WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

czwartek, 3 stycznia 2013

Najgorsze powitanie roku i nowy obraz

Nadszedł w końcu ostatni dzień roku 2012go.
Byliśmy bardzo słabi, wycieńczeni antybiotykami, ale ja miałam mnóstwo wigoru, żeby o godzinie 0 pójść na Pola Mokotowskie z całą naszą trójką i powybuchać znalezioną amunicję sprzed dwóch lat.
Gucio już od południa był przygotowywany, że w nocy "puszczamy rakiety" i wydawało się, że nie może się doczekać.
Niestety, już o 19stej zwiądł, skulił się w kłębek i chrapał, jak jeż.
Godzinę przed północą czyniłam rozpaczliwe wysiłki, żeby rozbudzić naszego synka. Na propozycję wyjścia mruknął "Jutro" i to było ostatnie przytomne słowo, jakie od Niego usłyszeliśmy.

Tymczasem we mnie rosła chęć wybuchania, jakbym sama była petardą.
Co zrobić? Gucia się przecież nie zostawi, więc w desperacji postanowiłam, że ja, sama, nieuzbrojona, pojadę 4 przystanki na wygon  i przynajmniej sobie popatrzę.
Dodatkowo zezłościło mnie stwierdzenie Wojtka, że dla Niego Sylwester nie ma większego znaczenia.
Skoro tak - wyszłam. Po przejściu przystanku piechotą, bo panował przestój w komunikacji miejskiej, dostałam się do bardzo wesołego autobusu, w którym gęsto upchane, rozbawione towarzystwo gwizdało, ryczało i śmiało się, wylewając trunki na zakrętach, a od samego powietrza przesyconego alkoholem można było się upić.
Wysiedliśmy na tym samym przystanku. Spojrzałam na zegarek - była 23cia 30. A do Pól Mokotowskich kawał drogi. Szłam, jak owca za stadem, za nimi i nagle poczułam prawie fizycznie samotność, jak czarną dziurę... i zrobiłam w tył zwrot.
Do przystanku powrotnego daleko, potem czekanie na autobus, już wśród wybuchów i grupek niewyżytej mlodzieży.

Zadzwoniłam do Wojtka :
"Halo, to ja, wracam, bardzo chcę być przy Tobie, ale nie wiem, czy zdążę. "
I wtedy podjechał jakiś nocny. Wskoczyłam do niego, zrobiła się za 7 minut północ.
Cały czas ze słuchawką przy uchu, relacjonowałam W., gdzie jestem.
"Mam szansę zdążyć! Przejechaliśmy ostatnie światła! Na następnym wysiadam!"
Na zegarku za 4 minuty północ, ja zbliżałam się już do docelowego przystanku; rozentuzjazmowana trajkotałam, że się udało.
"Widzisz mnie, widzisz???" (bo z naszych okien mamy widok na przystanek).

I wtedy stała się rzecz straszna - Ncoś tam się nie zatrzymał! Wszystkie przystanki miał na żądanie, nie wcisnęłam przycisku "Otwieranie drzwi" i pędziłam dalej, z wielką prędkością.
"Justysiu, co się dzieje???"
"Nie wiem, jadę, nie przystanał..."
"KRZYCZ, żeby się zatrzymał, SŁYSZYSZ??? KRZYCZ!!!!"
Ale ja, jak zwykle w takich sytuacjach, kiedy bodźce są za silne, zbaraniałam, stałam jak słup soli, z jednej strony ogłuszona Wojtkiem, z drugiej - petardami, bo...
...co za wstyd.
Północ spędziłam w nocnym autobusie.
Wreszcie wyskoczyłam, jak szalona, na następnym przystanku, rezygnacja walczyła u mnie z chęcią rzucenia się do biegu.
Naokoło wybuchy, niebo i budynki rozbłyskiwały jak w filmie SF.


Najgorsze miało dopiero nadejść, bo Wojtek obraził się na mnie. Największe pretensje miał o to, ze Go nie posłuchałam - a w takiej chwili powinnam, wg Niego, nie myśleć, tylko robić, co karze.
Ale mnie nie było na to stać. I nie wiem, czy bedzie kiedykolwiek.

