WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

poniedziałek, 29 października 2012

Tajemniczy obrazek - premiera

W ostatnim czasie zwijałam się jak mrówka, kradnąc chwile ze słonecznym światłem.
Malowałam obrazek - prezent dla Teresy - osoby wielkiego serca, kochającej zwierzęta.
Teresa mieszka nad własnym jeziorem.
Dostałam opis kolorów, w jakich się nosi, ogólnego wyglądu oraz fryzury - płomiennorudej. Dowiedziałam się, że ma pieska, wiernego przyjaciela - posokowca bawarskiego, Morisa.
Sprawę ułatwił fakt, że dawno temu, na początku mojej pasji perfumowej, korespondowałyśmy i dzięki Niej udało mi się poznać zapachy, które w pewnym sensie ukształtowały mój gust. Kontakt bardzo ciepły, dzięki czemu łatwo było mi włożyć w obrazek swoje serce.
Od razu miałam pomysł na Jej postać i otoczenie.


Potem, na wdechu, zaczęłam nanosić linie, dzięki najlepszym na świecie cieniutkim pędzelkom oraz różowym okularom +1,5. Gucio zaniepokojony pytał mnie, czy nie widzę. Kiedy wytłumaczyłam Mu, że niestety teraz już moje oczy wymagają wspomagania, pocieszył "nie martw się, Mamusiu, wyglądasz bardzo ładnie" i dla dodania mi otuchy włożył na nosek swoje okularki a la Elton John z flamingami i palmami.
Robota szła dobrze.





Obrazek wyglądał tak stylowo, że przestraszyłam się, czy kolory nie odbiorą mu subtelnej urody.
Dlatego kładłam je przejrzyście, aby prześwitywały pojedyncze pociągnięcia pędzla i widoczne było tło - naturalny kolor dykty, który w moim przekonaniu jest piękny, przy okazji daje ciepłą temperaturę barwną.


Odkryłam nową metodę, przy okazji malowania pomostu. Po położeniu brązu okazał się na tyle ciemny, że nóżki Tereski oraz pies znikli całkiem.
Przestraszona popędziłam pod kran - włożyłam obrazek pod silny strumień wody i pomost zmył się, ale nie całkiem - pozostał piękny ciemny beż.
I to stało się moim sposobem na resztę - jak na zdjęciu powyżej, w tym wypadku jezioro - kładłam kolor nie prześwitujący, na grubo, a potem - pod kran, dzięki czemu  pozostawała jakby tknięta akwarelą powierzchnia. Ważne było, aby nie dać do końca zaschnąć farbie, tylko zmywać na świeżo. I bardzo delikatnie, ledwie że gładząc.

Wreszcie Teresa miała się ku końcowi. Mogłam pomyśleć o innych postaciach na obrazku.
Kotki i oczywiście Moris pojawili się już na początku.



Lekkości kompozycji dodawały listki, jesienne, dmuchnięte wietrzykiem.
Dodałam ptaszki - maleńkiego trzcinniczka i kruka (gawrona?).



A jednak kogoś jeszcze brakowało...
Oczywiście! Dziupla i jej mieszkaniec.


Nabiedziłam się nad suknią, wielokrotnie ją zmieniając - chciałam, aby była efektowna, ale subtelna.
Gest postaci - jakże ważny, zdmuchiwanie listka z dłoni, znieruchomienie na moment w zamyśleniu.


Na koniec, by dodać przestrzeni i bryły, leciuteńko, czule podcieniowałam różnymi kolorami szczególnie sąsiedztwo czarnych linii, aby wtopiły się w obraz, a nie wyglądały jak wycięte.
No i już.
Teresa była gotowa do wysyłki.


Dziś po południu dostałam zgodę na publikację, dowiedziałam się, że Tereska nie mogąc się doczekać, co jest w przesyłce, otwierała ją po drodze do domu nożycami pożyczonymi z mięsnego.
I bardzo, bardzo prezent Jej się spodobał.
A mnie jest tak miło, że nawet teraz się uśmiecham.

czwartek, 25 października 2012

Paranormal Activity - strach się bać

Po skończeniu tajemniczego obrazka, (który wkleję, kiedy dotrze do pani na nim przedstawionej) podjęłam kolejny, wydawałoby się, beznadziejny wysiłek, wybrać się do kina na coś strasznego - Paranormal Activity.

