WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

środa, 29 lipca 2015

Fatum (malarskie) i pulpeciki

Znacie ten stan, kiedy czego by się nie dotknąć - nie idzie. Co się polepszy, to się popieprzy.
Wieczorem z zachwytem i uciechą patrzyłam na piękne, czerwone tło - rano - dno.
Drugi raz mi się coś takiego zdarza - kładę kolory, a dykta wchłania je tak, że po wyschnięciu zostaje ledwie cień poprzednich działań, okraszonych swego czasu dużą dawką optymizmu.
Panienka ("bohomaz" z poprzedniego odcinka) wciąż na starcie, a z jakim bagażem!

Oto ciąg dramatycznych wydarzeń :




A wszystko po to :


Nędza!
Ale ja się nie poddaję, więc myślę sobie - skoro tak, wezmę się za pejzaż. Dla nikogo (babcia znajomego, kiedy zmarła, zostawiła po sobie mieszkanie, zawalone szpargałami, a na górnej półce w szafie pudełko, opatrzone napisem "Skórki królicze, zjedzone przez mole, na nic nikomu niepotrzebne").

Planowałam niebo a la Salwador Dali, z miękkimi przejściami, od jasnego błękitu po nasycony, głęboki szafir. Poszłam aż na trawę (dla lepszego, niż na ganku, światła), miękkim i szerokim pędzlem "wylizując" jednostajnie smugi. Pięknie! Wzięłam ostrożnie obraz i triumfalnie położyłam go na ganku, zostawiając za sobą zagadkowy (dla kogoś) ślad niebieskiego prostokąta na źdźbłach i liściach babki lencetowatej.

Wzięłam się, nucąc jakąś wesołą melodyjkę, za odgrzewanie klopsików w sosie pomidorowym, wtem - jak nie pierdyknie! Piorun, potem drugi, ale tylko z pogodną miną zerkałam na okienko, za którym szalało gradobicie. Co mi tam - wzięłam niebo do środka.
Wzięłam??? Widelec wypadł mi z ręki - NIE WZIĘŁAM!
Wyskoczyłam na ganek - niestety, obraz został niemiłosiernie ostrzelany lodowymi kulkami, a w wilgotnych miejscach farba zaczęła się burchlić.


W popłochu starałam się uratować niebo. Niestety.


Wściekłość, tupanie nogami. Gucio podszedł do mnie, ze zmarszczonymi brwiami i mądrością starca w oczach "To się może przydarzyć każdemu malarzowi, trzeba być dzielnym, usiądź sobie na kanapie" i głaskał mnie wilgotną rączką po twarzy. Złość ustąpiła miejsca poczuciu bezradności, wtem ze stuporu wyrwał mnie swąd przypalonych klopsików. W ostatniej chwili uratowałam.
Smakowały


No, myślę sobie, trzeba się przewietrzyć. Poszłam - hen, zapomniawszy o malarskich przypadkach.
Kto by nie zapomniał, widząc to (kruk) :


 I to :


Wróciwszy, jako człowiek czynu, zakasałam rękawy - znowu smugi i miękkie przejścia na Niebie.
Fajnie. Sytuacja, zdaje się, ustabilizowana.

Nic, tylko pisać - ale rzeczywistość wirtualna jest tu nie mniej kapryśna niż pogoda.
Siła sygnału - bardzo niska, na dodatek przez chwilę internet się pojawia, a za moment znika. I siedź tu, człowieku, czekając, aż ci się ściągną trzy zdjęcia. Śmiem twierdzić, że taki internet jest nie mniej denerwujący, niż stosunek przerywany.
A czas sobie płynie banalnym TIK TAK!

Poszłam na dół (śpimy na pięterku), rzucić okiem na obraz. No nie. Farba, na której maleńkimi literkami napisano "Made in China", unosiła ironicznie brzegi pęknięć.

Schodami w górę - zdjęcia WCIĄŻ się ściągają.

Dla uspokojenia wzięłam się za malowanie paznokci - powiedzcie, czy komar ma mózg (i węch), żeby mi usiąść na świeżo pomalowanym wskazującym palcu? Energicznie zamachałam dłonią i na paznokciach odbił się kunsztowny wzorek z polarowego włosia. Cholera jasna.

Schodami w górę - brak sygnału. Wpis zachował się w niewielkich fragmentach - to, co teraz czytacie, pieczołowicie odtworzyłam, trzymając nerwy na wodzy i nie zwracając uwagi na dźwięk drobnych kroczków i szelesty pod dachem (ki diabeł?).

A deszcz szemrał, jakoś tak przyjaźnie, więc dla zaczerpnięcia oddechu i uspokojenia usiadłam sobie na ganku. Prosto w kałużę zimnej wody na stołeczku.

Myślicie, że to koniec? Z ostatniej chwili : składając ubranko Guciowi, zobaczyłam, że spodenki ma równo upierdzielone wyrafinowanym odcieniem błękitu. Pewnie przejechał rowerkiem przez prostokąt malowanej trawy i dalej pooszło!
Bardzo śmieszne.
Bardzo.
Aż się boję nasmarować twarz kremem - co znowu mnie spotka? Do ciężkiej cholery?

Dam tylko ostrożnego całusa synkowi - to nasza przedostatnia noc tutaj.


Teraz już tylko zastanawiam się, co właściwie nade mną tupie? Chyba, że oszalałam. I we mnie tupie.

7 komentarzy:

  1. Na tupacza typuję kunę

    Tru

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba każdemu zdarzają się takie dni, kiedy wszystko idzie nie tak. Ja wczoraj o mały włos a zapomniałabym telefonu wylatując z Włoch :) Na szczęście po jakimś czasie można wspominać to wszystko z uśmiechem.
      P.S. Jeże też fajnie tupią, ale o wdrapywanie na dach bym ich nie podejrzewała.

      Usuń
    2. Tru - to było mniejsze, i podobno niedoperz.
      Olu - wczoraj kumulacja była tak wielka, ze śmieszyło mnie to niemal na bieżąco.

      Usuń
  2. Też typowałbym kunę/łasicę/norkę etc. ;) Z usiędnięcia w kałużę wody prychnąłem na głos :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, to było takie tup - szur - tup tup - szur szur, leciutkie, jakby się ćma obijała i wędrowała po ścianie - coś jak ciągnięcie zepsutego, złożonego parasola i pukanie rączką - a wiadomo, ze jak parasol, i to zepsuty, to chód nietoperza. A w kałużę wpadło jeszcze troszeczkę farby i w efekcie tyłek mam cieniowany na blekitno

      Usuń
  3. Równowaga w naturze musi być - jak długo jest dobrze , to potem musi się przez jakiś czas popaskudzić . Ale mija ;)

    OdpowiedzUsuń