Podróż zaczęła się nie za specjalnie, bo jadąc okazją, umówiłam się z kierowcą w centrum Wwy ale jakoś źle go zrozumiałam i byłam o godzinę za wcześnie. Na szczęście nie sama z torbą, jakby mnie zamówili i nie odebrali, lecz siedząc z Wojtkiem w samochodzie.
Czas upłynął nam (błyskawicznie) na obserwacji przechodniów defilujących przed maską - i wierzcie mi, jedna na 10 osób wyglądała w miarę normalnie. A to babcia w emeryckich butach i skromnym ubranku, za to z wpiętą w swetrzynę kolosalną jak na broszkę srebrną gałęzią ze srebrnymi jabłkami wielkości papierówek. A to nobliwy pan, ale z jakąś zaciętością nieprzyjemną w twarzy - zdaniem W. w przeszłości stalinowski oprawca. Bawiliśmy się świetnie, wymyślając historie mijającym nas osobom.
Wreszcie pojawił się fiat z lat 90tych i hipsterski kierowca w ciemnych okularach, z nieobecnym wyrazem twarzy i pasażerem na tylnym siedzeniu, odzianym w chabrową marynarkę ze złotymi marynarskimi guzikami, za to w dresowych spodniach i w dziwacznym nakryciu głowy - czymś pomiędzy kaszkietem a kapelutkiem.
Z nieśpiesznie prowadzonej konwersacji dowiedziałam się, że jeden jest muzykiem (eksperymentalnym) a drugi scenarzystą i "ambasadorem zespołu Bogowie". Nie omieszkałam opowiedzieć o "przewodniczącym Trójcy Świętej", ktorego brat Wojtka miał okazję poznać na praktykach w Zakładzie Psychiatrycznym, ale to skojarzenie ani kierowcy, ani pasażerowi nie wydało się zabawne.
Niezręczną ciszę przerwałam sprytnie nawiązaniem do swojej twórczości "noszącej posmak eksperymentu", jak mówi krytyk - no i się zaczęło.
Po chwili, z wypiekami na twarzy, opowiadałam o Duftarcie, zagrzewana licznymi pytaniami, a zagadnięta o perfumy "nietypowe" opowiadałam o zapachu kurzu na rozgrzanej żarówce, kleju, drzewie agarowym, sekretnych wydzielinach i dryndusach. A ponieważ tak się osobliwie złożyło, że wszystkich pachnących przedstawicieli (poza ostatnim) posiadałam w próbkach bądź odlewkach w podręcznym bagażu, więc przy pożegnaniu i obwąchaniu panowie poprosili mnie o możliwość naszyjnego użycia Odeura 71 Comme des Garcons i wyrazili chęć zjawienia się na zlocie perfumowym.
Jak wiecie, na wyjazd udałam się m.in. w celu nabrania formy i wypięknienia.
I tu nie było z górki. Przemyślnie wzięłam ze sobą odsiwiacz oraz zmywalny kolor o nazwie bakłażan i niemal natychmiast po wylądowaniu, zniechęcona do wyjścia przez gradobicie, przystąpiłam do działania.
Nałożywszy kolory, niestety zapomniałam o tym, oglądając film z Travoltą reżyserowany przez Stallone'a.
Skutkiem czego włosy zrobiły się czarne z buraczkowym połyskiem.
Na dodatek prysznic po włączeniu wydał serię obraźliwych odgłosów i eksplodował nieregularnymi wytryskami lodowatej wody (mimo kręcenia wajchą w obie strony) - w której chcąc nie chcąc myłam włosy co najmniej kilkanaście razy. Za każdym razem do brodzika ciekł strumień ciemnoburaczkowej barwy, a mimo to włosy nie jaśniały.
Uszy przybrały na stałe ćwikłowy kolor, za to usta lekko sine - po seansie niemal krioterapii.
(nawiasem mówiąc, temperaturę wody znacznie poprawiło włączenie termy znalezionej za zasłonką - niestety następnego dnia).
Usiłując się rozgrzać, postanowiłam rozpalić piec, nie mając w tym względzie wcześniejszych doświadczeń. Nie wiem, jak to jest - człowiek nic nie wskóra, a łapy ma czarne jakby w kopalni pracował. O żadnej rozpałce oczywiście mowy nie było - pod kierownictwem telefonicznym Wojtka użyłam więc - czytanego pośpiesznie, bo do ognia potrzebne - Życia na Gorąco (!). I się udało (choć po zapaleniu górnej lampy u sufitu ukazał się słup światła - jak przy scenicznych efektach dymnych, a z powodu L'Heure Bleue nic nie czułam) . Czy może widzicie jakby przydymione notabene oko po lewej stronie na dole?