Ale wcześniej zajrzałam do drogerii w poszukiwaniu szminki super trwalej. Panienka od Max Factora dała mi do przetestowania coś, co podobno wcale się nie zmywa. Który odcień przetestować? Czerwień wydała mi się za mocna, więc wybrałam beż wpadający w amarancik.
I okazało się, że odcień jest dla mnie fatalny - jakbym piła jakiś kolorowy atrament. Tyle, że żadne mleczko, które oferowała mi panienka, nie zmywa amaranciku.
Spojrzałam na zegarek - Activity już się zaczęło.

Popędziłam do kasy, mimo ust.
"Poproszę bilet na horror o 11.30"
"Ale już jest południe - od 10ciu minut seans trwa"- zatroskał się młody kasjer o oczach jak czarne guziki.
"Eeee, moze dlugo się rozkręca?"
"Akurat na początku jest coś kluczowego" zmartwił się młodzieniec, ale nagle oczka mu rozbłysły
"Ja pani opowiem!"
Ucieszyłam się bardzo.
Młodzieniec ściszył głos i pochylił się w moją stronę, intymnie szepcząc (żeby nie zdradzić innym, którzy nie byli na Paranormalu).
"No więc widać kobietę, która trzyma na rekach niemowlę. Pani zapamięta, ono ma na imię Hunter - to bardzo ważne. I nagle pojawia się postać, jakby nie z tego świata, idzie w stronę matki z dzieckiem i kiedy już jest blisko, nagle ona zostaje odepchnięta w stronę kamery, a tamta lunatyczka zabiera niemowlaka. I już. Proszę się pospieszyć!".

Miałam złe przeczucia, jak przy każdym filmie, którego nakręcono ileś tam części (przypominam, że to miała być czwarta). Faktycznie, aktorstwo fatalne, ALE...
... w filmie prawie nie ma akcji. Bohaterka, rozmyta blondyna, orientuje się, że w jej domu dzieje się coś dziwnego i zakłada ukryte kamery.
Widzimy obraz, który kręcą, zazwyczaj w nocy. Pozornie nic niepokojącego nie widać. Muzyki brak. Ale wystarczy, ze przesunie się jakiś cień - bardzo szybko, zanim zdążę się połapać, a podskakiwałam do góry.


Być może wiele takich niuansów przegapiłam, bo ciągle ruszałam ustami, chcąc zdrapać zębami niezniszczalną szminkę i prawdopodobnie wyglądałam jak osobliwe zwierzę o miękkich wargach, bardzo wrażliwych, żywiące się pędrakami wyszukiwanymi ze ściółki.
Tak czy inaczej bałam się rzeczywiście, mniej dosłowności (np. jedną panią rzuciło o podłogę, a drugą podniosło metr nad łóżkiem) a bardziej przeczuwania, że coś się stanie.
Niestety, twórcy nie wytrzymali i w ostatniej scenie widać kilkudziesięciu zombiaków - ale tylko przez chwilę.

Nie przewidziałam swojej reakcji na film - mianowicie przez około kwadrans chichotałam (starając się bezgłośnie) a potem nie mogłam przestać się idiotycznie uśmiechać - zupełnie wbrew mojej woli.
Sprawę pogorszył jeszcze Wojtek, który opowiedział mi dwa nowe kawały.

Dopiero sukienka w przymierzalni, w której zaciął się suwak (na plecach), co mnie jednak zezłościło, ustabilizowała sytuację.
Dodatkowo ochłodził napis na ścianie, czerwoną, ozdobną kursywą, jak dla mnie ślisko - obleśny (zacytuję z obrzydzeniem):

Weź mnóstwo rzeczy, baw się, szalej z kolorami i fasonami.
Popatrz na siebie w lustrze i powiedz "Cześć, Piękna"
Jeśli zobaczysz kogoś, kto świetnie wygląda, uśmiechnij się i koniecznie mu o tym powiedz
i coś też było o wyjątkowości i zasługiwaniu

Przede mną jeszcze trzy części Paranormal Activity.
Muszę zawczasu przygotować jakiś zasmuczacz (ale umiarkowany).

