WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

niedziela, 12 stycznia 2014

Panienka - Pani Stettke

Tak mniej więcej to wiem, jak ma wyglądać Pani Stettke.
ALE zjawiskowe efekty kolorystyczne, jakie zaplanowałam, niestety niosą ryzyko, że zniszczę śliczną figurkę mojej przyjaciółki.
 Na obrazie, oczywiście.


Co do figury - nadczynność tarczycy po pół roku ponad leczenia stała się nieaktualna, w związku z czym mam zamiar  - jak w niemal każdy poniedziałek - wziąć się. Przynajmniej za zdrowsze odżywianie.

Ale dziś, w ramach ostatniej wieczerzy, Wojtek wykonał swój łabędzi śpiew :


Swoją drogą - a propos figury - miał zamiar wyjechać "okazją" do innego miasta i dowiedział się, że istnieje niebezpieczeństwo, że musiałby zmieścić się na trzeciego z tyłu.
"Ale, proszę pana, ja ważę tak ze 120 kg, więc albo siądę z przodu, albo dobierze pan dwóch chudych do mnie"
Kierowca niepewnie przytaknął - miał się odezwać, ale tego nie zrobił (jak większość osób, które to przyrzekają).

No i od jutra - marszobiegi po Łazienkach, dla rozjaśnienia umysłu również. Mam nadzieję, że dotlenienie i intensywność myśli zaowocuje. Jeszcze nie wiem, czym. Wystawę chcę mieć. Bardzo. Na jesieni.
wcześniej nie dam rady - dziś doszły trzy nowe zlecenia.(hura, hura!)

Poza tym...do aktywności TO mnie mobilizuje :


No.
Siedzę nad nią od dwóch dni. I myślę. Wystarczy.

piątek, 10 stycznia 2014

Panienka M. - premiera!

Bez zbędnych wstępów - oto panienka M.

Nie prezentowany fragment "ceramiczny" - to zdjęcie zrobione z oświetleniem z góry


W ogóle to rozwinęłam technikę warstwową - dotąd posługiwałam się tylko 'brutalnym tarciem" - mam nowy środek - "czułe gładzenie". Różnica tkwi w czasie oczekiwania na wyschnięcie później zdzieranej farby. Jeśli nie do końca da się jej zastygnąć, to można stosować łagodne środki - efekt jest inny - "miększy", łagodniejszy.




Powyżej perspektywa włoskiej uliczki, a na dole szczegół obrazka, który od początku budził moje wątpliwości co do sposobu namalowania.
Otóż Panienka M. ubrana była nie w suknię wymyśloną przeze mnie, lecz konkretną, prezent od Jej Taty.
Piękną. Z wyhaftowanym kwiatem! To on napawał mnie strachem.
Tymczasem zastosowałam znów technikę zdzierstwa i o :



Żeby uniknąć monochromatyczności w kolorach, wprowadziłam klasyczną szarość


A dla urozmaicenia monotonii w kształtach - szyldzik wzięty z ulubionej fotografii M.- z odrobiną ciemnego złota w literkach.


A cały obrazek, w zależności od zmiennych warunków oświetleniowych, wygląda tak - ta daaam!




No i jak się Państwu podoba Panienka we włoskiej uliczce? na zatybrzu, jak stwierdziła Szanowna Zleceniodawczyni (o ile nic nie poplątałam).

czwartek, 9 stycznia 2014

Odrobina Panienki M. przedpremierowo

Więc...zadaję sobie pytanie, czy aby nie zaczęłam uprawiać rzeźby w miejsce malarstwa?
Efekt odbieram jako zdecydowanie pozytywny. Zresztą już po zrekonstruowaniu ręki i nóżki Panienki oraz załataniu dziur w sukni zrobiło się weselej.
W każdym razie obraz jest skończony - jutro premiera, a dziś muszą się Państwo zadowolić fragmentami, które, mam nadzieję, zaostrzą ciekawość.

Najpierw w gasnącym dziennym świetle :



A teraz - w sztucznym



Jutro więc zapraszam na ucztę, a dziś proszę zadowolić się tym :


Wyrób autorski Wojtka - gulasz po nelsońsku z parowcami.

Nareszcie bez igieł, bowiem wywaliliśmy choinkę. Stała na telewizorze w pobliżu łóżka, więc znajdowała się w niebezpieczeństwie - Wojtek bezwiednie, we śnie, trącał mebelek stopą i wówczas osypywały się igły. W dół pościeli. Gdybyż tam zostawały! Ale nie - przesuwały się chyłkiem w stronę głów i nad ranem odkrywaliśmy przyczynę niespokojnych snów, pokłuci i opanierowani.
Dziś spodziewam się dobrej nocy, czego i Państwu życzę.

