WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

wtorek, 31 lipca 2012

Łodź-świat alternatywny

Wojtek, kiedy zobaczył, z jakim ogniem szykuję się do wyjazdu tutaj (Łódź) powiedział, że wyglądam, jakbym dostała przepustkę.
Zaczął mnie również nazywać "Justyną", co niesamowicie na mnie podziałało...Odzyskana tożsamość niemalże. "Justysiu"- tak się do mnie zwracają rodzice. Mała zmiana- wielki skutek, kto by pomyślał, że aż taki
.
Spakowałam swoje najstraszniejsze śmierdziele, najdziksze cienie do oczu i kolorowe tusze do rzęs, bluzkę w panterkę i lakierki z kokardką. Miedzy innymi, oczywiście.

Dziś padło na Muzeum Kinematografii, urządzone w zachowanym (włącznie z wnętrzami) pałacem fabrykanta.
Już przy wejściu do przejścia podziemnego - i w nim też- skorzystałam z aparatu.
Schody do nikąd

 A niżej- Dżisas


Samo przejście też niezłe


W środku w Muzeum- inny świat. Przyznam się, że kiedy zrobiłam i zobaczyłam to zdjęcie, trochę mnie przeraziło. A jest to fotografia za plexi, nico pogiętym, w którym odbija się to, co z tyłu.


Projekty scenografii do filmów animowanych wydały mi się bardzo inspirujące. Lata 60te.



A na widok kadru z filmu mojego profesora, Daniela Szczechury, zrobiło mi się ciepło na sercu. To samo myślenie!


Był też fotoplastikon, do ktorego, kiedy byłam dzieckiem, w Warszawie, zabierali mnie rodzice.
Gucio poczuł się bardzo ważny, bo dostał swój bilet i nie wypuszczał go z rączek.



Potem czekała nas uczta perfumeryjno- ubraniowa.
Na ciuchach używanych kupiłam sobie spodnie. Niestety, dopiero w domu okazało się, że mają miejsce na "płeć" bądź po prostu na jaja.

I znowu miałyśmy za mało powierzchni ciała, aby wszystko, co chciałyśmy, przetestować.
Ciągnęłyśmy za sobą długie zapachowe ogony - wybijał się Poeme Lancoma i Red D&G.

Okazało się to zbawienne przy powrocie, gdyż dwa siedzące miejsca niedaleko zajmowali panowie o spuchniętych i sinych twarzach. Mycie od dawna nie było na ich listach czynności, a z manicurem nigdy nie mieli nic wspólnego.
Przebierając się i myjąc po powrocie nie mogłam zdjąć kolczyków (oczywiście dużych i wiszących), bo pod wpływem perfum trochę się roztopiły i przywarły do włosów.
Przypomniało mi się, jak kiedyś Le Parfum Lalique'a rozpuściło mi lakier na paznokciach.
A taki niby miał być miły i przytulny zapach.


sobota, 28 lipca 2012

W kinie - Prometeusz

Postanowiłam się trochę rozerwać i pójść do kina.
Zapytałam panienki w kasie, na co ludzie chodzą.
 "Na dwa filmy- Epoka Lodowcowa i Prometeusz".
"A może mi pani powiedzieć, kto gra gościa, któremu wyrywają wątrobę?" zapytałam
"Przepraszam, może pani powtórzyć?"- zdumiała się panienka, przesadnie szeleszcząc samogłoskami.
"Nooo...pytam o Prometeusza..."
"To jest statek kosmiczny, a film kontynuacją Obcego...science fiction"
"Rozumiem, eee, to poproszę bilet".

Ponieważ do seansu zostało sporo czasu, pobuszowałam w wyprzedażach i kupiłam śmiałą przejrzystą bluzkę z falbaną, głębokim dekoltem i na dodatek w cętki. Moja kobiecość została połechtana, więc poszłam za ciosem i z obuwniczego wyszłam na bardzo wysokim słupku i platformie.
Po przejściu dwóch pięter już zmagałam się z wahaniami- czy kiedykolwiek potrenuję w obcasach na tyle, żeby móc je swobodnie nosić, czy dać spokój i oddać butki. Dla otuchy przypominałam sobie "Pół żartem, pół serio" gdzie dwóch facetów udawało kobiety, żeby być bliżej Marylin Monroe i początki obuwnicze mieli równie trudne, jak ja.