środa, 24 października 2012

Łódka i Boża Wola

Od końca lata jesteśmy posiadaczami łódki z żaglem.
I nigdy nie ma czasu na to, żebyśmy razem na niej popływali. Udało się tylko raz, bez Gucia.
Brak mi jakichkolwiek doświadczeń żeglarskich,  ale jako osoba leniwa obawiałam się, że przy żeglowaniu należy się zwijać jak mrówa, coś wylewać, coś ciągnąć i uważać, żeby taki obiekt latający z boku na bok nie przetrącił karku.
Nie mogę więc powiedzieć, żebym była neutralnie nastawiona.
No ale dobra. Dla rodziny mozna się poświęcić. A nuż mi się spodoba?

Nie.
Nie spodobało się.
Żeby jeszcze był jakiś kontakt bliższy, ja wiem, z pędem, żywiołem.
Wyobrażam sobie, że np. narty wodne  - to może być radocha. Ale łódka?
Różnica jak pomiędzy jadą na koniu a w autobusie.

Tym bardziej obco czułam się przy Wojtku i naszej znajomej, którym iskry sypały się z oczu, a z ust nie schodził uśmiech. Mimo ich sporego wysiłku fizycznego.

Na szczęście nastał wrzesień, kiedy Gustaw chodzi do przedszkola, więc nie bardzo jest jak zabrać się nad Zalew Zegrzyński i wrócić do popołudnia (minimum godzina jazdy w jedną stronę) a w weekendy korki nas przerażały.

I w ten sposób zrobił się 19sty października, kiedy Gustaw nie widział łódki, więc ponieważ Wojtek kupił silnik i postanowił go zamontować, powstał plan, byśmy razem się zabrali i przynajmniej zakończyli sezon.

Tylko, że do zamontowania silnika trzeba było wejść do wody, która nie miała nawet 10ciu stopni.


Gucio aż się wyrywał na żaglówkę. Co prawda przycumowanej, ale pokład to pokład.


Okazało się, że silnika z różnych względów nie można zamontować, tak więc szczęśliwie moja aktywność ograniczyła się do stania na brzegu i rozważania, czy kiedy patrzę na męża, który po raz kolejny się zanurza,  jest mi zimniej, czy cieplej.

Robilismy zakłady, czy Wojtek się rozchoruje i co Mu wysiądzie - krzyż czy gardło.
Tymczasem obudził się zdrów, a więc mogliśmy pójść na planowane spotkanie w "pałacu" znanego małżeństwa jubilerów, którzy co 2-3 miesiące organizują party w Bożej Woli.


Budynek w stylu klasycystycznym z roku 1863go w dość tajemniczym, bo ciemnym i jakby zaniedbanym (pozornie) ogrodzie, mnóstwo ludzi - zdaje się, że prawie sami przedstawiciele wolnych zawodów.
Mój Tato na znajome Mamy, fachu artystycznego (szczególnie te zajmujące się tkaniną ) mówił "pudła w szmatach" - z racji wieku i ubioru.
Było ich trochę we dworku.

Grał Buena Vista Social Club, niektórzy puścili się w tany (mające w sobie jakąś smutną desperację), a ja przechadzałam się wolno, nie mogąc się nadziwić nagromadzeniu kolekcjonerskich, artystycznych przedmiotów. Wszędzie coś stało, wisiało, leżało, nie można było napić się wody z przeciętnej szklanki, bo wszystkie były "jakieś", z historią.
Na początku mnie to zachwyciło, potem wydało się przytłaczające, wręcz smutne, pałacyk skojarzył mi się z więzieniem.
A przecież taki piękny, z cudownym tarasem.


Gustaw też nagle stracił rezon.


Nie zdziwiło mnie wcale, że gospodarze planują sprzedać budynek, kupić sobie camper i wyruszyć w podróż dookoła świata.

Kurtka jeszcze dziś pachnie mi Dark Aoudem Montala, wybrałanym na przyjęcie.
Nie wiedziałam, że w głównej sali będzie kominek, który aromatycznie dymił w sposób bardzo podobny do moich perfum - nawet Wojtek się nie domyślił, że włożyłam coś na siebie specjalnie - w domu powiedział mi, że ciągle czuje dym z Bożej Woli.

niedziela, 21 października 2012

Artystka w przedszkolu

Pewnego dnia, kiedy odbierałam Gustawa z przedszkola, pani Mirella podeszła do mnie z dziwną miną - jakby nadmiernie ostrożną, i zapytała, czy mogę z nią pójść na piętro.
"No bo wie pani, pani jest artystką i pomyślałyśmy z panią Krysią, że może by pani coś wymyśliła?" po czym otworzyła przede mną drzwi małej sali gimnastycznej.
"Tu ma być dżungla. Ma pani koncepcję?".
Jasne.