Tymczasem instalacja wod - kan w domku, po próbach ustabilizowania wybuchów wody, wydawała bez dania racji dźwięki podobne do tych, znanych z filmu Okręt, kiedy to łódź podwodna narażona była na zbyt wysokie ciśnienie na niebezpiecznie dużej głębokości, wydając przeciągłe, jakby tęskne jęki.
Jak wiadomo, piec raczej rozgrzewa się wolno - postanowiłam napić się gorącej herbatki. Tyle, ze kuchenka podłączona do butli gazowej budziła mój respekt. Oczywiście nie wiem, w którą stronę się obraca kurek, zeby go od-... lub za-kręcić, co w wypadku użycia bomby gazowej wydało mi się istotne.
I tu znów pomógł W., który nie mógł się nadziwić, że nie rejestruję kierunku działania zaworu.
"Jak w takim razie odkręcasz wodę? Musisz przecież wiedzieć!"
"A skąd" - odrzekłam - "Podnoszę wajchę"
Rozgrzana od środka i na zewnątrz, postanowiłam pogrążyć się we śnie, a wcześniej choć na chwilę pójść nad jezioro, które znajdowało się obok domku - prosz, oto widok z okna :
Otóż nie ma czegoś takiego (a przynajmniej nie zdarzyło w ciągu mojego pobytu) jak cisza nad jeziorem. Ciągle coś pluska, kląska i wydaje okrzyki. Jakieś niewidzialne stworzenie w sitowiu, zapewne prezentując śpiew godowy, kasłało jak stary dziadek (i to nie mógł być stary dziadek).
Bestia wielkości psa, o gładko ulizanej głowie, przepłynęła bezgłośnie obok pomostu. Chwilę później rozległy się trzaski, od których buraczkowe włosy stanęły mi dęba - bowiem dźwięki dochodziły z cmentarza obok.
Starego ewangelickiego cmentarza.
Ale za chwilę uspokoił mnie chrzęst strugania drewna - to bóbr był.
Nie będę się rozpisywać na temat zawału z powodu kotów, które goniąc się, wskoczyły nagle na grzbiet odwróconej na brzegu łodzi.
W zasadzie powinnam osiwieć - ale niestety, włosy ani na jotę nie zjaśniały.
W związku z czym, oraz z obawy przed opadami, które po zmoczeniu fryzury spowodowałyby ćwikłowe zacieki m. in. na twarzy - następnego dnia na podbój leśnej krainy wyruszyłam w nieprzemakalnym kapelusiku w kształcie doniczki z rondkiem (choć zdawałam sobie sprawę, że wyglądam w nim na osobę zaburzoną).
Akurat naprzeciw zabytkowego, drewnianego domu mojej gospodyni stoi krzyż - a dwie niewiasty, w tym Ona, usiłowały udekorować go wstążkami. Jedna stojąc na drabinie, chybotliwej, podtrzymywanej przez drugą panią. Rzuciłam się do pomocy i po chwili przekonałam się, ze krzyż również się chybocze. Odmawiając zdrowaśki, miałam nadzieję, że święte sąsiedztwo i zbożny czyn dają mi może gwarancję utrzymania życia i nie nadziania się na paliki płotka okalającego krzyż - i rzeczywiście. Nic mi się nie stało, mimo stwierdzonej niepewności grawitacyjnej i fobii wysokościowej.
W ten sposób powstała całkowicie nienowoczesna praca zbiorowa, a ja zdobyłam na wstępie maksymalną liczbę punktów i opinię osoby, którą "Bóg zesłał". Tym bardziej, że ksiądz dekorację pochwalił.
I to tyle na dziś - o wędrówkach i wędrujących gumowych piętach przeczytają Państwo pojutrze - gdyż jutro świętuję ósmą rocznicę poznania mojego ukochanego męża. Może ew. coś krótkiego skrobnę.
oh uszy... ale chyba włosy zasłaniają Ci uszy Justynko?
OdpowiedzUsuńNooo niekoniecznie... ale kapelinder zasłania wszystko!
UsuńLektura może być brzemienna w skutki; przy zapoznawaniu się z opisem ciszy nad jeziorem niewiele już brakowało... Ale na koniec szczerze mnie wzruszyłaś nienowoczesną pracą zbiorową i to mnie uratowało. Pozdrawiam, Królik
OdpowiedzUsuńUratowało? Krzyż ma, oczywiście, ratować, ale od czego w tym wypadku?
UsuńNoo, chciałam oszczędzić szczegółów na temat posikanych majtek itp.
UsuńBosz... złote masz myśli Kobieto :-) cudnie się czyta Twoje perturbacje :-) Pozdrawiam, Mumina vel mayeah
OdpowiedzUsuńUprzejmie dziękuję i pozdrawiam nową (?) Czytelniczkę?