Kiedy po raz kolejny usłyszałam pretensje, wściekłość sięgnęła zenitu. Nakrzyczałam jakieś okropne rzeczy, których nie mogę przytoczyć (ale wykropkowań byłoby dużo) i zdecydowałam, że wychodzę z psami. Na długo. Trzasnęłam drzwiami, co niestety wśród huków było niesłyszalne i wybiegłam z budynku.
Tyle, ze zapomniałam psów.
Wrócić? nie wrócić?
Wróciłam.
Aza zsikała się na schodach - więc cofnęłam się po mopa.
Sytuacja, która chciałam, by była poważna, stała się śmieszna.

Na szczęście Wojtkowi po moim powrocie przeszło. Włączyliśmy genialny koncert jazzowy, ja szybciutko w pokoju obok przebrałam się w zjawiskową koronkową suknię i szpilki i tańczyliśmy. Z zadowoleniem obserwowałam, że Wojtkowi ciągle dłoń zsuwa się na mój tyłek.
A potem nas zmogło i wyczerpani nerwowo poszliśmy spać.

W Nowy Rok przyszli w odwiedziny znajomi - a ponieważ wczesniej się strasznie pokłócili, najpierw jedno z nich, a potem, po dwóch godzinach - drugie.
Nie miałam ochoty na wizyty. Żadne.
Dlatego Gucio, który wyciągał mnie do pracowni, żeby grać z Nim w mini bilard, zdawał się wybawieniem.
Prawie zasypiałam, marząc, że zostaniemy sami - aż tu nagle, niespodziewanie, rozpoczęła się awantura. Właściwie o nic - o wtrącanie się w nie swoje sprawy.
I zrobiło się baaardzo ciekawie.
Gucio poszedł wcześniej już spać w swoim łóżeczku, dlatego można było swobodnie "wywalić" sobie wszystko.
A przez lata się nazbierało.
Kobieca solidarność zwyciężyła - tak więc chlipiąc padłyśmy sobie w objęcia z żoną gościa, panowie doszli do porozumienia (bez pojedynku) - trochę to potrwało, aż wreszcie wszyscy poczuliśmy się oczyszczeni i związani mocniej węzłem przyjaźni. Ponieważ mamy słuch, a co poniektórzy i głos, śpiewaliśmy kolędy, nie powiem, ze trzymając się za ręce, ale byłoby to możliwe.
Żegnałam ich z żalem.

O dziwo, wczoraj nic się nie działo.
Poszłam tylko na mszę, żeby podziękować za zdrowie Gucia. I tu i teraz przysięgam, że zanim zjawię się w  jakimkolwiek kościele, dowiem się, czy będzie tam gitara lub bębenki lub jedno i drugie i moja noga, jak mówi Wojtek, "nie powstanie" w takim przybytku. Ktoś zapomniał o istnieniu cudownego instrumentu o nazwie organy i o genialnych kompozytorach, którzy przez wieki pisali muzykę sakralną.

Tymczasem czułam w sobie narastającą chęć jakiegoś twórczego czynu.
I tym sposobem dziś zaczęłam wreszcie nowy, industrialny w zamyśle, obraz.
Być może będzie na nim, jak go nazywa Gustaw, "słup wysokiego pięcia".


Obraz ma podwójną strukturę - szarość połyskliwa, z domieszką srebra, błękit - matowy.
Tutaj zdjęcie fragmentu, gdyż kompozycja jest pionowa, przy tym horyzont specjalnie, oczywiście, nie trzyma poziomu, jest lekko pochylony - a więc już wiem, ze to kolejny obraz, ktorego nie sposób powiesić tak, zeby wyglądał "prosto".
Nie wiedziałam go jeszcze w dzień, dlatego wstrzymałam się z resztą kolorów.
Ale to, co jest, podoba mi się i wg mnie ma klimat.
Stosownie do niego pachnę Alienem edp.

Jak dobrze, że nastąpił "normalny" czas.