Do jutra!

wtorek, 7 stycznia 2014

Eksperyment z Panienką M.

Od pewnego czasu - nie wiem, czy namalowania Angela Likierowego, czy może wcześniej, najbardziej zaczęły mnie kusić niewiadome w obrazach. Proces nieprzewidywalny.
Zawsze miałam skłonności do eksperymentowania i zachowania pewnego miejsca dla przypadku, który potem wykorzystam. Przede wszystkim przejawiało się to upodobaniem do wielowarstwowości struktury malarskiej.
A więc - zachęcona rezultatami pokrycia Panienki M. szarością, a potem "wydobycia" jej, postanowiłam wprowadzić w ten sam sposób inne barwy.

Gucia wyprawiłam do przedszkola, wypiłam dwie kawy, nastawiłam bardzo głośno muzykę...


...i zaczęłam...
Dziś nie będzie fragmentów, tylko całość, ale tylko etapy pośrednie.


Po naniesieniu plam oddałam się żywiołowej czynności ścierania - oczywiście nie do końca. Ostra część zmywaka zmieniła się w strzęp, ale za to rezultat - wyborny.
Zachowam go dla siebie. Niestety, tylko wspomnienie.

Skoro tak dobrze mi poszło - wzięłam się za biel. Wiecie - biel - światło - życie itd.

No i co?
Wszystko zepsułam.
Pozbywając się bieli, zlikwidowałam również cenne szczegóły spod spodu, w niektórych miejscach nawet doszłam do żywej dykty.
Obraz aktualnie jest zrujnowany.
Wygląda, jakby jakiś szalony piekarz obmacywał go paluchami ubabranymi mąką (w tym miejscu uprasza się Szanowną Zleceniodawczynię o zachowanie spokoju).

Czy się martwię? Nie! Kłopoty to moja specjalność - z pewnością wyjdzie to Panience na dobre.
Nie mogę tylko doczekać się jutra...trochę mi żal mimo wszystko, że obraz, który zamierzałam wkrótce skończyć (a kolejni zleceniodawcy pytają uprzejmie, kiedy nadejdzie kolej na robotę dla nich), niestety w najbardziej optymistycznej wersji będzie gotów na czwartek.
To nic, to nic.
Lepiej żałować, że się coś zrobiło, niż że się nie zrobiło...

A propos kaw - zorientowałam się koło południa, że nie wypiłam żadnych innych płynów poza nimi.
Podzieliłam się tym spostrzeżeniem z mężem.
"Niedobrze, Justysiu. Osoba w twoim wieku powinna przyjmować dwa razy tyle płynów, ile waży"
"Co takiego?" - wyrwał mi się okrzyk zdumienia.
"A nie, przepraszam, przepraszam, pomyliło mi się z sikorką"

niedziela, 5 stycznia 2014

Przełamując strach

Wybraliśmy się we trójkę do Wilanowa na Festiwal Światła. Impreza nieco nas rozczarowała, ale Gustawowi się podobało. Postanowiliśmy się rozdzielić - Wojtek miał pójść po zakupy w kierunku samochodu, a ja z synkiem postanowiłam zahaczyć o ogromny plac zabaw.

Pośród różnych mniej lub bardziej bezpiecznych obiektów Gucio wypatrzył wysoką na dwa piętra wieżę, kończącą się zjeżdżalnią.
Na samą górę prowadziły jakby podesty bez schodów - na każdym poziomie stało któreś z rodziców, podsadzając pociechy coraz wyżej. Licząc na pomocne dłonie dorosłych, zostałam na dole, czekając na zjazd syna.


Niestety, drugi poziom nie był obsadzony przez opiekunów, a więc dzieciaki wdrapywały się same. Gucio nie mógł - wysokość okazała się nie do pokonania, na początku więc stał, coraz bardziej zrozpaczony, zachęcony przeze mnie walecznymi okrzykami - spróbował - i ku mojemu przerażeniu spadł na piasek, a jego głowa o ćwierć metra minęła wystający kant palety z desek.
Wybuchł szlochem i przybiegł do mnie, wtulając się i drżąc.

