bylam dzieckiem. Z rodzicami na wakacjach zimowych. Opowieść nazywała się "Niebieski Ptak" i występowała w niej młodziutka Liz Taylor (nie, nie jesteśmy równolatkami).
Co tam się bliżej działo, nie pamiętam, ale niebieski ptak oczywiście zaklęty, występował też Duch Cukru i Duch Kiełbasy (ale co do ostatniego, nie mam pewności - były to czasy kryzysu).

Wracając do obrazka - nagle wszystko zaczęło się układać. Alejka miedzy żywopłotem nagle zyskała interesującą powierzchnię.



I w ogóle zrobił się nastrój. Myślę, że Kocie, jako postaci, też byłoby tam dobrze.



Nie ma co już odwlekać momentu pokazania postaci w całości. Oto, proszę Państwa, Ona.


Suknia błękitna - o, to mało powiedziane. Wybrałam kolory, jakbym osobiście tkała materiał, z którego jest zrobiona. Nawiasem mówiąc, już parę razy spotkałam się z przypadkiem, ze mężczyźni, pytani przez wybrankę o dawne spotkanie,  mówią "Ależ tak, miałaś na sobie te niebieską sukienkę!"
Zależało mi szczególnie na efekcie świecenia niebieskości.
Nie powiem, jestem zadowolona.

Szpileczki przemalowałam - teraz są od Laboutina.


Głowę - Kotową - ufryzowałam w stylu retro (nie mogłam się powstrzymać).


I wreszcie całość - Kota w Krainie Czarów (z trzema ptaszkami).


W dziennym świetle obraz jest nieco cieplejszy.
Gucio bardzo się ucieszył.
"Wiesz co, Mamusiu? Ja myślałem, ze Ty już nigdy nie namalujesz tego obrazka."

Ja też tak myślałam. Ze dwa razy.

Nie pachnę niczym, na razie. Muszę się przyzwyczaić, że na dykcie nie ma wersji do zamalowania.
Żebym tylko nie powiedziała tego w złą godzinę!

A, kałuże nawet były i wyschły - odciągały uwagę od głównej postaci. Jakby ktoś pytał (widać celowo zostawione slady).
W ogóle obrazek jest z tajemnicą - tylko ja wiem do końca, ile się działo pod spodem.
Nie mówiąc o tym, że wygląda, jak pastel, a nie akryl, choć jest bardzo malarski.

Już dawno nie miałam takiej satysfakcji z malowania i pokonywania siebie.

Suplement:
proszę się nie śmiać, jest koło południa następnego dnia.
Obudziłam się niespokojna - poszłam do Koty w pokoju obok.
Nie jest skończona.
Nie mam pojęcia, co tam jeszcze będzie, ale boleśnie czegoś brakuje.

Koto, przepraszam. nie mogę tak zostawić twojego obrazka.

środa, 5 grudnia 2012

Kota - ekstremalne metamorfozy

Mogę to wszystko opisać, bo patrzę na - w zasadzie - skończony obrazek, w związku z czym mam miły dystans do trzydniowych (tylko tyle?) przejść.

Ostatnio Kota publicznie była widziana w wersji "plamkowej".
Niby wszystko fajnie, ale jakoś nie miałam ochoty na nią patrzeć. Oczywiście, znam to. Mogę siebie przekonywać, że wszystko namalowałam, jak trzeba i w ogóle jest świetnie, ale "czuja" nie oszukam.

Stało się dla mnie oczywiste, że do obrazka, który z grubsza miał kolorystykę zasmażanej marchewki z groszkiem, należy wprowadzić kontrastowy kolor - najlepiej niebieski. I to jak najbardziej "świecący" - wybór padł na ultramarynę i turkus.
To było dla mnie, przyznam, dość rewolucyjne, bo najlepiej czuję się w obrazkach malowanych w tej samej tonacji, co najwyżej z jakimś kontrastowym szczegółem.
Czego ja nie robiłam, żeby odwlec ten moment! Obejrzałam program o żeglarstwie, posprzątałam kuchnię, zrobiłam pranie - ale wiedziałam, że TA chwila się zbliża.