8 komentarzy:

  1. Justyno życzę Ci by nadchodzący rok był dla Ciebie łaskawszy niż Sylwester.
    O wiele łaskawszy.

    Co do kościelnych organów zaś- ten wspaniały i dumny instrument często bywa bezwstydnie, na oczach (a raczej uszach) wiernych gwałcony przez organistę posiadającego takie umiejętności gry jak przeciętny szympans i obdarzony słuchem muzycznym na tym samym poziomie.
    Nie mam zbyt wielu doświadczeń z muzyką wykonywaną podczas nabożeństw ale w paru kościołach byłam i paru organistów słuchałam. Wybrałam się kiedyś na Pasterkę do zabytkowego kościółka ze starymi, pięknymi organami, nie usiedziałam nawet do połowy mszy, wyrzuciło mnie z ławki gdy pożal się Boże organista począł grać kolędę Przybieżeli do Betlejem w tempie marsza żałobnego.
    A śpiewał tak jakby pasterze osobisty dyshonor mu uczynili ruszając w drogę.
    Od tej pory gdy już idę na jakieś nabożeństwo (czasami muszę, taka praca) to zawsze mam nadzieję że oprawę muzyczną stanowić będą bębenki i gitary, i że grać będzie na nich młodzież, pełna radości i przekonania do tego co robi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No niestety, ja trafiam po raz kolejny na młodzież, owszem, radosną, ale niewyżytą i niezdolną. Tym razem "solista" gitarowy próbował zagrać na jazzowo kolędy i wrzucał do niej jakieś nowoczesne akordy, tracąc kontakt z rzeczywistością. A bębenki były nagłośnione bardzo mocno i szło podwójne/potrójne echo - przez co nasz niemuzykalny naród ( z przykrością to piszę) zupełnie się pogubił i słychać było tylko najwytrwalsze panie o przenikliwych głosach oraz dudnienie basówy (też ją tam wrzucili). Tak więc myślałam, że najgorsze, co można usłyszeć, to źli muzykanci (bo to wszystko amatorszczyzna) teraz wiem, ze jeszcze gorsi są źli i niewyżyci.
      Natomiast organy w Wwie zostały prawie zupełnie zarzucone - może ze dwa razy miałam szczęście je usłyszeć i za każdym razem był pierwszorzędny.
      Ale organista dziadowaty może zabić, w to wierzę.
      W każdym razie szkoda.

      Usuń
  2. Justynko ale miałaś tego Sylwestra nie do pozazdroszczenia choć mój nie był lepszy ;) a początek nowego roku to już całkowita jazda bez trzymanki jest :(

    Życzę Ci wszystkiego dobrego w nowym roku :) Samych radości i miłości :* Uściskaj Gucia ode mnie :)

    A obraz jest bardzo ciekawy mimo, że niewiele przedstawia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. o, bardzo dziękuję! I współczuję Sylwestra.
      Obraz faktycznie minimalistyczny, ale ma "atmosfeirę" i będzie więcej!

      Usuń
  3. Ju , współczuję przejść i oby teraz było już tylko lepiej :*
    Jeżeli idzie o organistów , to dobry organista to rzadkość , ja przynajmniej takiego w żadnym kościele nie spotkałam , chyba że to był akurat organista-muzyk i był koncert :P ale organista-organista to najczęściej jest kompletna masakra , podobnie jak entuzjastyczna młodzież . Nie toleruję przeróbek kolęd w żadną stronę - kolęda to kolęda i ma być jaka jest , niestety moda i trędy mają inne zdanie na ten temat , a Przybieżeli... w tempie marsza żałobnego to wieloletnia już tradycja - nie wiem czy chociaż raz słyszałam w kościele zagrane w tempie jak należy :/
    Obraz wygląda zachęcająco :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Oj, jaka szkoda. Gdyby na scenie, która kiedyś była zwana ołtarzem, był tylko ksiądz i ew.pomocnik od czasu do czasu, grały organy z porządnym organistą, co to byłaby dla mnie za przyjemność! Bo na razie nie mam ochoty zbliżać się do jakiegokolwiek kościoła, poza ew. prawosławnym.
    Co do następnych dni roku, zapowiada się dobrze, dziękuję!

    OdpowiedzUsuń
  5. Co do "zawodzenia", taka już chyba nasza polska, kościelna tradycja - wydaje się nam, że żeby "godnie i podniośle" było, musi być rozwlekle i smutno, co mi np. z Bożym Narodzeniem się tak jakoś kłóci. Z kolęd jedną z moich ulubionych jest "Z narodzenia Pana", w moim kościele nie śpiewana niestety.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń