WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

środa, 7 listopada 2012

My name is Bond. James Bond.

Miałam iść na horror, podobno bardzo słaby, ale na tyle się spóźniłam (a w kasie nikt nie był skłonny opowiadać mi początku), że trochę wbrew swojej woli zdecydowałam się obejrzeć nowego Bonda.
Akt nieco desperacki, gdyż oblicze Davida Craiga skutecznie mnie odstraszało.

I faktycznie, w grze aktorskiej okazał się nieco drewniany, przy tym twarz jakby zrobiona z kartofla.
Co prawda w niektórych ujęciach oczy miał trochę z Englerta, choć w przeciwieństwie do tego ostatniego, pozbawione wyrazu.
ALE w jakiś przedziwny sposób wpasował się w konwencję, zresztą z poufnych źródeł dowiedziałam się, że większość agentów to nie szarmanccy przystojniacy, ale przeciętni faceci z tendencją do pewnego prostactwa w powierzchowności.
Co tam prawda! Czy Bondem nie mógłby być Jude Law? Ach!

Po 20stu minutach reklam widzowie cieplej przyjmą każdy film, byle się zaczął.
Piosenka tytułowa w wykonaniu Adele nie podobała mi się. Temat, owszem, ale Adele wypadła wg mnie krowiasto, bezjajecznie. Wyobraziłam sobie, jak brzmiałaby Duffy na jej miejscu albo taki Gossip.

Siedziałam sobie (wąchając ukradkiem próbki perfum ze świeżuteńkiej, przechwyconej wcześniej przesyłki) i nagle zorientowałam się, że zapachy nie wiedzieć kiedy zapakowałam z powrotem do torebki i wgapiam się w ekran jak sroka w gnat, na dodatek ściskając dłonie z emocji, a nawet czasem kiwając się jak na symulatorze jazdy motocyklem.
Pomijam Craiga, on jak to on, natomiast Judi Dench mogłabym jeść łyżkami.
Ralph Fiennes - perełka.
Javier Barden jako demoniczny homoseksualista i  były agent, pałający żądzą zemsty - świetny.
A muzyka - wpasowana w akcję wg dawnej szkoły filmow animowanych z Pixie i Dixie, gdzie każdy ruch miał odzwierciedlenie w dźwięku.
Tak więc połową siebie śledziłam wzrokiem, co się dzieje na ekranie, a drugą połową słuchałam z niekłamanym podziwem (choć nie wiem, czy była zatrudniona orkiestra, czy też spreparowano muzykę syntetycznie).
Może tajemnicą tak udanej ekranizacji była reżyseria Sama Mendesa (American Beauty).

Im bliżej końca filmu, tym dotkliwsza była myśl, że aby nie spóźnić się po Gucia do przedszkola, muszę wykonać jakiś bondowski wyczyn.

Z fotela wyprysnęłam jak pocisk, na mojej drodze chyba los specjalnie ustawił jakichś niemrawych niezgułów, których wymijałam prawie biegnąc i ryzykując kolizję, przez obrotowe drzwi przefrunęłam, do autobusu wpadłam w trakcie dzwonka ostrzegawczego, a pod przedszkolem (też w pędzie) zrobiłam parę efektownych susów, pośliznąwszy się na rozmokłych liściach topoli i zdzierając obcas w kratce przy wejściu.


Ale zdążyłam - w uszach wciąż brzmiała mi dyndająca gitarka z początku słynnego muzycznego tematu Bonda.
Mało tego - teraz też brzmi.

9 komentarzy:

  1. Super, nie lubię Bondów ale ten opis...sprawił że zazdroszczę tego nastroju i tych przygód. Tak mi brak przygód w codziennej, jesiennej rutynie :).
    Pozdrawiam mocno
    Agata

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, tak, ten Bond zdecydowanie ubarwia listopadowy spleen.
      Ja również poszłam na niego niechętnie - w zasadzie. A teraz od czasu do czasu błyska mi myśl, czy może nie powtórzyć tego sukcesu?

      Usuń
  2. Justynko - Twoje przygody brzmią mi o wiele bardziej interesująco i ... bondowsko, niż Pana z twarzą kartoflaną;)
    maria

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To miłe, ale Bond ze mnie żaden, no, w każdym razie nieefektowny (chociaż uniknięcie przewrotu pod przedszkolem zapewne nieźle wyglądalo).

      Usuń
  3. Powtórzę się, ale absolutnie UWIELBIAM Twój sposób pisania :) Gryx

    OdpowiedzUsuń
  4. Odpowiedzi
    1. Na pierwszy rzut oka wyglądało mi na to, że piszesz po łacinie - zapewne słowo doskonale znane wśród ludzi kulturalnych, ale nie mnie - aż wreszcie dojrzałam sens

      Usuń
  5. Wiesz, ja też nie libię Bondów. Dotychczas moim ulubionym był... nie, nie Connery, który atrakcyjny zrobił się dopiero na starość, a jako Bond wyglądał jak tresowana mięsożerna małpa. Roger Moore - z tym swoim dystansem do siebie i roli. I z kpiącym uśmieszkiem. Zagrał Bonda jak Świętego. Może inaczej nie umie, ale do mnie trafiał lepiej, niż nonszalancki Connery, czy wymuskany Brosnan.
    Craiga uważam za paszteta. A może kartofla? :)
    A jednak awansował chyba na mojego ulubionego Bonda. Właśnie dzięki trójce aktorów, których wymieniłaś.
    Bardem genialnie zagrał. Smakowałam każdy moment jego obecności na ekranie. Choć ja mam przekonanie, że on nie był homoseksualny tylko bi, a akcja z rzekomym homoseksualizmem była obliczona na zaskoczenie Bonda.

    OdpowiedzUsuń