Pejzaż.
Początek grudnia trzy lata temu.
O Brulionie nawet nie myślałam, Gucio zaczynał mówić, za to pasja perfumowa trwała w najlepsze.
I tak, w dzień podobny do dzisiejszego - pod względem świetlnym - i w oparach bodaj Classique Gaultier albo może Samsary, naszkicowałam i namalowałam taki pejzaż :
Była u mnie znajoma i zakochała się w nim.
Ale okazało się, że nie może z Sosnami przebywać w tym samym pokoju (tym bardziej w sypialni), gdyż wpada w melancholię, która potem przechodzi w poczucie beznadziei. Wymieniła S. na Czerwonego Kotka z oczami jak spodki.
Tak więc Sosny wróciły do mnie.
Ochoczo wzięłam się - już na wiosnę - za przemalowywanie.
Tym razem Sosny zaczęły przyjemnie oddziaływać, ale wciąż im brakowało... jakby dokończenia.
Wojtek niestety lubił je bardzo i powiesił na najgłówniejszym miejscu nad łóżkiem - tak więc po obudzeniu widziałam je i myślałam "Czego im brakuje, do cholery?"
Nadarzyła się okazja - urodziny W., na wyjeździe. Jaki wspaniały pomysł - jubilat wraca i widzi "swój" obraz, tylko lepszy, a ja piję poranną kawę w miłym polu oddziaływania pejzażu.
Nic z tych rzeczy. Ruch szybki - pomarańcz i zmywak, przeciągnięcie po całości półprzejrzystą barwą - i zrobiło się zdecydowanie źle.
Na dodatek zmierzch o trzeciej. To pracownia o tej porze.
Próbowałam najpierw zmyć pomarańcz - spociłam się, jak mysz, ale prawie nic nie wskórałam. Farba wniknęła w obraz, wżarła się, a moje szalone szorowanie tyle dało, że zaczęło odsłaniać się to, co pod spodem - czyli obraz poprzedni, na którym Sosny powstały.
I powiem Wam, że zachodzę w głowę, co też tam może być...?
Teoretycznie pasowałby mi Autoportret, ale za dużo wyczuwam poziomych linii. Chociaż...?
Wyobraźcie sobie, że wredny pomarańcz po wyschnięciu, w połączeniu z "mgłą" daje jeszcze bardziej wredny różowy, jak świński ryjek.
Wtedy na moment przestałam wierzyć, że doprowadzę Pejzaż do końca.
Wzięłam ugier jasny, żeby może coś uratować - faktycznie trochę się polepszyło.
Trochę.
Niewystarczająco.
Poniżej w sztucznym i "dziennym" świetle
Oglądam się w nadziei, że polubię Sosny.
Ale nie lubię.
Nagle dziś porwał mnie pomysł, żeby zrobić z niego pejzaż nocny - ale to zostawię sobie na sam koniec, kiedy Wiosna nie wyjdzie.
A na najostatniejszy koniec zedrę wszystko do żywego, żeby się dowiedzieć, co jest pod spodem.
Kiedy? KIEDYŚ. Dla odpoczynku.
W najbliższym wpisie obiecuję - Konik premiera.
Za to teraz - powiem już dobranoc, udając się w ślady Gucia.
Zapraszam na Premierę!
Jak się nakłada "40 lekkich warstw bieli"? Jakaś rozwodniona farba po całości?
OdpowiedzUsuńBardzo podoba mi się pierwsza wersja Sosen, z księżycem w pełni prześwitującym zza chmur. I z gasnącą pożogą na horyzoncie. Ależ mrocznie, klimatycznie. Niepokojąco. Trwożnie!
OdpowiedzUsuńemera