Starsi ludzie... którzy umierają i już nigdy o nic ich nie zapytamy.
Żałuję, że byłam za mała, żeby posłuchać Dziadków, że zapamiętywałam piąte przez dziesiąte.
Ach, jak żałuję!
Zosia, rocznik 1904, siostra mojej Babci. Kochała mnie bardzo. Zajmowała
się mną, kiedy rodzice pracowali. Zawsze trzymała moją stronę, kiedy
coś zbroiłam. Ona zabrała mnie pierwszy raz do Teatru Wielkiego,
wynajdywała atrakcje. Razem chodziłyśmy po Łazienkach i nie mogłam się
doczekać, kiedy przy Pałacu na Wyspie, wyjmie metalowe pudełeczko po
kremie Nivea, zdejmie gumkę recepturkę i wieczko, żeby poczęstować mnie
landrynkami, z których (to się nie zmieniło do dziś), wybiorę te
ulubione, białe, migdałowe.
Miała w sobie mnóstwo życia i radości - a energii mogliby zazdrościć o wiele młodsi od Niej.
Kiedy byłam na koloniach, przysyłała mi pocztówki, zazwyczaj
wierszowane, z kolorowymi rysuneczkami, które wydawały mi się trochę (no
dobrze, nie trochę) obciachowe...
Pisała wiersze, niezbyt dobre, ale z serca - i kiedy tylko była okazja, w
czasie rodzinnych uroczystości, odczytywała je wysokim, drżącym głosem.
Wszyscy wznosili oczy do nieba i bali się, że Zosia zacznie śpiewać -
co zresztą zawsze, mimo prób zagłuszania, następowało. Jej siostra a
moja Babcia, Stefania, wydawała pomruki zniecierpliwienia "Ach, ta
Zocha!".
Poza tym haftowała, żadne robótki ręczne nie były Jej obce i lubiła się sama nazywać Zosią Samosią.
Posiadała prawdziwy talent organizacyjny i zacięcie społecznikowskie.
Urodziła się przed Pierwszą Wojną Światową. Najstarszy był Jej brat,
Tadeusz, potem Ona, Stefcia i Jadzia i chłopczyk malutki, którego
imienia już pewnie nie poznam. Mama wcześnie umarła, ojciec został sam,
brat poszedł do pracy - a więc wszystko było na głowie Zosi.
Ojciec nawet poznał jakąś panią, ale Zosia ją przegoniła - nie życzyła sobie "obcej baby" w domu.
W czasie wojny zachorował i umarł Zosi na rękach najmłodszy chłopczyk. Tylko raz mi o tym opowiedziała. I tego nie zapomnę.
W XXstoleciu międzywojennym pracowała w sklepie, miała mnóstwo
przyjaciółek, razem z siostrą i jej narzeczonym (potem moim Dziadkiem)
chodziła do Koła Żywego Słowa, gdzie poznawano i deklamowano poezję.
Tuż przed wojną poznała Tadzia, swojego przyszłego męża, wysokiego,
chudego mężczyznę o ujmującym, serdecznym uśmiechu. Pobrali się w
okupowanej Warszawie.
Zosia, przeczuwając, co się będzie działo, zapakowała wszystkie
najcenniejsze rzeczy w wór, wykopała dół i umieściła "skarb" pod ziemią.
Na Iwickiej, przecznicę od mojego mieszkania. Dom Zosi został
zbombardowany - skarb ocalał. Mam jego część.
Niestety, w przeciwieństwie do Zosi, Tadeusz nie odnalazł się w wojennej rzeczywistości.
Całymi dniami przesiadywał przy biurku, przed sobą miał kartki,
podzielone na dwie rubryki - "co należy robić" i "czego nie należy
robić", wpisywał w nie zachowania, opatrując plusem bądź - te
niepożądane - minusem.
W czasie Powstania, kiedy przyszli Niemcy (Szkopy, jak ich nazywała) i
kazali mężczyznom wychodzić, wszyscy pouciekali - nie było ogrodzeń,
tylko murki łatwe do przeskoczenia. Wszyscy się rozbiegli - wszyscy, ale
nie Tadeusz. Potulnie wyszedł na podwórko, poszedł z Niemcami - i tyle
Go Zosia widziała.
Szukała męża do końca swojego życia - niestety, żadnego śladu.
A była w ciąży. Kiedy nadszedł termin porodu, trafiła do szpitala, prowadzonego przez zakonnice.
Panował tyfus. Zaraza zabijała szczególnie maleńkie dzieci - siostry nie
nadążały z nadawaniem imion, tak szybko marły noworodki. Zakonnicom
wyczerpywał się zbiór imion - i córeczkę zosiną ochrzciły dziwacznie -
chyba Scholastyka...? Też się już nie dowiem, jak. Tak mi wstyd, że nie
pamiętam.
Kiedy Zosia mogła już chodzić, wzięła swoją dziewczynkę w trumience,
niewiele większej od pudełka do butów, i dorożką pojechała pochować
dzieciątko na Czerniakowski Cmentarz.
Wywieziona, jak ocalali Warszawiacy, do obozu w Pruszkowie, uciekła z
transportu - wyskoczyła z pociągu w pole i biegła, biegła, aż zobaczyła
otwarty kościół - bo właśnie trwała msza. Padła na kolana - i zemdlała.
