Widzieliście Sosnę o Poranku, teraz Sosna Księżycowa i jeśli dobrze pójdzie - wkrótce Sosny o Zachodzie.
Jezioro zastygło w formie zupy ogórkowej i czeka na wiosnę. Albo nie wiem, co.
Krótko mówiąc, to przedostatni pejzaż.
Muzyka!
Sosna, kiedy w pracowni zapada zmrok...
I dla porównania - różne oświetlenia
Całość (akryl na płycie, 70 x 50 cm) :
Chyba nie ułatwiłam życia Właścicielce, która z pewnością czeka na bardziej jednoznaczną odpowiedź JAK wygląda ten obraz. No więc coś pomiędzy zdjęciem 1 a 2 i 3 oraz 4.
Żart.
Najbliższy jest zdjęciu nr 2.
W najbliższym wpisie, jak wspomniałam, chyba czeka Was ten zachód - ja jeszcze nie wiem, czy pójdę w mega - kicz czy piękno do strawienia.
Krótko mówiąc - będzie jeleń na drodze czy nie.
Presja czasu.
Lubię i nie lubię. Jak się wszystko udaje, jest dobrze. Jeśli nie - gorzej, ale i tak mobilizacja, twórczy szum zawsze dodają mi sił.
Galeria (o której napiszę, kiedy oddam obrazy), zamówiła cztery pejzaże.
No to... do roboty.
"Guciu, czy widać, co przedstawia ten obraz?"
"Oczywiście, dziurę do teleportacji w czasoprzestrzeni"
Powyżej tła do Sosen. Myślałam, szczerze mówiąc, że zrobię je szybko - szast prast.
Myliłam się. To, co widzicie, to owoc czterech dni!
A i owszem, czepiam się, wiem, co wygląda tak, jakbym chciała i nie odpuszczam.
(jedna dykta wylądowała pod prysznicem - powstała niepokojąca abstrakcja, jakby powiedział miłośnik Sztuki Nowoczesnej albo cerata z oblezioną farbą - tak ja to widzę).
A potem wzięłam się za tło do samotnej Sosny.
No kurczę, wesoło nie było.
Po prawie całonocnej pracy przyszedł ranek wraz z decyzją.
Zmieniam.
I zmieniłam.
Co będę pisać - zobaczycie na premierze. Niżej fragment.
W drugiej części zapraszam nad Jezioro i do Jaskółki.
Teraz lecę - Sosny wzywają. Katty, czytasz to? Te twoje też.
Co mnie ogromnie cieszy - mam zamówienia na pejzaże. Nie tylko z galerii, indywidualne również.
Ależ tęsknię.
Do drzew, do jeziora, nawet nie do lata czy wiosny - tylko do widoków, bezkresu, ciszy.
Jakiś czas temu powstał malarski szkic do Jeziora Po Burzy (lub Wiosennego) - teraz wróciłam do niego, żeby NIECO osłabić jedną plamkę na powierzchni wody.
Haha, ale śmieszne.
Trochę przesadziłam i...
Równie dobrze mogłabym w tym momencie wziąć czystą dyktę ale nie, coś we mnie siedzi takiego, że jak już coś zacznę to nie skręcam (zniszczyć? proszę bardzo, to mi przychodzi bez trudu).
No, w każdym razie Jezioro powstało - i choć tęsknię potwornie, i zadaję sobie pytanie, czy naprawdę TAM byłam
...to jednak praca przynosi ulgę!
Tak wygląda Jezioro w pełnym świetle :
Tak o 14stej, kiedy zaczyna robić się ciemnawo (tak tak, niestety)
A tak w zapadających ciemnościach
Taaak... chyba dla zdrowia psychicznego muszę od czasu do czasu trzasnąć jakiś pejzaż, choć w planach mam przygodę z rysunkiem i duftart!
Dawno, dawno temu, ponad 10 lat będzie, malowałam naraz 3 obrazy.
Jeden - główny, drugi - żeby się nie zmarnowały farby, których zawsze wyciskam za dużo (syndrom sałatki ziemniaczanej, której objętość kończy się docelowo na misce wielkości miednicy), trzeci - bo mi coś nowego przyszło do głowy podczas pracy nad pierwszym.
I tak powstał pejzażyk księżycowy - podczas pracy nad poprzednio przedstawionym portretem (poniżej fragment).
Poza tym tło leżało od miesiąca... i leżało...i nic.
Teraz trochę teorii : załóżmy, że mamy do namalowania czarny kwadrat na białym tle. Możemy to zrobić na dwa sposoby : najpierw podłoże walnąć bielą i rzucić na nie czarną figurę ALBO zasmarować tło na czarno i bielą naokoło "wyciąć" kwadrat (podobnie, jak w rzeźbie - albo dolepiać z gliny albo obrabiać skrawaniem).
Metoda druga jest mi bliższa, dla mnie bardziej na luzie.
W Pejzażyku tło było kolorowe - a czernią "wycięłam" resztę.
Niby fajnie... ale... pejzaż nie tylko wyglądał na "głuchy", to na dodatek brakowało mu czytelności.
ZANIM trzasnęłam księżyc.
Jak ja to lubię! Znaczy się działanie, które trwa krótko a daje świetny efekt (wielka rzadkość).
Za oknem naprawdę świecił księżyc, to ułatwiło podpowiedź.