Co prawda maluję zwierzęta, ale tylko na płasko, jak ognia wystrzegam się wszelkich przestrzennych form.
A jednak niewiele myśląc albo nawet nic, zdecydowałam się podjąć wyzwanie.

W poniedziałek przyszłam z Guciem do przedszkola, dopilnowałam, żeby pobiegł do sali Pszczółek, zamykając za sobą drzwi, a ja weszłam do pomieszczenia, nad którym mam popracować - bo tam odbywają się wszelkie uroczystości - w tym wypadku obchody jubileuszu 55cio lecia przedszkola i przedstawienie z udziałem starszaków, z afrykańskim motywem przewodnim.

Co tu zrobić?
Do dyspozycji miałam tylko parę arkuszy kartonu, kolorowy papier, bibułkę, krepinę i zielone spódniczki z flizeliny, jakich używa się u ginekologa, dużo szarego papieru i słoje z plakatówką.
No i taśma samoprzylepna, klej...

Poniedziałek - ze dwie godziny, spędziłam na myśleniu, chodzeniu z kąta w kąt, wycięciu nieudanej papugi z kartonu oraz kryciu się przed Guciem.

I nagle coś mi zaświtało - niewykluczone, że powodem był Chopin, którego pani Krysia puściła w sąsiedniej sali Biedronek. I chociaż muzykę ciągle przerywały okrzyki "Filip, nie szczyp go!" oraz "Proszę pani,  Kinga mnie opluła!", to jednak znajome akordy wywołały wzruszenie i nie minęła godzina, a połowa żyrafy była gotowa. Chwilę potem miała już dziecko.


Wpadłam tez na pomysł, któremu panie z przedszkola przyklasnęły, zeby wykorzystać moje obrazy.


Następna powstała małpa.
Najpierw wyglądała jak obrys samobójcy, który wyskoczył z okna, na szczęście po dorobieniu jej twarzy ten efekt znikł.


Nie było osoby, która po wejściu do sali, dostrzegłszy tę postac (jakby uciekiniera z domu wariatów), by się przynajmniej nie uśmiechnęła.


Potem - następne zwierzaki.




Lew prezentował się bardzo okazale i strasznie.



Gepard - z kolei przestraszony



Co chwila ktoś zaglądał, a to proponując obiad, a to coś do picia, wszystko bardzo sie podobało. Nie bez znaczenia był fakt, że zwierzaki stworzyłam bardzo niewielkim kosztem - do konturów było trzeba tylko trzech "plasterków" krepiny, której rolkę cięłam, jak roladę.
Robota tak mnie wciągnęła, że zapomniałam, że drzwi mają być zdjęte i udrapowałam na nich krokodyla.
Oczywiście na jego cześć drzwi zostaną.



Tymczasem zrobił się czwartek, a w piątek przedstawienie dla vipów.
Na szczęście mogłam rozkoszować się komfortem sytuacji, w której wszystko jest zrobione i tworzyć rajskie ptaszki.





Na drugim zdjęciu kokoszka dżunglowa.

Teraz czeka nas we wtorek przedstawienie - dla rodziców i dzieci, kiedy już nie będę musiała wskakiwać za szafę, żeby się ukryć przed Guciem, kiedy ma korektywę.
Ale jestem zadowolona!

środa, 17 października 2012

Portrety - a szczególnie Wojtka

Mimo nawału pracy po skończeniu Akademii Sztuk Pięknych, udawało mi się czasami wyrwać na "kółko", żeby móc porysować z modela.
Tu zasady były trochę inne - zazwyczaj sami siebie rysowaliśmy (stąd wiem, jak ciężkie jest pozowanie).


Pamiętam, że ten młodzieniec bardzo mi się podobał, więc dobrze się złożyło, że nadarzyła się okazja uwiecznić go z natury.

Trudniej, jeśli chce się sportretować kogoś - a zostaje tylko pamięć. W domu moich Rodziców jest jeszcze parę zeszytów, gdzie na każdej stronie udoskonalam kreskę, będącą orlim profilem altowiolisty, w którym zakochałam się na koncercie.
Ponieważ była to kameralna orkiestra z Litwy, wyobrażałam sobie (tak mi pasowało), że On jest wygnańcem, za którym podążam - jedynie ja, po tylko jednym wspólnie spędzonym wieczorze  - czyli tym występie.
Tragiczne miłości z Tołstoja, Czechowa i Maupassanta napędzały moją wyobraźnię, a gdy tylko wróciłam do domu, gorączkowo wzięlam się za rysowanie JEGO. Przez całą noc.
Miałam gdzieś tak ze 13 lat.
Potem dowiedziałam się, że nazywa się Polejes J.
Byłam trochę rozczarowana.