Tymczasem wiedziałam, że właśnie mija 20 minut reklam i już koniecznie muszę znaleźć się na sali, bo nie zrozumiem dalszego ciągu.
Seans był w 3D, co oznaczało, że ogląda się go w okularach.
Bileter powiedział, że przy wejściu stoi osoba je rozdająca.
Nogi mi już słabły, miałam wrażenie, że kości śródstopia i podbicie zaraz pękną z trzaskiem. Na ugiętych kolanach dotarłam do wejścia- nikogo. Nawet już przy ekranie- tylko ciemność i huk, bo się już zaczynało.
Rzuciłam spojrzenie na widownię- a tam fotele wypełnione zunifikowanymi istotami jakby z obcej planety. Efekt dawały nieszczęsne okulary, które mieli wszyscy, poza mną.




Wściekła, niezdarnie wykonałam ryzykowny obrót w tył, szukając kogoś pomocnego. Bileter, zobaczywszy mnie znowu, wskazał mi stolik z boku- tam nareszcie zaopatrzyłam się w okularki.
No cóż.
Zawiodłam się.
Scenografia statku kosmicznego przypominała mi stylem elektroniczne zegarki Casio z lat 80tych, albo wcześniejsze ( tylko nie wiem, czy istniały wcześniej?), natomiast obcy jak koszmar producenta żelków Haribo. Z kolei statek Obcych wyglądał, jakby był wykonany techniką praktykowaną na wschodzie i zajęciach ZPT (Zajęcia Praktyczno- Techniczne, jakie w pradawnych czasach mojego dzieciństwa odbywały się w podstawówce). Kładzie się blaszkę i pukając młoteczkiem czy dłutkiem wypukuje się wypukłe wzorki na przeciwnej, prawej stronie.
Za to dźwięk- pierwszorzędny. Jeśli przyjmiemy skalę dziesięciopunktową, to "chodzące" płuca otrzymałyby pięć. Najczęściej głośność oscylowała wokół ósemki.

Lekko przygłucha i rozczarowana (również sobą) oddałam buciki.
Ale bluzkę mam.
Wezmę ją do Łodzi.
Będzie świetna na wieczory z programem "Być jak Drag Queen".
I na pewno obleję się Donną Viloresiego. Dałam do powąchania Wojtkowi- "Wojtuś, tu są dwa kwiaty, jeden typowy, a jeden nie. Zgadniesz, jakie?"
"Wiem tylko, że ten jeden został obsikany przez psa".
Przyjaciele w Łodzi są bardziej tolerancyjni.
Albo po prostu rzadziej ze mną przebywają...

piątek, 27 lipca 2012

Wernisaż przełożony

Nareszcie spokój!
Zadzwoniłam do Sandomierza i od słowa do słowa i mnie, i właścicielowi klubu, w którym miałam jutro wystawiać, wyszło, ze lepszym pomysłem jest późniejszy termin. Teraz wszyscy siedzą w ogródkach, za to kiedy się ochłodzi, ludzie wejdą do środka.
Tym bardziej, ze podczas montowania bagażnika dachowego Wojtek miał wypadek- zgniotło się pod nim składane krzesełko, jak plastikowy kubek, a kiedy usiłował się ratować i chwycić górną krawędź, klapa przytrzasnęła Mu rękę, jednocześnie noga krzesełka weszła między palce i ... (oszczędzę szczegółów).
Na szczęście Go nie boli (tak mi mówi), ale jako pomoc fiz. byłby niepełnosprawny.

Tymczasem znalazłam obraz,  który trochę wyparłam z pamięci, jako nietypowy dla mnie, a teraz, w świetle dziennym, wydał mi się interesujący i efektowny.
"Jaka róża taki Cierń"- wymiary 100 na 70cm.