Już chciałam zrobić w tył zwrot, kiedy stojący nieopodal pan powiedział do mnie "Proszę pani, on MUSI tam wejść, inaczej będzie miał blokadę do końca życia". Nie musiałam się długo zastanawiać, racja bezsprzeczna - ukucnęłam, patrząc w pełne łez oczy synka "Kochanie, wiesz, powinniśmy tam wrócić" - na co On pokiwał wolno głową.
Tak więc zaczęliśmy się znów wdrapywać, tym razem we dwójkę.

I tu muszą Państwo coś wiedzieć - moja prawa ręka nie do końca jest sprawna, gdyż przy urodzeniu wyrwano mi ją z barku. Ponieważ byłam dwumiesięcznym wcześniakiem, zatrzymano mnie w szpitalu przez 2 tygodnie - niestety, nie nastawiając ręki. W domu okazało się, że tak, jak lewa rączka wygląda normalnie, prawa jest kością obciągniętą skórą, z mięśniami prawie w zaniku. Groziło mi poważne inwalidztwo.
Przez całe dzieciństwo, aż do połowy liceum byłam poddana rehabilitacji, która doprowadziła do tego, że moja ułomność jest niemal niezauważalna, choć ramię krótsze o 2,5 cm i w pasie od barku do kciuka nie mam czucia, brak wyprostu w łokciu i pewne ruchy ograniczone.
W przedszkolu uzyskałam pewną popularność, bo dawałam się szczypać, a co sympatyczniejszym rówieśnikom nawet nakłuwać - i nie czułam nic. Ale podstawówka to udręka - ja - najgorsza z WFu, przez co szykanowana przez dzieciaki.
I przede wszystkim - bałam się wszelkich sprawnościowych konkurencji, odmawiając nawet podjęcia prób.

Wracając do wieży - wspinanie się na kolejne poziomy stało się wyzwaniem - podsadzałam niziołki (tak dzieci nazywa znajoma) i sama, czując się jak krowa, osiągałam jednak coraz większą wysokość.


Wreszcie dobrnęliśmy pod najwyższy podest kończący się rurą. Tam rodzice już nie docierali - dzieciaki wchodziły do ciemnego otworu a dorośli biegli do wylotu.
Ale...Gucio nie chciał wejść. "Mamo, Mamo, chodź!" wykrzykiwał przez łzy i zrozpaczony odmówił samotnego zjazdu. Mimo, że dzieci same się oferowały, że zjadą z Nim, mimo obietnic nagrody...
"Tylko z tobą mogę zjechać, podam ci rączkę!" - i wyciągał dłonie, po policzkach spływały łzy, usta Mu się trzęsły.
Co robić, no co do cholery robić???
Przecież nie mogę się wycofać! Co by to oznaczało dla Gustawa? Dla mnie? Miotałam się, próbowałam różnych sposobów - a to tyłem, a to bokiem, a Gucio stał nade mną i szlochał.
Wreszcie - nie wiem, jak, musiałam obiema rękami chwycić się prętów z boku, podniosłam się i wpełzłam, spocona, jak mysz.

I wtedy zobaczyłam ciemny otwór rury (była gdzieś szósta po południu), spojrzałam w dół, na małe ludziki, potem znowu w rurę i wstrząsanego szlochami synka...usiadłam na progu otchłani (jeszcze jedna dziewczynka rzuciła "niech pani uważa, można się przestraszyć szybkości"), Gustaw z przodu, odepchnęłam się - i pojechaliśmy, ja wrzeszczałam "Brawo Guuucioooo!" chociaż czułam, że zginiemy, tylko słyszałam jak moja wytworna torebka robi "tuk tuk tuk" na spojeniach.
I wreszcie, po kilkunastu sekundach, kiedy życie przeleciało mi przed oczami, zatrzymaliśmy się pod zjeżdżalnią.


"Zwycięstwo, Guciu, ZWYCIĘSTWO!" uniosłam synka w górę i wirowaliśmy w szalonym triumfalnym tańcu.
Co prawda Gustaw mówił, że nie dalby rady beze mnie, ale był bardzo zadowolony, a o pierwszym upadku w ogóle nie wspomniał. Chciało mi się śmiać i płakać.
Co za przeżycie!

Oczywiście wiedziałam, że musimy tam pójść jeszcze raz, żeby Gustaw pokonał przeszkodę sam - i tu niespodzianka - synek oznajmił mi, że już się nie boi i zjedzie beze mnie. A raczej bez Taty - bo W. zadeklarował się, że pójdą razem i jakby co, przeprowadzą "męską rozmowę" na górze.