Za to następny portret należy do obiektu, ktory zawsze mam pod ręką - mój mąż.
Piszę z przekąsem, gdyż przed chwilą zadał mi pytanie, w jakim miesiącu się urodziłam.
"To nie wiesz?"
"Wiem - w lutym!'
"Nie."
"W marcu?"
"Wojtek, nie znasz mojej datu urodzin!"
"Co mam zrobić, mylą mi się te wszystkie kobiety".


Rysunek - ołówek na płótnie, był prezentem urodzinowym.
O Wojtku na pewno nie powiedziałoby się "przystojniak", ale ma w sobie coś, co mnie strasznie kręci.
Coś w spojrzeniu.


Ja uważam, że portret mi sie bardzo udał, ale kiedy zobaczył go W. - wybuchnął śmiechem.
Nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego.
Czy to dziwne, że kobieta może go tak widzieć?
Kobieta nieobojętna.

Sam rysunek - jak każdy udany, zmienia się pod wpływem oświetlenia.
Tak więc Wojciech słoneczny


I mroczny


Nie mogę się powstrzymać, bardzo lubię ten rysunek.
A Wojtek wciąż wydaje mi się piękny.

poniedziałek, 15 października 2012

Portrety - rysunki odnalezione

Ponieważ nie mogę napisać, nad czym teraz pracuję, gdyż osoba, dla której jest niespodzianka, czyta Brulion, po raz drugi sięgam do archiwum.
Tym razem rysunki.


 Tę dziedzinę właściwie porzuciłam, ale jestem pewna, że do niej, szczególnie do portretów, jeszcze wrócę.

Rysunek powyższy i pozostałe powstały jeszcze na Akademii Sztuk Pięknych, przypominam, na Wydziale Grafiki.
Pan z pierwszej pracy nazywał się Mąka (ale nie wiem, czy nie było to przezwisko).
Troszkę opóźniony w rozwoju, ale bardzo miły. Aż za bardzo. Miał swoich ulubionych studentów, z którymi witał się wylewnie. Uściskom dłoni z silnym potrząsaniem nie było końca. I szerokiemu usmiechowi z "dzień dobry".
Ale modelem był wyśmienitym. Kiedy siadał - trzy, cztery sesje po 45 minut, nawet nie drgnął.
A to bardzo ciężka praca. Kto nie próbował wytrwać w jednej pozycji choćby przez kwadrans, nie wie, co to znaczy.
Sam rysunek (tak, jak wszystkie tutaj) jest duży, 100 na 70cm, więc sama głowa ma nadnaturalny rozmiar.
Dlatego, żeby powierzchnia nie była nudna, zakładało się zazwyczaj kontrastowe boczne oświetlenie.
Użyłam węgla przywiezionego z Czech, najmiększego (nie było łatwo go zdobyć), fakturę wzbogaciłam pociągnięciami specjalnej gumki chlebowej, która ma konsystencję plasteliny. Albo mięsistej bryły zwilżonego chleba, takiej, jakiej używa się do lepienia przynęty na ryby spokojnego żeru lub zanęty.

Nawiasem mówiąc, łowienie ryb - chociaż nie mam prawie sukcesów, należy do moich ulubionych zajęć. Wystarczy, że wpatruję się w spławik, który od czasu do czasu drgnie - i już - wyobraźnia szaleje, rysując sylwety ogromnych stworzeń, które krążą w pobliżu, mogąc w każdej chwili połknąć haczyk.

Wracając do prac, na następnej uwieczniłam legendarną modelkę, Wiktorię. Kiedy miałam okazję ją rysować, wyglądała mi na około dziewięćdziesiąt lat. Rozbierała się nadzwyczaj chętnie, w przerwie chodziła po pracowni i recenzowała rysunki. Potrafiła nawet skląć studenta, jeśli narysował ją w sposób, który jej się nie podobał. Pamiętam, że wymogła na mnie kiedyś, żebym zrobiła jej długie rzęsy.
Jej nagie plecy wyglądały dość niepokojąco, bo nosiły ślady zadrapań, jakby ktoś je poorał pazurami. Wiedzieliśmy, że ma pieska i nie zadawaliśmy żadnych pytań.