Dodam jeszcze, że użyłam w nim złotej i srebrnej farby (nie wiem, czy widać), i pachniałam klasycznym Poison'em Diora.

Dziś listonosz przyniósł przesyłkę dla Wojtka- liczyłam na to, ze ukoi Jego ból.
Zegarek, który wybierałam, elektroniczny, z negatywową tarczą (jasne cyferki czarne tło), okazał się niewypałem. W. mówi, że rozpoznaje, która godzina tylko do 16stej, a potem nie widzi szczegółów, tylko ciemne kółko.
Jednak, jako esteta, sprzeciwił się wymianie na typowy wzór. Najwyżej będzie pytał "Która godzina?".

Patrzę na dwa duże obrazy, które po dokończeniu mogłyby wisieć na wystawie, i chyba przerobię kota na drzewo, a pejzaż na kobietę. Trzeba tylko dobrze dobrać zapach.

wtorek, 24 lipca 2012

Przed Sandomierzem cz. 2 czyli wernisaż wirtualny

Aby nabrać sił i śmiałości, podjechałam bliziutko pod Elektrociepłownię Siekierki.
To stwierdzone- ona mi pomaga.
Potem czekałam na przystanku, zagubionym wśród pól i niskich, jakby prowizorycznych budynków i półdzikich działek z kalekimi domkami.
Obok siedział weteran alkoholowy, w bezpiecznej zapachowo odległości i ponuro patrzył na kominy Siekierek.
Dołączył do niego kolega, rownież sterany życiem i procentami, w rozchełstanej koszuli ukazującej nędzny tors spalony słońcem. Lekko utykał.
Przybyły zapytał: "Był?"
"Był."
"K..., jak to jest, k..., przeklęty sk..., kiedy bym z domu, k... nie wyszedł, zawsze, k... odjeżdża. I jeszcze nogę k... mam chora, k..., a ten nic. już nawet nie patrzę k..., jak wychodzę, bo wiem, że mi ten sk...odjedzie. Lato czy zima, zawsze, k..., to samo k..."
"Masz, k..., rację" potwierdził siedzący.
Tymczasem na przystanek dołączyła pani z dwojgiem dzieci. Konwersacja została pozbawiona przerywników.
"Jakby mi te autobusy nie uciekały, to już bym był w szpitalu. Teraz medycyna to nie to, co kiedyś. Noge by mi nową zrobili. Wyrostek, rozumiesz, pięć minut, wycinają i wysyłają do domu. Serce masz chore- biorą inne, nawet ze świni i wprawiają, i idziesz. No chyba, żeś stary- to ci mówią- panie, nie damy rady, idź pan. A kiedyś, operacja, rozumiesz, usypiali, potem budzą, a tu nic. Puk, puk, jest tam kto? Nie ma! Pacjent zmarł."
Pani przygarnęła blisko dzieci.
Przyjechał autobus, jeszcze za sobą słyszałam chrapliwy głos rozchełstanego "No, k... nie ten przyjechał, sk..., a noga, k...boli".

Wróciłam ożywiona do domu, sfotografowałam kolejną część obrazów.
Najpierw- Batman- prapoczątek. namalowany w przerwie kłótni z Wojtkiem. Przyłożyłam się do zębów.
Rozmiar 40 na 50cm.


Podwójny pejzaż był pojedynczy, ale kiedy dykta się wypaczyła (czego wymagać od pleców od szafy), próbowałam ją wyprostować. Użyłam nogi i to był błąd- poszarpane brzegi ucięłam i dopasowalam krajobraz, żeby stanowił ciągłość. Rozmiar 40 na 40.



Lew i muchy tse tse to obraz surrealistyczny. ktoś powiedział, że nie mogła go malować trzeźwa osoba. Mylił się. Co prawda palmy przypominają marihuanę- coż poradzę, że zioło ma ładny kształt?
Rozmiar 40 na 50cm.



