Środa- dzień Srebrnego Ekranu.
Ledwie zdążyliśmy- akurat był koniec reklam. Koniec reklam- światła się zapalają i nic. Patrzymy- sala pusta.Więc, kierując się w stronę tajemniczego,małego okienka na górze, zakrzyknęłam wielkim głosem "Halo, halo, tu są dwie osoby, prosimy o film".
Życzenie zostało spełnione i seans był nawet sympatyczny, Wojtek nie spał.
To mi narobiło apetytu na jeszcze jakiś inny film- skoro synek jest u Babci. Mąż mnie opuścił, więc mogłam nawet pójść na horror. Ale nie było - zdecydowałam sie na Avengers.
Akcja, tempo, fantasy z komiksowymi superbohaterami, i to w 3D.
Pamiętałam, że ostatnio byłam na trójwymiarze w wyniku wygranej zdrapki, wrażenie - niesamowite.
Na Świecie Głębin, kiedy ukazał się rekin, zwalisty pan obok piszczał jak mały piesek, a co poniektórzy wyciągali ręce, żeby chwycić kolorowe rybki. Z kolei na Wesołym Miasteczku prawie szukałam foliowej torebki.
Nie bez obaw wchodziłam na salę, szczególnie, że czekało mnie 2,5 godziny. Jednak tutaj 3D nie było takie, jak kiedyś. Więc wśród lecących strzał, kambulców i kul ognia czułam się bezpiecznie.
Na początku trzeba było rozstrzygnąć, kto jest dobry, a kto zły- to się szybko wyjaśniło.
Postaci też ubywało, co lubię (najgorsze są filmy o mafii, nie daj Boże azjatyckiej- tam od razu się wyłączam).
Scarlett Johansson nigdy mnie nie zachwycała, a w 3D jej nos był jakby jeszcze bardziej jakby wyciągnięty szczypawkami do bielizny. Przywiązana do krzesła obezwładniła kilkunastu bandytów, w tym spuściła w przepaść Jerzego Skolimowskiego, przywiązanego za nogę do łańcucha. Itp, itd.
W ciszy między bohaterskimi, nadzwyczaj nadzwyczajnymi akcjami, słychać było z górnych rzędów zduszony damski głos "przestań, przestań".
Ale film był zrobiony z jajem, zawierał elementy humorystyczne, cienkie na tyle, że śmiały się może ze dwie osoby, w tym ja.
Swoją drogą, ledwie się wybrałam, bo zginęły mi niespodziewanie trzy pary moich najpopularniejszych spodni, a prałam je już po przyjeździe znad morza. Czarna dziura to nasze mieszkanie.
Za nic nie przypomnę sobie, gdzie mogą być. To dla mnie wielkie obciążenie, szczególnie, że Wojtek oczekuje, że będę mieć lepszą pamięć, od Niego- "Justysiu, na wszystkie swoje kobiety mogłem liczyć w tym zakresie. Przyzwyczaiłem się do komfortu. Przecież, jeśli się okaże, że Gucio jest taki sam, jak my, to zginiemy".
I co ja mam na to poradzić? Odkładanie "na miejsce" jest niemożliwe, bo rzeczy (przynajmniej te, które giną) nie mają swojego miejsca, na dodatek przepadają stadnie- jak 3 pary nożyczek np.
albo 4 obieraczki do warzyw. A kabelki i ładowarki to już w ogóle.
Poza tym zazwyczaj nie myślę o większości tego, co robię. Oczywiście, poza malowaniem, pisaniem i wąchaniem.
No właśnie- pachnę sztucznym miodem z lekko zwietrzałą naftaliną, czyli Diane von Furstenberg edp. Całkiem przyjemnie.
Och, skąd ja to znam?
OdpowiedzUsuńWszyscy moi domownicy, łącznie z kotami, oczekują ode mnie pamięci fotograficznej, komputerowej, mnemotycznej, wręcz absolutnej:"Mamo, gdzie...?,
komu...?, po co...?, z czym...? Myszko(to mąż) kiedy...?,co...?, jak...?, dlaczego...?
Obłęd do kwadratu.W.
Ale może Ty MASZ pamięć, albo miałaś- i byłaś pomocna, a ja nigdy...niosę brzemię poprzedniczek
OdpowiedzUsuńIleż razy słyszę: trzeba kłaść na SWOJE MIEJSCE:)
OdpowiedzUsuńtri
Wiesz... to ma sens
OdpowiedzUsuń...jeżeli ono istnieje