Wybraliśmy się we trójkę do Wilanowa na Festiwal Światła. Impreza nieco nas rozczarowała, ale Gustawowi się podobało. Postanowiliśmy się rozdzielić - Wojtek miał pójść po zakupy w kierunku samochodu, a ja z synkiem postanowiłam zahaczyć o ogromny plac zabaw.
Pośród różnych mniej lub bardziej bezpiecznych obiektów Gucio wypatrzył wysoką na dwa piętra wieżę, kończącą się zjeżdżalnią.
Na samą górę prowadziły jakby podesty bez schodów - na każdym poziomie stało któreś z rodziców, podsadzając pociechy coraz wyżej. Licząc na pomocne dłonie dorosłych, zostałam na dole, czekając na zjazd syna.
Niestety, drugi poziom nie był obsadzony przez opiekunów, a więc dzieciaki wdrapywały się same. Gucio nie mógł - wysokość okazała się nie do pokonania, na początku więc stał, coraz bardziej zrozpaczony, zachęcony przeze mnie walecznymi okrzykami - spróbował - i ku mojemu przerażeniu spadł na piasek, a jego głowa o ćwierć metra minęła wystający kant palety z desek.
Wybuchł szlochem i przybiegł do mnie, wtulając się i drżąc.
Już chciałam zrobić w tył zwrot, kiedy stojący nieopodal pan powiedział do mnie "Proszę pani, on MUSI tam wejść, inaczej będzie miał blokadę do końca życia". Nie musiałam się długo zastanawiać, racja bezsprzeczna - ukucnęłam, patrząc w pełne łez oczy synka "Kochanie, wiesz, powinniśmy tam wrócić" - na co On pokiwał wolno głową.
Tak więc zaczęliśmy się znów wdrapywać, tym razem we dwójkę.
I tu muszą Państwo coś wiedzieć - moja prawa ręka nie do końca jest sprawna, gdyż przy urodzeniu wyrwano mi ją z barku. Ponieważ byłam dwumiesięcznym wcześniakiem, zatrzymano mnie w szpitalu przez 2 tygodnie - niestety, nie nastawiając ręki. W domu okazało się, że tak, jak lewa rączka wygląda normalnie, prawa jest kością obciągniętą skórą, z mięśniami prawie w zaniku. Groziło mi poważne inwalidztwo.
Przez całe dzieciństwo, aż do połowy liceum byłam poddana rehabilitacji, która doprowadziła do tego, że moja ułomność jest niemal niezauważalna, choć ramię krótsze o 2,5 cm i w pasie od barku do kciuka nie mam czucia, brak wyprostu w łokciu i pewne ruchy ograniczone.
W przedszkolu uzyskałam pewną popularność, bo dawałam się szczypać, a co sympatyczniejszym rówieśnikom nawet nakłuwać - i nie czułam nic. Ale podstawówka to udręka - ja - najgorsza z WFu, przez co szykanowana przez dzieciaki.
I przede wszystkim - bałam się wszelkich sprawnościowych konkurencji, odmawiając nawet podjęcia prób.
Wracając do wieży - wspinanie się na kolejne poziomy stało się wyzwaniem - podsadzałam niziołki (tak dzieci nazywa znajoma) i sama, czując się jak krowa, osiągałam jednak coraz większą wysokość.
Wreszcie dobrnęliśmy pod najwyższy podest kończący się rurą. Tam rodzice już nie docierali - dzieciaki wchodziły do ciemnego otworu a dorośli biegli do wylotu.
Ale...Gucio nie chciał wejść. "Mamo, Mamo, chodź!" wykrzykiwał przez łzy i zrozpaczony odmówił samotnego zjazdu. Mimo, że dzieci same się oferowały, że zjadą z Nim, mimo obietnic nagrody...
"Tylko z tobą mogę zjechać, podam ci rączkę!" - i wyciągał dłonie, po policzkach spływały łzy, usta Mu się trzęsły.
Co robić, no co do cholery robić???
Przecież nie mogę się wycofać! Co by to oznaczało dla Gustawa? Dla mnie? Miotałam się, próbowałam różnych sposobów - a to tyłem, a to bokiem, a Gucio stał nade mną i szlochał.
Wreszcie - nie wiem, jak, musiałam obiema rękami chwycić się prętów z boku, podniosłam się i wpełzłam, spocona, jak mysz.
I wtedy zobaczyłam ciemny otwór rury (była gdzieś szósta po południu), spojrzałam w dół, na małe ludziki, potem znowu w rurę i wstrząsanego szlochami synka...usiadłam na progu otchłani (jeszcze jedna dziewczynka rzuciła "niech pani uważa, można się przestraszyć szybkości"), Gustaw z przodu, odepchnęłam się - i pojechaliśmy, ja wrzeszczałam "Brawo Guuucioooo!" chociaż czułam, że zginiemy, tylko słyszałam jak moja wytworna torebka robi "tuk tuk tuk" na spojeniach.
I wreszcie, po kilkunastu sekundach, kiedy życie przeleciało mi przed oczami, zatrzymaliśmy się pod zjeżdżalnią.
"Zwycięstwo, Guciu, ZWYCIĘSTWO!" uniosłam synka w górę i wirowaliśmy w szalonym triumfalnym tańcu.
Co prawda Gustaw mówił, że nie dalby rady beze mnie, ale był bardzo zadowolony, a o pierwszym upadku w ogóle nie wspomniał. Chciało mi się śmiać i płakać.
Co za przeżycie!
Oczywiście wiedziałam, że musimy tam pójść jeszcze raz, żeby Gustaw pokonał przeszkodę sam - i tu niespodzianka - synek oznajmił mi, że już się nie boi i zjedzie beze mnie. A raczej bez Taty - bo W. zadeklarował się, że pójdą razem i jakby co, przeprowadzą "męską rozmowę" na górze.