Karaluch to pamiątka po pladze robactwa, jaka przetoczyła się przez naszą kamienicę. Trwała chyba ze dwa lata- bo ludzie się wstydzili przyznać, że u nich są karaluchy. aż raz poszłam z wizytą do sąsiadki na dole, pedantki- patrzę, a tam przez stolik maszeruje sobie ciężarna samica ruszająca żywo czułkami - i wrzód, że tak powiem metaforycznie, pękł. Wszyscy z ulgą przyznali, że u nich też się roi.
A robactwo przyszło- tak podejrzewała sąsiadka spod 12stki, od pana spod trójki. Nie sądzę - ona go nie lubiła i rzuciła oszczerstwo.
Obserwowałam u siebie, podczas pobytu karaluchów, różne stadia- od odrazy, która owocowała bezskuteczną walką, po rezygnację, akceptację i powiem nawet, że kiedy ukazała się w drzwiach pani o skromnym, niby miłym wyglądzie, ale podejrzanie zaciętymi ustami, z plecaczkiem wypełnionym trucizną i dymiącą dyszą, poczułam coś jakby ukłucie - a potem nawet żal.
I namalowałam Karalucha- epitafium.



Jutro ciąg dalszy- i myślę, czy by ekspresowo nie dokończyć jednego ponurego pejzażu. Może pokłócę się z kimś? Będzie łatwiej.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Przed Sandomierzem

Przygotowania trwają- mamy już zakwaterowanie.
Zdjęłam wszystkie obrazy z pawlacza- jest aż 28 sztuk różnej wielkości.
Z pawlaczami (i walizkami) zawsze ta sama historia- kiedy się je opróżni, wprost nie chce się wierzyć, że to wszystko się mieściło.
Z sentymentem patrzę na te najstarsze, powstałe zanim poznałam Wojtka.

Tygryska malowałam, będąc w rozpaczy po rozstaniu z G. (mężczyzna pomiędzy mężami).
Obrazek - tak, jak i Paw oraz Pudel, świeci w ultrafiolecie. Radocha dla dzieci- i moja też.


Paw powstał metodą batikową- wycieraniem wierzchnich warstw farb, przez co ukazywały się te pod spodem. Poza tym nosi kaloszki i pogwizduje.


Oba są nieduże- 30 na 40cm.
Następny- Pudel. Tu już rozzuchwaliłam się w obróbce pod prysznicem. Ten to dopiero świeci! Rozmiar 40 na 50cm.


Podobną fryzurę miał Wojtek, jak szedł z byłą do ślubu-  nie może spokojnie patrzeć na zdjęcia ślubne. I dobrze.

Ofiara Prysznica, czyli piesek o żałosnym wyrazie twarzy, był zdarty prawie do żywej dykty- potem uzupełniałam kolorami ubytki. Powstał interesujący efekt. Rozmiar 30 na 40cm.


Powiem szczerze, że Ofiarę Prysznica niechętnie bym sprzedała....


Powyższego Kota na Jezdni miała moja Mama- sama sobie zażyczyła. I po dwóch dniach poprosiła mnie, żebym go wzięła, bo wciąż czuje, jakby ktoś na Nią patrzył- jakby nie była sama. Rozmiar 30 na 40cm.

Skąd dziurki w obrazach? Gdyż były ona malowane na dyktach kradzionych wprost z ulicy. Na tylnej stronie są ogłoszenia- najczęściej o wystawie motocykli. Ależ się na tych motocyklach obłowiłam.

I wreszcie- na koniec dzisiejszej porcji- Mucha w Zupie, czyli impresja z Baru Mlecznego. Zupa szczawiowa.



To już cała scenka rodzajowa- po prawej widać pantofle konsumenta- po lewej skrzypce. Obraz oczywiście jesienny- dzięki chryzantemie i postarzającemu przyżółceniu. Rozmiar 50 na 50cm.