Właściwie po wprowadzeniu niebieskości było lepiej, ale...nie dobrze.
Obrazek wyglądał martwo.


I wtedy poczułam żal, ze nie ma pierwszej wersji.
No ale przecież na takiej szorstkiej dykcie nie da się precyzyjnie kreslić linii.
Pomyślałam "A może by jednak spróbować?".

Zostawiłam sobie tę operację na następny dzień, ale zamiast zacząć przy świetle dziennym, odwlekałam w nieskończoność, tym razem nie sprzątając, lecz zmieniając kolor włosów (na rudy).

Zabrałam się za żywopłot dopiero po nocy. Godziny mijały, okulary o połówkę mocniejsze, niż poprzednio - i udało się. Linie - gałązki, na razie po jednej stronie obrazka.



Na szczęście po jednej stronie!
Efekt bowiem był smutny. Linie wcale nie przypominały gałązek (prędzej na naczynia żylne, jak z tablicy poglądowej), poza tym cała ta konstrukcja zdominowała resztę, wyglądała tak jakoś sztywno i nieporadnie, jakby malarz (niezdolny) nieco zaburzony psychicznie obsesyjnie realizował zamierzenie, wbrew wszystkiemu.

Cóż było robić... Znów pod prysznic, ale ultramaryna trzymała się tak, że diabeł zębami nie wyrwie, no i obrazek trochę ucierpiał. Pojawiły się "łysiny" z dykty, Kota straciła połowę dłoni.
Po doprowadzeniu do poprzedniego stanu wiedziałam, że jestem zmuszona do podjęcia radykalnych działań.

Postanowiłam przymierzyć się przynajmniej do realizacji "nocnej" koncepcji obrazka. Wzięłam błękit paryski i już wyobrażając sobie, jak będę pachnieć na premierę L'Heure Bleue Guerlaina, przetarłam Kotę na granatowo.
Klęska.
Kolory spod spodu nierównomiernie wciągnęły błękit i wylazły tylko jasnoniebieskie plamy, z zieleni i pomarańczy nie zostało nic, poza nieokreślonymi kształtami w kolorze odchodowym.

Resztkami sił zachowując zimną krew, sięgnęłam po środek ostateczny - zamalowałam Kotę bielą tytanową.
Oczywiście planowałam prysznic.
No cóż.
Po przetarciu obrazek wyglądał dziwnie (te fragmenty, które się zachowały), ale interesująco.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam przyszły efekt finalny w jaśniejszych barwach.

Najpierw jednak trzeba było zrekonstruować istotne szczegóły - Kota straciła (prawie) głowę, prawą dłoń i obcasy (nie mówiąc o poszarpanych pończochach), na pierwszym planie straszyła pusta dykta, Kota nie miała nawet cienia.

TERAZ patrzę - na razie - na obraz z przyjemnością, choć chcę jeszcze dodać maleńkie szczegóły, ale już czysto dekoracyjne.
Dla zaostrzenia ciekawości dorzucam na koniec dwa fragmenty, dające pojęcie o kolorystyce.



Co tu dużo mówić - nie jest źle. Jeżeli wszystko pójdzie gładko, dwa dni powinny mi wystarczyć.

A teraz już idę nadziewać skarpety i czapkę, naszykowane przez Gucia, aby Mu je Mikołaj napełnił. Gustaw wieszał po całym pokoju, żeby święty na pewno nie przeoczył.

Chciałam również podziękować za komentarze pod poprzednim wpisem - w tych trudnych chwilach ów dialog podnosił mnie na duchu.

niedziela, 2 grudnia 2012

Nowy obrazek - Kota

Wytarcie obrazka do żywego zaowocowało niespodzianka, którą odebrałam - na początku - jako przykrą.
Mianowicie powierzchnia dykty stała się szorstka, zmechacona, co wytrąciło mi z ręki główny oręż, czyli możliwość posługiwania się precyzyjnymi liniami.
W pierwszej chwili pomyślałam, że chyba lepiej (szczególnie po traumatycznych doświadczeniach malarskich), żebym zaczęła po drugiej stronie, nietkniętej.