UsuńNowa byłam kiedyś, teraz już w połowie do pierwszego odcinka emerytury jestem :-) Brulion czytam od dawna - wpis dzisiejszy to pokłosie Twego apelu o odzew w komentarzach :-) Siębędę zatem czasem! Pozdrawiam ze Stępińskiej - Mumina
UsuńCharakterystyczna norma: jak to jest, że Wy, ludzie w Wielkich Miast, nie potraficie zrelaksować się przy dźwiękach natury? ;) Nie zliczę, ile razy goście narzekali, że u mnie nie sposób się wyspać, bo ptaki za oknem śpiewały. ;) Mnie z drugiej strony dźwięki nocnego miasta nie przeszkadzają.
OdpowiedzUsuńA w ogóle to cudowny opis miejsca - taki mnie bliski, choć mieszkam po przekątnej od Mazur (gdyby przez Polskę takową linię przeprowadzić). Paradoksalnie przez opuszczony cmentarz. ;) W takich miejscach zawsze czuję.. spokój, podszyty nostalgią. Jakkolwiek upiornie to może brzmieć; no ale co poradzić, skoro poniemieckie cmentarze są dla mnie symbolem ziem po 1945 przyłączonych do Polski - czyli ziem moich. Radykalne zerwanie linii dziejów i przesunięcie żywiołów etnicznych, ze wszystkimi tego konsekwencjami (np. bezlitosnym schlastaniem sensownych założeń niemieckich urbanistów we współczesnym Wrocławiu na przykład); dopiero od niedawna próbuje się te dwie linie jakoś połączyć. Z różnym skutkiem. A i tak zawsze rozczula mnie widok odnowionych nagrobków ludzi, którym umarło się do roku 1945 lub wręcz stojące obok nowe pomniki z niemieckimi nazwiskami. Pewnie dlatego, że z grobów moich przodków na terenach obecnej Ukrainy i Litwy wiele już nie zostało (większość po prostu nie istnieje). Ech, rozgadałam się nie na temat... No ale dopadł mię był sentyment, więc proszę nie bić. :)
Przygoda z hipsterami zacna! :) A te spodnie dresowe to ponoć ostatni wrzask mody wśród warszawskich snobów zdaje się..? Coś takiego pisali kiedyś w jednym z "tygodników opinii" (denerwuje mnie to określenie; jakby człowiek nie miał własnej opinii i musiał pożyczać ją od gazety).
Kolejny dowód na to, że zapachy nietypowe intrygują ludzi i kryją w sobie olbrzymi potencjał. No i na celowość duftartu, rzecz jasna. Twój pomysł naprawdę ma przyszłość. :)
Zrelaksować przy dźwiekach natury? Zależy jakich! Jeśli to jest chrzęst dochodzący z ciemnego cmentarza to nie sądzę, żeby kiedykolwiek mógł mnie zrelaksować. co do jeziora - zawsze przypomina mi się Jezioro Kaczmarka. Dźwięki nocnego miasta są raczej monotonne i przypominają szum, natomiast w naturze wciąż się coś dzieje.
UsuńCo do cmentarza - szkoda mi zawsze zaniedbanych grobów, ludzi w nich lezących, tak samo, jak wyburzanych domów...
No a pachnienie kserokopiarką czy burzą jest jakby stworzone dla ekscentryków (bądź pretendujących do tego miana) - choćby zaskakująca była jedynie nazwa.
O przepraszam , ja się przy odgłosach natury relaksuję jak przy niczym innym , a nie ma nic lepszego do spania niż ptasząt śpiew pierzastych . Zaś wszelkie kląskania , chlupoty i odgłosy nadwodno-leśne wprowadzają mnie w stan nirwany :)
OdpowiedzUsuńMnie też - aczkolwiek kląskania, chlupoty i szelesty w nocy, kiedy się siedzi po ciemku, a księżyc osrebrza obrosłe mchem nagrobki, to zupełnie inna bajka niż w dzień
UsuńWtedy jest jeszcze fajniej :)
UsuńCudowna relacja! Chciałoby się czytać, czytać i czytać... :)
OdpowiedzUsuńDopisałam część drugą :)
UsuńCzytając tę opowieść omal nie posikałam się ze śmiechu (to te wspomniane wcześniej możliwe skutki lektury), gdybym jednak przeżywała nocną ciszę nad jeziorem osobiście w takich okolicznościach przyrody, to groziłoby mi to samo-ale ze strachu. Właściwie już samotna noc spędzona w domku obok cmentarza- bez konieczności wychodzenia na zewnątrz- byłaby do tego wystarczającym powodem. Pozdrawiam, Królik
OdpowiedzUsuńAch, rozumiem - to rzeczywiście narażenie na niebezpieczeństwo, szczególnie, jeśli w miejscu pracy Czytelniczka się znajduje. Domek miał tak genialne umiejscowienie - w sensie zejścia do jeziora, kochanej (nie przesadzam) gospodyni i w ogóle, że strachu postanowiłam nawet nie brać pod uwagę. Pozdrawiam również i polecam się na przyszłość!
Usuń