Tymczasem ja również się szykuję. Zachęcona efektami diety Raw Food na Wojtku, postanowiłam zrobić tygodniową próbę i zobaczyć, co z tego wyjdzie.
Efektem ubocznym Raw Food jest fakt, że w różnych miejscach mieszkania porozlepiane są małe, zielone nalepeczki z napisem "Gloster" (ulubione jabłka W.). Trudne do oderwania- no szlag może trafić. Mąż zarzeka się, że to nie On.
Nie ma, jak zwalić na Gustawa.


niedziela, 22 lipca 2012

Festiwal Róż i Cosmopolis

Byliśmy dziś w Ogrodzie Botanicznym na Festiwalu Róż. Spodziewałam się nie wiadomo, czego, tymczasem impreza głównie polegała na jarmarku rzeczy różnych oraz pokazie układania kompozycji kwiatowych.
Zdaje się, że jest taki trend, żeby używać mniej kwiatów, za to jak najwięcej sznurów, sizalu, siatek i drucików i robić durnostojki z przyklejonymi roślinami.
Przy tym rozmach florystyczny rzuca się również na wygląd, a szczególnie makijaż- coś pomiędzy scenicznym a cyrkowym.
A same róże rosły sobie, jak zwykle, na różanym skwerku i w większości niestety były pozbawione zapachu. Cóż to za ujma dla róży!
Najmocniej, wręcz upojnie pachniał jasnofioletowy, dumny kwiat.


Mnie uderzylo podobieństwo- oto zdjęcie róży i pudełeczka Chloe Narcisse. Jakoś bardzo mnie to ucieszyło.



Z Festiwalu miał nas odebrać Wojtek, który próbował zaparkować pod Urzędem Rady Ministrów.
Kiedy chciał wjechać, podeszło do Niego dwóch poważnych panów z ochrony i zapytało:
 "Hasło?"
A Wojtek na to "W dupie trzasło!"
"Proszę pana, hasło ładne, ale nieprawidłowe. Proszę odjechać".

Odjechaliśmy- na rowery, nad Wisłę. Odpoczywaliśmy na plaży, gdzie Gucio wywołał konsternację u plażowiczów, ponieważ powiedział głośno, że chce wielką kupę. I zaczął wygrzebywać dołek w samym zagęszczeniu opalających się osób, mówiąc, że w zagłębieniu zrobi ogromną kupę. Na mój spłoszony okrzyk "Guciu, NIE!", odrzekł spokojnie 'Tylko żartowałem".

Byłam ostatnio w kinie, na filmie z Robertem Pattinsonem "Cosmopolis". Ku mojemu zdumieniu muszę przyznać, że jest w tym człowieku coś, co mnie przyciąga i chcę go oglądać, a bynajmniej nie o urodę chodzi. W Cosmopolis był bardzo sugestywny i niepokojący, robił wrażenie kogoś, kto ma kłopoty z komunikacją (akurat miejską też, w tym filmie). Jakby wycofany, nawet naćpany?
Albo jest doskonałym aktorem, albo tzw. prawdziwkiem, który nie gra, tylko jest- i akurat, jeśli go dobrze obsadzą- pasuje.
Uśmiech go szpecił, jak brzydki grymas.
Zrobił na mnie duże wrażenie. Był taki moment, że pomyślałam, że muszę wyjść, bo działa na mnie wręcz szkodliwie, ale na szczęście miałam czekoladę z nadzieniem tofii i zostałam do końca.

Wiadomość z ostatniej chwili- zdaje się, że w najbliższą sobotę, jeśli wszystko pójdzie dobrze, będę mieć wystawę w Sandomierzu. O, jak ja lubię, kiedy obrazy wybywają z domu!
Wojtek- przeciwnie, On najchętniej wszędzie powiesiłby zwierzęta mojego autorstwa. I narzeka na puste ściany, patrząc ponuro.
Na razie wiem jedno- na wernisaż włożę czerwone szpilki. To już coś.



                                                    Na koniec - ulubiona różyczka Gucia.