Ale mnie zawsze coś kusi. Niejednokrotnie prowokuję jakąś wpadkę, żeby być zmuszoną do pracy w inny, nietypowy dla mnie sposób.

Skoro nie kreska (zmusiłam się tylko do precyzji przy dłoniach) to plama.
Co by tu...?
Ależ oczywiście - polecę impresjonizmem, koloryzmem, szkołą krakowską.

Przygotowana zapachowo (ciepłe i przytulne, słodko - drzewne Bois Plume) natychmiast poniechałam koncepcji chłodnych barw.
Zaczęłam ostro - od żywopłotu, zielenią, żywą, sałacianą - i od razu wiedziałam, że nie tedy droga.
Niedobitki widać, zachowałam je, aby duża powierzchnia żywopłotu nie była mdła.
Po czym poszłam w polską, zlotą jesień.
Nawet przez moment przymierzałam się, czy moze Kota nie wyglądałaby dobrze w żółtej sukni, ale - chyba na szczęście - poniechałam owej koncepcji.
No i jest początek obrazu, tak miły, przytulny, aż chciałabym się tam znaleźć.


Konieczna uwaga! to jest zdjęcie nocne, czyli w rzeczywistości obrazek jest jaśniejszy!
I oczywiście proszę pamiętać - to początek, chyba zasadniczych zmian nie będzie, ale z pewnością postaram się o dodanie przestrzenności, koniecznie światła i prawdopodobnie dojdą inne, niewielkie, lecz istotne, obiekty.
No i jak? Że zapytam z głupia frant? (choć komentarzy ostatnio prawie nie ma)

piątek, 30 listopada 2012

Co z tą Kotą?

Nagle, pod wpływem zapachu Joopa Le Bain( którego moja klientka bardzo lubi), siedząc w autobusie tkwiącym między Goworka a Gagarina, zobaczyłam, czego chcę - Kota w nocy!
Obrazek tajemniczy, raczej ciemny, ze światłem księżyca ( a może i z nim?), raczej monochromatyczny - ale w inną, niż zamierzałam, stronę, bo niebieski.
Natychmiast po powrocie do domu zadzwoniłam do Koty i przygotowałam Ją, przede wszystkim, na nasycone barwy w portrecie. Usłyszałam "Justynko, rób, co chcesz, daję Ci całkowicie wolną rękę" .
Hurra, hurra!

Miało być nastrojowo, dość ciemno, sukienka Koty tylko i ew. Księżyc rozświetlałyby obrazek.
Tak. Miało być.
Ponieważ w trakcie roboty jakoś się zrobiło, że nie jest.


Wydawało mi się, że forma witrażu będzie piękna, tymczasem efekt jest przyciężki, mocno graficzny.
Zginęły finezyjne krzywizny gałązek, o lekkości trudno mówić.

Co robić?
Czy "pociągnąć" konsekwentnie tę koncepcję (i pójść z Kotą pod prysznic)?
Czy od razu pod kran?
Chyba bedę jeszcze kombinować, tylko jedno najwazniejsze - zmienić zapach!
Bo nie mam Le Baina  i wrzuciłam na siebie w dużej ilości metaliczny, chłodny Comme des Garcons 2.

No nic. Pomyslę o tym jutro.

Ale szkoda mi tego, co mogło być (może właśnie odpowiedziałam sobie w ten sposób).

Dziś bez żarcików. Zanosi się na rozpoczęcie roboty od nowa.
Idę zmyć z siebie ten przeklęty CdG 2.
                                                       
                                                               ****************

Więc... nie wytrzymałam....
Wzięłam najostrzejszą gąbkę i starłam obrazek! Zostawiłam tylko nóżki w szpilkach.
Ślady zostały - dzięki obrzeżeniu sukienki czarnym konturem widać nikły zarys postaci.
Że co ja chciałam? Żeby było tajemniczo?
O, jest tajemniczo, jeszcze jak!


Teraz dopiero śmiać mi się chce i bedę spać spokojnie.

CdG wyszorowałam też, mam na sobie spokojne, miłe Bois Plume Estebana (plume to stalówka - czyli nazwa tłumaczy się jako drewniane pióro).
Co za ulga! kamień spadł mi z serca.