WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

piątek, 1 sierpnia 2014

Zosia - hołd Jej pamięci

Starsi ludzie... którzy umierają i już nigdy o nic ich nie zapytamy.
Żałuję, że byłam za mała, żeby posłuchać Dziadków, że zapamiętywałam piąte przez dziesiąte.
Ach, jak żałuję!

Zosia, rocznik 1904, siostra mojej Babci. Kochała mnie bardzo. Zajmowała się mną, kiedy rodzice pracowali. Zawsze trzymała moją stronę, kiedy coś zbroiłam. Ona zabrała mnie pierwszy raz do Teatru Wielkiego, wynajdywała atrakcje. Razem chodziłyśmy po Łazienkach i nie mogłam się doczekać, kiedy przy Pałacu na Wyspie, wyjmie metalowe pudełeczko po kremie Nivea, zdejmie gumkę recepturkę i wieczko, żeby poczęstować mnie landrynkami, z których (to się nie zmieniło do dziś), wybiorę te ulubione, białe, migdałowe.
Miała w sobie mnóstwo życia i radości - a energii mogliby zazdrościć o wiele młodsi od Niej.
Kiedy byłam na koloniach, przysyłała mi pocztówki, zazwyczaj wierszowane, z kolorowymi rysuneczkami, które wydawały mi się trochę (no dobrze, nie trochę) obciachowe...

Pisała wiersze, niezbyt dobre, ale z serca - i kiedy tylko była okazja, w czasie rodzinnych uroczystości, odczytywała je wysokim, drżącym głosem. Wszyscy wznosili oczy do nieba i bali się, że Zosia zacznie śpiewać - co zresztą zawsze, mimo prób zagłuszania, następowało. Jej siostra a moja Babcia, Stefania, wydawała pomruki zniecierpliwienia "Ach, ta Zocha!".
Poza tym haftowała, żadne robótki ręczne nie były Jej obce i lubiła się sama nazywać Zosią Samosią.
Posiadała prawdziwy talent organizacyjny i zacięcie społecznikowskie.

Urodziła się przed Pierwszą Wojną Światową. Najstarszy był Jej brat, Tadeusz, potem Ona, Stefcia i Jadzia i chłopczyk malutki, którego imienia już pewnie nie poznam. Mama wcześnie umarła, ojciec został sam, brat poszedł do pracy - a więc wszystko było na głowie Zosi.
Ojciec nawet poznał jakąś panią, ale Zosia ją przegoniła - nie życzyła sobie "obcej baby" w domu.

W czasie wojny zachorował i umarł Zosi na rękach najmłodszy chłopczyk. Tylko raz mi o tym opowiedziała. I tego nie zapomnę.

W XXstoleciu międzywojennym pracowała w sklepie, miała mnóstwo przyjaciółek, razem z siostrą i jej narzeczonym (potem moim Dziadkiem) chodziła do Koła Żywego Słowa, gdzie poznawano i deklamowano poezję.


  Tuż przed wojną poznała Tadzia, swojego przyszłego męża, wysokiego, chudego mężczyznę o ujmującym, serdecznym uśmiechu. Pobrali się w okupowanej Warszawie.

Zosia, przeczuwając, co się będzie działo, zapakowała wszystkie najcenniejsze rzeczy w wór, wykopała dół i umieściła "skarb" pod ziemią. Na Iwickiej, przecznicę od mojego mieszkania. Dom Zosi został zbombardowany -  skarb ocalał. Mam jego część.


Niestety, w przeciwieństwie do Zosi, Tadeusz nie odnalazł się w wojennej rzeczywistości.
Całymi dniami przesiadywał przy biurku, przed sobą miał kartki, podzielone na dwie rubryki - "co należy robić" i "czego nie należy robić", wpisywał w nie zachowania, opatrując plusem bądź - te niepożądane - minusem.