Czy kontrast tła i różyczki nie wygląda fantastycznie? Powiem nieskromnie- wygląda!


sobota, 21 lipca 2012

Żywioły- Ogień- początek

Nareszcie powstał szkic.
Ile ja nad nim myślałam...
I myślałam...
A obrazek pusty...
Aż do dziś- atmosfera zrobiła się gorąca, przetoczyła się potężna awantura.
Dostałam takiego ognia, że mnie popchnął do twórczości.


Oczywiście miałam skojarzenia z flamenco, ale nie chciałam się tak zdecydowanie określać, poza tym zależało mi na tym, żeby strój był - ja wiem? Może nawet nieco futurystyczny.
Prawdopodobnie jeszcze pokombinuję z dłońmi, szczególnie tą na biodrze...albo nie (?)
Większość tła będzie peleryną Pani Ogień, falującą, reszta również musi być dynamiczna.

W ten sposób mam cztery szkice i sama nie wiem, czy będę pracować nad nimi równomiernie.
Teraz się pogodziliśmy, na monolicie naszego małżeństwa nie została rysa, więc pewnie zabiorę się za Ziemię. Ale nie wiem, nie wiem, jeszcze nie byłam w takiej sytuacji, wszystko jest nowe.
Bardzo się cieszę, że alegoryczne postaci znam osobiście i wg mnie są doskonale dobrane.

Ależ ciągnie mnie do Łodzi! Karolinka zadzwoniła, żeby powiedzieć, że program "Być jak Drag Queen" beze mnie nie jest taki sam.
Ech.
Gucio, opowiadając Babci, jak było na wyjeździe, rzekł "Bawiłem się z Jagódką. Ona mieszka w statku"
Wtrąciłam się : "Chyba w Łodzi?" "Tak, tak! W Łodzi!"

Podczas naszej nieobecności byli u nas goście. Wojtek uprzedził ich, że mamy mini bidet. Znajomy, ktory podobnie, jak Wojtek, nosi okulary w katastrofalnym stanie (brak jednego zausznika), poszedł do łazienki, i mimo, że wiedział o urządzeniu, tak się zdziwił, kiedy skorzystał z bidetu, że spojrzał w muszlę, przez co spadły mu okulary. Do środka.
Ponieważ, jak gdyby nigdy nic, wyszedł z ubikacji, mając je na nosie, nikt nie wnikał, KIEDY mu wpadły, może bojąc się odpowiedzi.

Nie wiem, czy to odpowiedni moment, żeby powiedzieć, czym pachnę, ale co tam- znowu Narcisse.
Mam od Wojtka zgodę na to, że podczas sprzątania mogę używać dowolnego zapachu- poza Aromatics Elixirem. Ten będzie zarezerwowany dla nocnych bywalców skweru pod Łazienkami i psów.
Tym samym rozwiązała się sprawa obecności męża podczas porządków, bo mało co mnie tak irytuje, jak widok kogoś, kto siedzi albo leży, kiedy ja sprzątam. W. powiedział, że na ten czas będzie wychodził.
Z powodu mojego zapachu.
Doskonale.

czwartek, 19 lipca 2012

Małe kobiece radości

Potrzebuję przyjaciółki na miejscu...
Do takiego wniosku doszłam, będąc na co dzień w towarzystwie męża i synka- w Łodzi mieszkając z Karoliną i Jej córeczką oraz mężem, który przy nas był w defensywie (3:2) i na tyle miły, że nie tylko nie przeszkadzał, ale nawet zajmował się dziećmi, żebyśmy mogły sobie gdzieś pójść.

Nasz program był banalny- ciuchy używane, perfumerie- drogerie, wystawy i czasem kino.
Wystawy z reguły były czynne do 16-17stej, więc raczej nie udawało się nam zdążyć.
Za to odzież używaną zwiedzałyśmy pilnie, dzięki temu, że Karolina jest znawczynią tych przybytków w Łodzi. Czasem wstąpienie na chwilę owocowało wspaniałą zdobyczą- jak moja apaszka- mgiełka w jaskrawe pasy, półprzezroczysta, haftowana drogocennymi, silnie połyskliwymi nićmi na czarnym woalu. Ważyła tylko jedno deko. Na drzwiach było napisane "Tu mieszka twoja inspiracja".