Wiktoria musiała być mocno wiekowa, bo znajomy mojej Mamy, Miecio Naruszewicz (autor Pomnika Jazdy Polskiej w Warszawie i bajecznych figurek zwierząt z porcelany ćmielowskiej, niezwykle modnych i popularnych w latach sześćdziesiątych i teraz też), który w czasie drugiej wojny był ułanem, a przedtem studiował na ASP, wspominał, że pozując nago Wiktoria patrząc na niego przybierała wyuzdane pozy a w przerwie pozowania wręcz go molestowała - a już wtedy nie była pierwszej młodości.

Trzeci rysunek to niewinna, przynajmniej na pozór (bo nigdy nic nie wiadomo), staruszka, która jednak z punktu widzenia studentów miała zasadniczą wadę - zasypiała. Wszyscy wstrzymywaliśmy oddech, obserwując, jak coraz bardziej zsuwa się ze stołeczka. Jednak zawsze, w ostatniej chwili przed, wydawałoby się, nieuchronnym upadkiem, otwierała oczy i toczyła wokół nieprzytomnym wzrokiem.
Czasem ktoś nie wytrzymywał napięcia i kasłał głośno, żeby obudzić starszą panią. 


Wspominam teraz z rozrzewnieniem tych bidnych modeli - niespełna rozumu, emerytów w znoszonych ubraniach albo ekshibicjonistów. Stawka za godzinę była tak niska, że nikt "normalny" nie pisał się do takiej pracy.


Ostanie trzy rysunki były robione węglem trzymanym na płasko, najpierw leciutko naniesione rysy, potem wzmacniane tam, gdzie padał cień. Przy okazji "wychodziła" spod spodu faktura deski, do której był przymocowany papier - to ślad mojej fascynacji Maxem Ernst.

Kiedy teraz piszę sobie to wszystko, czuję niemal zapach, jaki panował w pracowniach i na korytarzu - terpentyna mieszała się z klejem do gruntowania płócien, a z podziemi dochodziła woń kwasu i podgrzewanej kalafonii. Jedne z najpiękniejszych zapachów, których bezskutecznie szukam w perfumach.
Tym razem jednak postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i nabyłam Iso E Super, czyli utrwalacz i będę sama eksperymentować.
Najpierw pojadę po terpentynę - różne rodzaje w sklepie dla plastyków.
Zobaczymy.

Dodam jeszcze, że tych rysunków nigdzie nie wystawiałam, więc widzicie je pierwszy raz.

niedziela, 14 października 2012

Wyważanie otwartych drzwi

Wspominałam tu i ówdzie, że po studiach pracowałam w agencjach reklamowych.
Ciągle brakowało mi malowania, rysunku, ale jednocześnie zupełnie nie miałam pomysłu, co właściwie miałabym malować, po co i dla kogo.

Przecież już wszystko było.

Jednak życie bez chwili czasu dla siebie, z nienormowanymi godzinami pracy i pełną dyspozycyjnością szybko przestało mieć urok stawiania wyzwań i sprawdzania się.

Aż pewnego razu, kiedy po 14stu godzinach pracy, koło 22giej, jechałam do domu, zasnęłam w autobusie i obudziłam się parę przystanków za daleko. Traf chciał, że akurat przy Akademii Sztuk Pięknych, przy moim wydziale Grafiki.
Wysiadłam i przeszłam przez Krakowskie Przedmieście pod sam budynek, patrząc w okna MOJEJ pracowni malarstwa i rysunku. A łzy kap - kap z brody.
Następnego dnia nie poszłam już do agencji (zresztą nie wzywali mnie akurat), tylko do mojego, wielokrotnie wspominanego Profesora - Mistrza. Nie musiałam Mu dużo opowiadać, takich historii miał na pęczki.
Kiedy skończyłam, zapadła cisza. Patrzyłam na Niego wyczekująco.
"Justynko, jeśli nie wiesz, co robić, to wyjdź i nie wracaj. Ale ja myślę, że Ty doskonale wiesz, co robić".
Tak, wiedziałam! Uscisnełam Go serdecznie i pobiegłam, jak na skrzydłach, przez dziedziniec Akademii.
Potem szłam wolno piechotą aż do samego domu, z głową w chmurach.