W czasie Powstania, kiedy przyszli Niemcy (Szkopy, jak ich nazywała) i kazali mężczyznom wychodzić, wszyscy pouciekali - nie było ogrodzeń, tylko murki łatwe do przeskoczenia. Wszyscy się rozbiegli - wszyscy, ale nie Tadeusz. Potulnie wyszedł na podwórko, poszedł z Niemcami - i tyle Go Zosia widziała.
Szukała męża do końca swojego życia - niestety, żadnego śladu.

A była w ciąży. Kiedy nadszedł termin porodu, trafiła do szpitala, prowadzonego przez zakonnice.
Panował tyfus. Zaraza zabijała szczególnie maleńkie dzieci - siostry nie nadążały z nadawaniem imion, tak szybko marły noworodki. Zakonnicom wyczerpywał się zbiór imion - i córeczkę zosiną ochrzciły dziwacznie - chyba Scholastyka...? Też się już nie dowiem, jak. Tak mi wstyd, że nie pamiętam.
Kiedy Zosia mogła już chodzić, wzięła swoją dziewczynkę w trumience, niewiele większej od pudełka do butów, i dorożką pojechała pochować dzieciątko na Czerniakowski Cmentarz.

Wywieziona, jak ocalali Warszawiacy, do obozu w Pruszkowie, uciekła z transportu - wyskoczyła z pociągu w pole i biegła, biegła, aż zobaczyła otwarty kościół - bo właśnie trwała msza. Padła na kolana - i zemdlała.


Wróciła do stolicy, na Mokotów, w okolice Iwickiej, stanęła po drugiej stronie Gagarina, która wówczas nazywała się Bończy i upatrzyła sobie okno w kamienicy, w której rezydowali Niemcy - wojskowi. I czekała - bo kapitulacja była blisko. Kiedy zobaczyła, że mieszkańcy wychodzą, a właściwie wybiegają, wzięła siekierę, weszła do budynku, do upatrzonego lokalu, za drzwiami ustawiła siekierę - tak, na wszelki wypadek. Widziałam w Jej dowodzie osobistym datę meldunku - 17sty stycznia 1945.
To mieszkanie teraz my zajmujemy. Pamiętam jeszcze w szafie, wmurowanej w ścianę, umywalkę i haczyki, opatrzone imionami Hans, Jurgen...

Po wojnie Zosia pracowała w bibliotece, po całej Polsce zwożąc książki, potem w klubach, organizując spotkania z "ciekawymi ludźmi" - była dumna, że przyszedł Broniewski, Bardini, wielu innych.
Kiedy popularne były paczki z Unry, a w nich papierosy - za nie można było się wymienić niemal na wszystko. I pewnego dnia Zosia postanowiła sprawdzić, czemu ludzie tak pragną palić. Ustawiła sobie fotel przy biurku, położyła nogi na jego blacie (jak to Amerykanie), wzięła Camela - i zaciągnęła się. Ocknęła się na podłodze po pół godzinie - to był pierwszy i ostatni papieros.

Odmówiła zapisania się do partii - może dlatego nie awansowała.

Ale odnajdywała się w swoich zajęciach, pełna zapału. Kiedyś wyznała mi, że nawet nie myślała o poznaniu kogoś : "Po co miałby mi się jakiś chłop plątać?". Czy mówiła prawdę? Nie wiem. Dostawała - za to?- listy od Polskiego Czerwonego Krzyża. Listy bez odpowiedzi.

Nie miała łatwego charakteru - doprowadzała Mamę do szału, obruszając się przy dostawaniu prezentów "Przecież ja wszystko mam! I po co to wydawać pieniądze!".
Zdumiała facetów z telekomunikacji, bo odmówiła założenia telefonu (a wtedy było o niego bardzo trudno). Ludzie czekali latami, jak na cud - a u Zosi monterzy nagle pojawili się w drzwiach "Ja bardzo dziękuję, ale proszę mi nie przeszkadzać, bo mam ważne sprawy, do widzenia!" - dopiero całą rodziną zawzięliśmy się, żeby zmieniła zdanie. Oznajmiła, że się zgadza, pod warunkiem (wtedy nikt nie stawiał warunków - brało się, co było), że aparat nie będzie czarny.
W ośrodku zdrowia pokłóciła się ze staruszką, która nie chciała odsunąć się na schodach "Pani ma swoje lata???? Co też pani opowiada, stara to JA jestem!".