W Gdyni światła dla pieszych wygrywają, ku uciesze Gucia, melodyjkę dla niewidomych, w Łodzi głośniki są zniszczone i słychać ni to zgrzyt, ni to szelest, coś jak popierdywanie. Gustawowi też bardzo się podobało i z radością wykrzykiwał na pasach "Słyszę piosenkę! To dupa śpiewa!".

Po długim niewidzeniu odwiedziłam swojego przyjaciela - świadka na naszym ślubie i człowieka, który stworzył moją stronę inernetową. Dzwoniłam do Niego wcześniej- powiedział mi, że mieszka w domu bez prądu i jeśli zadzwonię w weekend i się nie połączę, to znaczy, że rozładował Mu się telefon, który może podłączyć dopiero w poniedziałek w pracy. Pomyślałam, że to kiepska praca, skoro na prąd nie zarabia, no ale cóż, zdarza się.
Karolinka powiedziała, że może Mu pożyczyć lampkę na korbkę albo zafundować ogrodową na baterie słoneczne.
Tymczasem On otworzył mi w świetle lampy pod sufitem- ucieszyłam się, że zaczyna się odkuwać.
"Andrzejku, to już masz prąd?" - zerknęłam do pokoju, w którym chodził komputer.



Okazało się, że jest i prąd, i wszystkie wygody. Wyjaśniło się - Andrzej rozmawiał ze mną wcześniej przez telefon, kiedy był na wyjeździe- i to w tamtym domu niczego nie miał, a nie w swoim mieszkaniu.

Jednego razu byłyśmy z K. w kinie pod chmurką, seans zaczynał się koło 22giej.
Film niezwykły- Happiness. Opowiadał o ludzkich słabościach, zbrodniach i zboczeniach, nawet o pedofilii, o nieszczęśliwych, żałosnych związkach - tymczasem publiczność, złożona głównie z młodzieży posilającej się piwkiem, rechotała w najbardziej wzruszających momentach.
Nie rozumiem tego...
Co w tym śmiesznego, kiedy grubas zostaje poniżony i odrzucony? Kiedy dziecko płacze, bo się dowiaduje, że tatko posuwał jego kolegę?
Przypomniała mi się rozmowa ze znajomą z Warszawy, która nie znosiła chodzić do kina, bo reakcje publiczności, podobne do tej łódzkiej, napawały Ją niesmakiem. Zdziwiłam się, bo zazwyczaj na moich seansach nie ma prawie nikogo. Tymczasem- proszę...
Nie chcę myśleć źle o ludziach, ale to było bardzo, bardzo smutne.
Po kinie, koło północy, wracałyśmy piechotą do domu, droga prowadziła przez Księży Młyn, w którym luksusowe lofty sąsiadują z rozpadającymi się budynkami biedoty.

Wieczory też upływały nam miło, na oglądaniu programów w stylu "Być jak Drag Queen" - pamiętam kapitalny odcinek o wrestlingu, którego i tak nie rozumiem, ale w wydaniu z zawodniczkami (?) dragqueenowymi był już zupełnie surrealisyczny.
No i Fashion TV. Liczyłam na to, że zyskam coś dla siebie, podpatrując, jak poruszają się modelki. Zauważyłam pewną regułę- modele suną przechyleni o 45 stopni w przód, modelki- w tył, z łokciami za biodrami. Im bardziej kuriozalny strój, tym większy wychył.




Tuż przed wyjazdem wstąpiłyśmy na wielkie otwarcie drogerii, niedaleko domu. Dla uświetnienia, klientom przysługiwała wata cukrowa w kolorze różowym lub zielonym. Postanowiłyśmy zrobić niespodziankę dzieciom i wzięłyśmy po kijaszku z kolorowym kokonem.
Do mieszkania był jednak kawałek, trochę mżyło, wiało i wata zaczęła topnieć i kapać kolorowymi mikrosopelkami. Karolinka miała bialy płaszczyk. który pokrył się czerwonymi glutkami, mój ubiór, czarny, też wyglądał efektownie, w skrzących się na zielono kropelkach. I całe się lepiłyśmy. Włącznie z włosami i twarzami.
Gucio i Jagoda w domu dopełniły reszty- tak więc mieszkanie nadawało się do liftingu, kapcie z trudem odrywały się od podłogi.



