Malowałam obrazek - prezent dla Teresy - osoby wielkiego serca, kochającej zwierzęta.
Teresa mieszka nad własnym jeziorem.
Dostałam opis kolorów, w jakich się nosi, ogólnego wyglądu oraz fryzury - płomiennorudej. Dowiedziałam się, że ma pieska, wiernego przyjaciela - posokowca bawarskiego, Morisa.
Sprawę ułatwił fakt, że dawno temu, na początku mojej pasji perfumowej, korespondowałyśmy i dzięki Niej udało mi się poznać zapachy, które w pewnym sensie ukształtowały mój gust. Kontakt bardzo ciepły, dzięki czemu łatwo było mi włożyć w obrazek swoje serce.
Od razu miałam pomysł na Jej postać i otoczenie.
Potem, na wdechu, zaczęłam nanosić linie, dzięki najlepszym na świecie cieniutkim pędzelkom oraz różowym okularom +1,5. Gucio zaniepokojony pytał mnie, czy nie widzę. Kiedy wytłumaczyłam Mu, że niestety teraz już moje oczy wymagają wspomagania, pocieszył "nie martw się, Mamusiu, wyglądasz bardzo ładnie" i dla dodania mi otuchy włożył na nosek swoje okularki a la Elton John z flamingami i palmami.
Robota szła dobrze.
Obrazek wyglądał tak stylowo, że przestraszyłam się, czy kolory nie odbiorą mu subtelnej urody.
Dlatego kładłam je przejrzyście, aby prześwitywały pojedyncze pociągnięcia pędzla i widoczne było tło - naturalny kolor dykty, który w moim przekonaniu jest piękny, przy okazji daje ciepłą temperaturę barwną.
Odkryłam nową metodę, przy okazji malowania pomostu. Po położeniu brązu okazał się na tyle ciemny, że nóżki Tereski oraz pies znikli całkiem.
Przestraszona popędziłam pod kran - włożyłam obrazek pod silny strumień wody i pomost zmył się, ale nie całkiem - pozostał piękny ciemny beż.
I to stało się moim sposobem na resztę - jak na zdjęciu powyżej, w tym wypadku jezioro - kładłam kolor nie prześwitujący, na grubo, a potem - pod kran, dzięki czemu pozostawała jakby tknięta akwarelą powierzchnia. Ważne było, aby nie dać do końca zaschnąć farbie, tylko zmywać na świeżo. I bardzo delikatnie, ledwie że gładząc.
Wreszcie Teresa miała się ku końcowi. Mogłam pomyśleć o innych postaciach na obrazku.
Kotki i oczywiście Moris pojawili się już na początku.
Lekkości kompozycji dodawały listki, jesienne, dmuchnięte wietrzykiem.
Dodałam ptaszki - maleńkiego trzcinniczka i kruka (gawrona?).
A jednak kogoś jeszcze brakowało...
Oczywiście! Dziupla i jej mieszkaniec.
Nabiedziłam się nad suknią, wielokrotnie ją zmieniając - chciałam, aby była efektowna, ale subtelna.
Gest postaci - jakże ważny, zdmuchiwanie listka z dłoni, znieruchomienie na moment w zamyśleniu.
Na koniec, by dodać przestrzeni i bryły, leciuteńko, czule podcieniowałam różnymi kolorami szczególnie sąsiedztwo czarnych linii, aby wtopiły się w obraz, a nie wyglądały jak wycięte.
No i już.
Teresa była gotowa do wysyłki.
Dziś po południu dostałam zgodę na publikację, dowiedziałam się, że Tereska nie mogąc się doczekać, co jest w przesyłce, otwierała ją po drodze do domu nożycami pożyczonymi z mięsnego.
I bardzo, bardzo prezent Jej się spodobał.
A mnie jest tak miło, że nawet teraz się uśmiecham.