Pod koniec życia nie wychodziła z domu - spragniona towarzystwa czekała na nas, wpadających z zakupami, obiadami... pytającymi, czy wszystko dobrze...
Nie było mnie stać na taką miłość, jaką Zosia powinna dostać.
Tyle czasu z Nią spędzić, ile chciała.
Wysłuchać wszystkiego, co mówiła.
Docenić odwagę i dzielność.
Naprawdę poznać.
I tego już się nigdy nie cofnie.
Przepraszam, Zosiu kochana.

13 komentarzy:

  1. Myślę, że nie oczekuje Twoich przeprosin.
    Zazdroszczę Ci, że ją znałaś, ja trójki z moich Dziadków nie poznałam wcale. Tylko z pamiętników...
    Trzeba się cieszyć tymi, którzy żyją, żeby nigdy nie żałować...
    Smutno...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, cieszyć się... Problem w tym, że skłonność do refleksji nie jest raczej cechą dzieci. Pamiętniki - a ja Ci tego zazdroszczę. Oczywiście, kontaktu z żywymi nie zastapią, ale u mnie śladem są tylko niekompletne wspomnienia

      Usuń
  2. Ja nie odbieram tego wpisu jako smutny. Jest piękny - ale nie smutny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zależało mi na tym, żeby przybliżyć Jej sylwetkę - stąd miesza się smutek z radością

      Usuń
  3. Justyno piękny poruszający wpis, przeczytałam z zapartym tchem ze łzami w oczach... czasami tak trudno otworzyć się nam na starszych ludzi a potem zostaje tylko żal, że zbyt mało poświęciliśmy im uwagi...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję...
      No właśnie, gdybym wtedy wiedziała to, co teraz...
      ech

      Usuń
  4. Najważniejsze jest wspomnienie. Wielu z nas ma w sercu osoby, które wiele znaczyły w naszym życiu, które były wspaniałe przez swoje codzienne życie, przez swoje zalety i przywary, słabostki i śmiesznostki. Nie najbliżsi, ale bliscy. "Zobaczeni" po odejściu. Dzielni, pomocni, często stojący na uboczu. Ja też mam takie wspomnienie. Bardzo wzruszający post.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Zobaczeni" po odejściu - świetnie napisane!
      Dziękuję, Aniu.

      Usuń
  5. Jak człowiek młody to głupi , wydaje mu się , że wszystko będzie trwać wiecznie , a potem żałuje że nie spytał , nie zapisał... Że za późno zrozumiał , za późno się zainteresował , i tak ginie taka codzienna historia , najciekawsza i najwartościowsza , bo budująca zwykłe życie .

    I jaka piękna była Warszawa...

    OdpowiedzUsuń
  6. No właśnie...
    Jak widzę stare zdjęcia Warszawy, to oczywiście żal tamtej Warszawy, którą nie tylko zniszczyła wojna, ale potem komuniści, burząc całe zachowane budynki - np pod budowę Pałacu Kultury.
    Ale dobrze, ze jest.

    OdpowiedzUsuń
  7. Wspaniały wpis!
    Przeczytałam ten wpis z wielkim wzruszeniem. Ja z kolei miałam w swoim życiu dwie siostry moich Babć, i jedna i druga to Stefanie. Na jedną mówiliśmy Stenia, a na drugą Stefka. Kochane Ciocie. Zupełnie inne, ale takie charakterne, że uśmiech zawsze się pojawia, na samo o nich wspomnienie. Bez nich już nie jest tak wesoło...
    Dzięki za ten wpis!

    OdpowiedzUsuń