Wróciła do stolicy, na Mokotów, w okolice Iwickiej, stanęła po drugiej
stronie Gagarina, która wówczas nazywała się Bończy i upatrzyła sobie
okno w kamienicy, w której rezydowali Niemcy - wojskowi. I czekała - bo
kapitulacja była blisko. Kiedy zobaczyła, że mieszkańcy wychodzą, a
właściwie wybiegają, wzięła siekierę, weszła do budynku, do upatrzonego
lokalu, za drzwiami ustawiła siekierę - tak, na wszelki wypadek.
Widziałam w Jej dowodzie osobistym datę meldunku - 17sty stycznia 1945.
To mieszkanie teraz my zajmujemy. Pamiętam jeszcze w szafie, wmurowanej w
ścianę, umywalkę i haczyki, opatrzone imionami Hans, Jurgen...
Po wojnie Zosia pracowała w bibliotece, po całej Polsce zwożąc książki,
potem w klubach, organizując spotkania z "ciekawymi ludźmi" - była
dumna, że przyszedł Broniewski, Bardini, wielu innych.
Kiedy popularne były paczki z Unry, a w nich papierosy - za nie można
było się wymienić niemal na wszystko. I pewnego dnia Zosia postanowiła
sprawdzić, czemu ludzie tak pragną palić. Ustawiła sobie fotel przy
biurku, położyła nogi na jego blacie (jak to Amerykanie), wzięła Camela -
i zaciągnęła się. Ocknęła się na podłodze po pół godzinie - to był
pierwszy i ostatni papieros.
Odmówiła zapisania się do partii - może dlatego nie awansowała.
Ale odnajdywała się w swoich zajęciach, pełna zapału. Kiedyś wyznała mi,
że nawet nie myślała o poznaniu kogoś : "Po co miałby mi się jakiś
chłop plątać?". Czy mówiła prawdę? Nie wiem. Dostawała - za to?- listy
od Polskiego Czerwonego Krzyża. Listy bez odpowiedzi.
Nie miała łatwego charakteru - doprowadzała Mamę do szału, obruszając
się przy dostawaniu prezentów "Przecież ja wszystko mam! I po co to
wydawać pieniądze!".
Zdumiała facetów z telekomunikacji, bo odmówiła założenia telefonu (a
wtedy było o niego bardzo trudno). Ludzie czekali latami, jak na cud - a
u Zosi monterzy nagle pojawili się w drzwiach "Ja bardzo dziękuję, ale
proszę mi nie przeszkadzać, bo mam ważne sprawy, do widzenia!" - dopiero
całą rodziną zawzięliśmy się, żeby zmieniła zdanie. Oznajmiła, że się
zgadza, pod warunkiem (wtedy nikt nie stawiał warunków - brało się, co
było), że aparat nie będzie czarny.
W ośrodku zdrowia pokłóciła się ze staruszką, która nie chciała odsunąć
się na schodach "Pani ma swoje lata???? Co też pani opowiada, stara to
JA jestem!".
Pod koniec życia nie wychodziła z domu - spragniona towarzystwa czekała
na nas, wpadających z zakupami, obiadami... pytającymi, czy wszystko
dobrze...
Nie było mnie stać na taką miłość, jaką Zosia powinna dostać.
Tyle czasu z Nią spędzić, ile chciała.
Wysłuchać wszystkiego, co mówiła.
Docenić odwagę i dzielność.
Naprawdę poznać.
I tego już się nigdy nie cofnie.
Przepraszam, Zosiu kochana.
Za każdym razem wzruszam się, czytając te słowa... i masz rację, że budzimy się zawsze za późno, gdy już kogoś nie ma...
OdpowiedzUsuńMyślę, że niedosyt jest zawsze wpisany w sytuację, kiedy tracimy kogoś kochanego, kto nas kochał...
UsuńSzkoda, wielka szkoda
Dlatego, że młodzi żyją tym co jest i tym co będzie, a nie tym co było , im młodsi , tym bardziej .
OdpowiedzUsuńTak, to święta prawda, tylko nie wiem, czemu Rodzice - czyli pokolenie przedostatnie, jakoś mało słuchali, a może mało mówią...?
UsuńWzruszylas mnie, kolejny już raz, do lez...
OdpowiedzUsuńJa również płakałam pisząc.
UsuńCo innego wiedzieć, a co innego dotknąć nazywając, znajdować najbardziej odpowiednie słowa ze ściśniętym sercem i gardłem.
Miałam napisać, że białe landryny to też moje ulubione, ale potem się poryczałam, nie wiedząc co mnie czeka. Przepiękny wpis, wstrząsająca historia, ale uważam, że to bardzo istotne by takie historie opowiadać, przybliżać, przypominać nam współczesnym o takim harcie ducha, o tak potwornych okolicznościach w życiu.
OdpowiedzUsuńJestem Ci wdzięczna, że mogłam poznać tak ważną historię. Uczyniłaś piękną rzecz.
Rejcz.
Dziękuję, Rejcz...
UsuńTo ważne dla mnie, co mówisz. Mobilizujące. Nadające sens.