Udręka i ekstaza czyli dobrze być malarką

ALE zacznę od dresu. Tak, odniosłam prawie zwycięstwo. Włożyłam do wielkiej torby wszystkie okropne spodnie - poza jedną parą w miarę przyzwoitych. Znalazła się tam również futrzana kamizelka, kupiona na wagę bardzo tanio, zdemaskowana przez Wojtka jako wybrakowany spód od kurtki - oraz mnóstwo innych rzeczy, w których wstydziłabym się nawet odebrać paczkę od listonosza.
Pod osłoną nocy, skradając się pod murem kamienicy, postawiłam torbę pod śmietnikiem - jednak pomyślałam, że widok moich workowatych spodni rozpiętych na krzakach czy futerka w kałuży bolałby za bardzo - więc otworzyłam kratę i wrzuciłam torbę wprost do kontenera....a potem, po paru głębszych wdechach, pobiegłam do domu. Kto się rozstawał z miłością swojego życia, ten wie, co znaczy nie obejrzeć się WTEDY za siebie, ten ostatni raz.
Teraz ból zelżał, tym bardziej, że widok złotych paznokci (również u stóp) oraz intensywna praca, przynosząca efekty, pomogły mi poczuć się niemal jak na studiach.

Pomysł, co dalej z Panienką M., raczył mnie nawiedzić wczoraj kwadrans przed północą - byłam pewna, że wiem, co robić. Jednak po godzinie wiedziałam, że moje działania zmierzają w złym kierunku - sztywno, martwo i bez nastroju. W zasadzie gorzej już być nie mogło - to najcenniejsze momenty, które wyzwalają u mnie odwagę graniczącą z desperacją.
I zamalowałam obrazek.
Na szaro.
Spokojnie (na zewnątrz) zjadłam kotlet z obiadu przygotowanego przez Wojtka


Po czym, upewniając się, że farba wyschła, tarłam, drapałam i wierciłam, aż faktura stała się interesująca.
Niestety (dla Państwa), i dziś pokażę tylko fragmenty - zawsze coś.




Rozpierała mnie radość - mało nie zjechałam z poręczy, żeby wyjść na spacer z Pepą.

A propos - rozgryzłam naszego psa.


To wyjątkowo udana krzyżówka jamnika z buldogiem w cieniu krowy.

Na koniec nieśmiało wspomnę, że dziś dopracowywałam szczegóły i chyba można się spodziewać, że najbliższy wpis będzie premierą Panienki M.
Mam nadzieję, że czeka mnie praca mniej emocjonalna - ale choć malowanie czasem zjada mi nerwy - warto, bardzo warto.


czwartek, 2 stycznia 2014

Z Nowym Rokiem - nowym krokiem (?)

No więc...po zeszłorocznym Sylwestrze i przekroczeniu północy w bezimiennym tłumie tłoczącym alkoholowy oddech do autobusu linii 131 nie miałam wielkich wymagań odnośnie spędzania przełomowej nocy 2013/2014.

Plan wyglądał tak - nic nie robimy przez cały wieczór, a o godzinie 0.00 oglądamy pokaz sztucznych ogni na błoniach Stadionu Narodowego. Gustaw o niczym innym nie mówił, już o ósmej chciał się ubierać, tymczasem o 22giej zwiądł i przy namolnym szeptaniu Mu na ucho "Idziemy na pokaz! Mobilizacja!" wydawał słaby, prawdopodobnie aprobujący pomruk.
Nie mieliśmy zamiaru ustępować, bo wiedzieliśmy, że byłoby Mu bardzo żal, poza tym dysponowałam dużym zapasem energii, być może również dzięki choinkowym igłom, które podczas tańca wpadły mi na kark pod bluzkę i podstępnie zsunęły się do czerwonych majtek (uznałam, że one przyniosą mi szczęście jako mocny akcent fetyszowy).
Tymczasem zanosiło się na to, że spóźnimy się na wszystko - jeśli ubieraliście śpiące dziecko, wiecie, o czym mówię. Największą trudność sprawiły buty - wreszcie wsadziliśmy stopy Gustawa w jego martensy o dwa numery za duże, znieśliśmy Go do samochodu i pomknęliśmy w kierunku mostu, żeby dostać się na drugi brzeg Wisły.
A tu - niespodzianka. Władza zamknęła samochodową przeprawę przez rzekę, cudem więc dostaliśmy się na Plac Zamkowy i wydostaliśmy synka z citroena.