Ale co tam- było wesoło.
Wojtek wspomniał mi o weselu na wolnym powietrzu, gdzie ozdobą było mnóstwo kolorowych baloników zawieszonych pod drzewami i na sznurach. Tymczasem zaczął padać deszcz- a baloniki ujawniły swą podłą jakość - brak wodoodporności i wszyscy pokryli się fantazyjnym deseniem z różnych kolorowych kropek i zacieków.

No a teraz, w Warszawie, najwyższy czas zabrać się do roboty! Mam już wymysloną Panią Ogień. Będzie pięknie.

A pachnę- wspomnieniowo- Chloe Narcisse...

niedziela, 15 lipca 2012

Łódź żywa, Łodź umierająca

Udało mi się wczoraj wyrwać samotnie na parę godzin i zapuścić w rejony Łodzi, gdzie torebkę należy nosić z przodu i pamiętać o zamknięciu, a nos lepiej mieć zatkany.


Tutaj przyklękłam pod balkonem, patrzę- jakiś napis. Dopiero, gdy się prawie położyłam na ziemi, złapałam obiektywem całość.


Okna są już martwe, ale są- jeszcze.


Na tej ścianie został tylko ślad po budynku, jakby wyparował po katastrofie jądrowej.


Chyba już nikt się tam nie zapuszcza...albo?


A potem skręt w Ogrodową i nagle jestem w innym wymiarze.
Manufaktura. Ocalona od upadku. Zrewitalizowana, w pewnym stopniu zrekonstruowana.
Niby jest centrum handlowym, a tworzy oddzielny świat, nie do końca realny.


Z jednej strony tęcza, z drugiej ulewa nie daje za wygraną.




 I wreszcie droga do domu, z nowymi perfumami w torebce.
Ktoś dzwonił- ale odebrać nie można, bo pojawia się np takie coś:


I ostatni widok ulicy:


Dziś okazało się, że kupione w Manufakturze perfumy są dziwne w taki nie do końca odpowiadający mi sposób- coś jak ziołowa pasta do butów (Gucci edp, to brązowe).

 

sobota, 14 lipca 2012

Szkice z Łodzi

Pomyśleć, że za pierwszym razem, kiedy byłam w Ł., wcale mi się ona nie podobała- a nawet wydała się brzydka.
A przecież można się tu zatracić. Secesja na każdym kroku, w najdrobniejszych detalach architektonicznych. Z roku na rok coraz większy upadek, ubywa budynków.
Czasem trudno nie poddawać się przygnębieniu, tylko trwać sobie w poetycznym, dekadenckim nastroju. Ale serce się ściska.

Gdybym była bez Gucia, mogłabym spędzić całe dni na robieniu zdjęć.








Zdarzyło się nawet, że napotkałam coś, co wprawiło mnie w osłupienie.
I zachwyt.






Poza tym odwiedziłam największego Rossmanna w Europie. Jest imponujący.
Jak otumaniona błądziłam wzdłuż regału z perfumami. Niektórych już nie ma w sprzedaży.

Wybrałam zapach, którym pachnę od wczoraj- Chloe Narcisse. Z początku lat 90tych, ale w typie ejtisowych kilerów. Na początku wręcz odpychający, potem odurza, uzależnia. Bezkmpromisowy, nawet dziwaczny.
Tego mi było trzeba!
Poczuć się awangardowo- inaczej niż zwykle.

Ubrana jestem również inaczej niż zwykle- nie powiem, żeby rzeczy były nowe, ale na mnie- pierwszy raz. To łupy z ciuchów używanych.