Nie, nie było tak pięknie, że zasiadłam do sztalug i zaczęłam, ale nawet nie mając pomysłu na to, co mam robić, wiedziałam, że to będzie malarstwo.

Teraz znalazłam jedne z pierwszych prac  - pejzaży. Wydały mi się bardzo bliskie, a przecież mają, ja wiem, dobrych kilkanaście lat.


Potem przez długi czas malowalam zwierzęta, chcąc być rozpoznawalna przez obiekt, jaki wybieram. Zresztą bardzo je lubiłam i lubię.
Ale wciąż czułam, że dobrowolnie się ograniczam, buduję sobie więzienie, będąc "malarką od zwierząt".
A więc o co mi chodziło?
O nastrój.


Obraz bez nastroju zdarza mi się namalować, nawet niezły, ale serca do niego nie mam.
Najlepiej odnajduję się w klimatach jesiennych, październikowo - listopadowych. Często uznawanych za smutne. Nie przeze mnie.
Mierzi mnie określenie "szare dni", co to w ogóle znaczy? Cóż za okropny ogólnik. W szarości jest najwięcej kolorów.
A zdarzają się też, nawet w późnym październiku, takie dni, jak dziś, kiedy kolory nie bombardują, jak latem, tylko łagodnie się układają w pięknym świetle nisko osadzonego słońca.


Jak miło jest zobaczyć swoje obrazy sprzed lat i poczuć, jak są strasznie "moje" i aktualne.

Pomyśleć, że powstawały wtedy, kiedy mój ukochany Eden Cacharela. Trudno, jest w złym guście, ale nie zmieniłabym w nim ani jednego kawałeczka.
Oczywiście Wojtek go nienawidzi i uważa za zapach aseksualny i odstraszający.
Czasem pocieram sobie tylko nos, blisko dziurek, Edenem - i ja go czuję, nikt inny nie. Poza psami.

środa, 10 października 2012

Szybki obrazek z resztek - finał

Udało się.
Pozostałam wierna ostatnio dominującemu motywowi moich obrazków miejskich - latarnie wygrały.
Wydało mi się, że cienkie linie (dzięki nadzwyczajnym pędzelkom Milano) będą świetnie korespondować z bryłami budynków.


Ale jeszcze mi było mało. Pejzaż mimo wszystko sprawiał wrażenie dość monotonnego.


Wprowadziłam więc nowy element - czyli zaświeciłam latarnię. Wojtek powiedział mi, że czuje niepokój - no bo dlaczego tylko jedna się pali, a pozostałe ledwie "bżdżą"? Odpowiedź "bo tak mi pasowało kompozycyjnie" Go nie przekonała. Miłośnik prawdy.

Ale...wciąż pejzaż był monochromatyczny, rzekłabym nawet, nużąco.
Dlatego pojawił się następny obiekt - sygnalizacja świetlna.


Oraz, na bogatej fakturze, mistrzowska cieniutka linia wysokiego napięcia.


Oczywiście nie mogło zabraknąć tajemniczego okienka.


Fakturę również wzbogaciłam, leciusieńko przecierając jasnoniebieską farbą na najbardziej miękkim, szerokim pędzelku, dbając jednak o to, by nie znikły jasnozielone plamki - łatki.


Tato przyjął obrazek dość chłodno. Tzn. podobał Mu się, ale niepokoiło Go okienko, które uznał za niemożliwe. Chciał nawet, abym domalowała schody przeciwpożarowe, takie zygzakowate - pomysł niezły, ale nie do tego pejzażu. Byłoby zbyt wiele elementów.
Dopiero, kiedy wytłumaczyłam Mu, że takie okienka się zdarzają i nawet robię im zdjęcia, przyjął to do wiadomości.
Tym bardziej, że zauważył, że w zależności od ekspozycji pejzażyku - czy znajduje się w słońcu, czy w półcieniu, jego kolorystyka i wyrazistość się zmieniają.


Pewnie, że wolałabym, żeby Obdarowany ucieszył się od razu, ale przy poprzednim pejzażu było to samo - przyjął go bez przekonania, a potem mi zameldował, że nie może przetać na niego patrzeć.
Miejmy nadzieję, że i tym razem tak się stanie - a gdyby nie, zabiorę obrazek do siebie, a namaluję Mu nowy.
Ze schodami.
Narobię się na tym malutkim formacie (19 na 29cm).
Może Tato go jednak polubi.