Wybuchy już trwały, a przez całe zamieszanie nie do końca wiedzieliśmy, kiedy stary rok zmienił się w nowy.
Gustaw ocknął się, stanął o własnych siłach i nie mówił nic, oczami wielkimi jak spodki wpatrzony w rozbłyski na niebie.
To nie był wzrok pełen zachwytu, tylko przestrachu - nagle zaczął się cały trząść, paluszkami z całej siły wbił się w bluzę Wojtka i słabym głosem poprosił, żeby go stąd zabrać.
Ale w samochodzie wpatrywał się w małe okienko po drugiej stronie ulicy, w którym odbijały się sztuczne ognie i oznajmił, że "To najpiękniejszy widok na świecie" i "Bardzo wam dziękuję, kochani rodzice, że mnie wzięliście".
W drodze powrotnej zasnął.


 Niedługo potem Wojtek oznajmił, że morzy Go senność.

Tak więc zostałam sama na posterunku, przeczesując program telewizyjny w nadziei znalezienia czegoś godnego tej Jedynej Nocy w Roku.
Po dokumentalnym filmie o modzie lat 80tych, który skończył się ukazaniem smutnej i przerażającej przemiany Thierry Muglera - z młodzieńca z idiotyczną grzywką -  w górę mięśni, z twarzą poddaną dziwacznym operacjom plastycznym, doszłam do wniosku, że już czas wyciągnąć Pepę z szafy i wyjść na zewnątrz (odstresowała się całkowicie).



A potem w imię nie wiadomo czego (bo nie chciałam iść spać), dogorywałam przy filmie o psychopatach znęcających się fizycznie i psychicznie nad małżeństwem z dzieckiem w samotnym domku nad jeziorem. Na obronę tylko dodam, że grała m. in. Naomi Watts i Tim Roth.
Od Nowego Roku funkcjonuję jako ofiara ołowicy - ten ciężki metal umiejscowił mi się w tylnej części ciała i powiekach, tak więc o tzw. postanowienia, ba! choćby spisanie ich jest trudno. Objawy choroby są następujące: po prostu jak tylko stanę, marzę o tym, żeby usiąść lub się położyć. A jak leżę - zamknąć oczy.

Nawiasem mówiąc, postanowienia noworoczne traktuję z przymrużeniem oka i uważam, że spełniają się tylko te, które są w jakiś sposób przyjemne i po prostu wyczekuję odpowiednio uroczystej chwili, żeby je wprowadzić w życie.

Jedno z nich - rozprawa z domowymi przyodziewkami w postaci dresów, w których maluję. Dresy przecież mogą być ładne - a ja, nie wiadomo czemu, hołubię te najbardziej zużyte, wypchnięte na kolanach, bezkształtne i pomazane farbą (czyżby przejaw ekscentryzmu?). Wierzcie lub nie, ale nie byłam w stanie się ich pozbyć! Coś mnie jakby dusiło - na szczęście wzięłam się na sposób i postawiłam sobie na widoku obrazek z Panią Stettke, dzięki czemu najokropniejsze spodnie wylądowały w koszu.
Mówi się "nic na siłę", ale ja po prostu wiem, że źle mi robi ( i mojemu wizerunkowi jako żony) zakładanie takich "roboczych" ubrań.
Dziwne - bo z dużą częścią garderoby, gdzie znajdowały się całkiem niezłe przyodziewki, rozstałam się bez mrugnięcia okiem i najmniejszego wahania (z powodu że do mnie nie pasowały), zostawiając sobie te najbardziej szykowne i funkcjonalne.

Będę już kończyć ten wpis o temacie "wolnym", przytoczę tylko Państwu życzenia mojego męża, które złożył, poproszony przeze mnie, w nadziei usłyszenia czegoś interesującego (żeby nie było - w Sylwestra też złożył, ale dość bezładne, składające się głównie z gorących pocałunków i uścisków).

"Życzę Ci w Nowym Roku..."
...zmarszczył czoło...
...zapadła długa cisza pełna skupienia...
"...wszystkiego..."
...znowu cisza...
"...niekoniecznie dużo, ale dobrym gatunku".

Powyższe słowa odnoszę do swojej "kolekcji", w której minimalizm to świadomy wybór (Dark Aoud Montale, 8 88 Comme des Garcons, Tuberose Gardenia Estee Lauder i Eau du Soir Sisley).


Pracowałam dziś nad perspektywą włoskiej uliczki w Panience M.
A w tym czasie domownicy...


To i ja też już pójdę.