WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

czwartek, 30 marca 2017

Pan od Rysunku - PREMIERA

Dawno, dawno temu, kiedy męczyłam się w liceum ogólnokształcącym (imienia Zamoyskiego) w klasie o profilu biologiczno - chemicznym i wykańczała mnie łacina medyczna, mimo braku czasu - z powodu nieprzytomnego zakuwania całkiem nieprzydatnych nauk, zdecydowałam się zapisać do Młodzieżowego Domu Kultury na zajęcia z rysunku i malarstwa.
(tak, wpadłam na pomysł w ostatniej klasie podstawówki, żeby zostać mikrobiologiem)

Pracownia miała przeszklone ściany, bardzo sfatygowane sztalugi i prawie zero miejsca dla uczestników - taki tłok tam panował. Atmosfera wesoła, a jednak śmiechy i gwar cichły, kiedy na salę wchodził ON.


Pan od rysunku.
W znoszonym, niemodnym i niedopasowanym garniturze. O zmęczonej twarzy i z palcami pociemniałymi od papierosów. Niewielkiej postury, przygarbiony, niemłody, niepozorny, lecz z wielką charyzmą.
Nigdy nie podnosił głosu - wręcz trzeba było natężać słuch, żeby wychwycić jego słowa.

Profesor M. (zawsze nazywaliśmy Go profesorem), miał niezwykłe wyczucie, potrafił bezbłędnie dostrzec talent, jego rady były wręcz kluczowe i natychmiast rozwiązywały problemy, jeśli komuś zdarzyło się utknąć w martwym punkcie.
Kochaliśmy Go, choć trudno byłoby Go nazwać sympatycznym... w typowym znaczeniu. Za to sarkastycznym, tak, to na pewno.


Papier brało się z grubej rolki, odwijało jak z gigantycznego papieru toaletowego. Podłej jakości - ale nikt się tym nie martwił. Prawie wszyscy marzyliśmy o Akademii Sztuk Pięknych. Tak, marzyliśmy, bo na najbardziej obleganych wydziałach (malarstwo, grafika), do dwudziestu paru miejsc startowało kilkaset chętnych. Kiedy zdałam na Grafikę - ponad tysiąc.

Pamiętam, jak dziś, te pierwsze zajęcia, kiedy szkicowałam węglem zarys sylwetki modela i nasłuchiwałam kroków Profesora - kiedy te kroki ucichną, co znaczy, że M. zatrzymał się i PATRZY. Pochwała nobilitowała, lecz najczęściej nie słyszeliśmy nic. Pan M. stał przez chwilę i szedł dalej.
Przez parę tygodni, może paręnaście nawet, kierował do mnie jedynie "zmieniamy papier, zmieniamy!" - ale mnie to nie rozczarowywało, wręcz przeciwnie, brałam te słowa za zachętę pełną nadziei.
(wtedy, jak i teraz, szalałam z fakturami)




Czasem wpadał ktoś i po rozradowanej twarzy poznawaliśmy - że tak, udało się, zdał - i jest już studentem Akademii. Profesor wyciągał dłoń do mocnego uścisku i lekko się kłaniał, wiedzieliśmy, że jest bardzo dumny. Nie musiał nic mówić.


Co miesiąc mieliśmy tzw przeglądy - na długim korytarzu przed pracownią kładło się swoje prace i można było liczyć na surową, lecz rzetelną ocenę.

Wówczas porzuciłam myśl o mikrobiologii oraz wkuwanie słówek z medycznej łaciny i przeniosłam się do klasy humanistycznej, pełnej zupełnie nieścisłych, za to fantazyjnych umysłów.
Profesor M. wierzył we mnie. Cenił, choć nie szczędził krytyki - jak nikomu zresztą.

Pewnego dnia, na początku września, znikł. Nie powiedziano nam, czemu po wakacjach Go nie ma.

Pracownię objęła pani. JAKAŚ tam pani. Szczebiotliwa, wszystko jej się podobało. Wciąż się uśmiechała. Ledwie ją pamiętam. Kolor włosów. Nie poznałabym jej na ulicy.

Pana M. więcej nie widziałam.
Nie usłyszał mojego "dziękuję" - mówię to teraz.


Pan od rysunku, ze skromnego Domu Kultury, a jednak prawdziwy Profesor.
Skromny człowiek wielkiego formatu.

*Pan od Rysunku
akryl na płycie
70 x 50 cm.

7 komentarzy:

  1. Jestem pod wrażeniem.
    I wpisu, i obrazu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję - bardzo mi zależało. Wiele sobie też przypomniałam.

      Usuń
  2. piękny wpis i piękny człowiek - zaszczepił pasję.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zapewne jest z ciebie dumny, gdziekolwiek teraz jest :) M.

    OdpowiedzUsuń
  4. Piękna historia i piękny obraz. Wzruszyłam się ;)

    OdpowiedzUsuń