Ja zresztą jestem księżycolubna, w przeciwieństwie do mojej Mamy, nie darzącej go sympatią, żadnego tam wpływu Księżyca nie czuje. Pamiętam z dzieciństwa, że Tato, interesujący się ciałami niebieskimi i astronomią (oraz literaturą również piękną, gdzie miejscem akcji był kosmos), kiedy przy Mamie coś wspominał na ten temat, potwornie ją irytował "KAZIK! Jeżeli jeszcze powiesz, że jesteśmy kulką pędzącą przez przestwór, to cię uduszę!"
(nawiasem mówiąc, Tato tłumaczył mi, dziecku wtedy, teorię Czarnych Dziur, lubił też rzucić od niechcenia "Wyobraź sobie, córeczko, że przy tej nodze stołowej mknie teraz ileś tam Ziem z maleńkimi ludzikami, takimi samymi, jak my", przed moim snem, zamiast bajek, wymyślał historie niesamowite... Kiedy dorosłam, zapytał z błyskiem w oku "Mam nadzieję, że wypaczyłem ci choć trochę wyobraźnię?" "O tak, Tato!" potwierdziłam gorąco).
Wracając do obrazu - malutki jest, 19 na 29 cm. Prosz, oto cały on :
Trochę komiksowy - albo jak z kreskówek.
Na koniec jeszcze powiem : nie stawiam sobie teraz żadnej tamy, co do tematyki i rodzaju obrazów. Nie ograniczam niczego. Tylko w ten sposób mogę się dowiedzieć, o co mi chodzi, o sobie samej też. To zupełnie inna droga, niż zlecenie za zleceniem.
Ja wiem, że to wszystko w pewnym momencie się połączy.
Jak? Kiedy?
Nie pytam.
Działam.
Odpowiedź znajdzie się - pewnie jak zwykle, w najmniej spodziewanym momencie, nie na żądanie.
Jakiś czas temu zaczęłam ten obraz, drugi wówczas mój pejzaż z sosnami, i tak sobie leżał ten obraz i leżał, były pilniejsze sprawy, aż wreszcie przystąpiłam.
Prosta rzecz - trochę zlikwidować zorzę na niebie. Co tu kombinować? Zmywak - szast prast - i potworna rzecz. Spod cienkiej (o czym zapomniałam) warstewki tła ukazała się dykta.
O nie! Niemożliwe!
Wzięłam jaśniejszy błękit, chcąc zamaskować przetarcia, ale gdzie tam. Plamy, prawie zacieki, krótko mówiąc, niemal mistyczny nastrój pejzażu znikł.
Łzy napłynęły mi do oczu i kapały na spód szkiełek okularów.
Co za strata.
Ale przecież nie mogę się poddać. Nawet za cenę zniszczenia.
Tak bardzo mi zależało na tym, by zrobić premierę właśnie wtedy, kiedy Księżyc znajdzie się w superpełni - ostatnia była w 1947 roku. Następna za 18 lat.
Usiadłam na brzegu łóżka, parę wdechów, wysmarkałam się porządnie - i leciusieńko, ledwie gładząc powierzchnię, kładłam niemal przezroczystą warstwę błękitu podszytego fioletem.
Poprawa! Będzie żył.
Zostały tylko kropeczki w odcieniu dykty.
Nad samym horyzontem. Gdzie było ich najwięcej, trzasnęłam brzozę, która zresztą naprawdę znajduje się tam, na Mojej Promenadzie.
Najważniejsze, że ocalała droga, na samym dole, z przebłyskami błękitu w koleinach wypełnionych kałużami.
Nad nią - ledwie widoczny klucz odlatujących żurawi.
Te najgorsze punkty wypełniłam guciowym flamastrem w turkusowym odcieniu - wygrałam!
I oto moje sosny, tak bliski mi obraz, zawisł nad łóżkiem.
Tajemniczy, wielokolorowy, niby przygaszony, ciemny, a jednak z łuną nad linią horyzontu, powodującą nastrój, który tam, na Mazurach, kiedy stoję i patrzę w zachwycie, aż ściska mi serce.
Ze szczęścia, że tak pięknie i ze smutku, że trzeba będzie odjechać do miasta, gdzie zamiast szumu drzew słychać huk samochodów, a Warszawa nigdy nie śpi, nigdy nie ma ciszy - takiej, jak TAM.
Jak tam...
Muzyka!
Tak więc, proszę Państwa, proszę. Kolejny obraz z nastrojem, taki, jak chciałam, do jakiego tęskniłam przez lata.
Malutkie są - 19 x 29 cm.
Ale, ale - z okazji Super Pełni postanowiłam popełnić obrazek okolicznościowy, który Gucio nazwał Księżyc do Jedzenia. Skończyć jeszcze nie zdążyłam - mam parę koncepcji, ale początek pokażę.
Nie wykluczam, że na Księżycu umieszczę muchę.
Jeszcze nie wiem.
A ja, oświetlona promieniami Księżyca, wdzierającymi się przez uchylone żaluzje, co chwila patrzę na
(powyżej w dziennym świetle).
I życzę korzystania pełnymi garściami z wpływu Księżyca.
Dwa dni temu znajoma poprosiła mnie o doradztwo dotyczące oprawy Opium mojego autorstwa - poszłyśmy więc do pobliskiego ramiarza, skrywając obraz w worach na śmiecie i pod parasolem szerokości połowy chodnika, no bo jaka pogoda może być w listopadzie?
Syf malaria.
Ramiarz - wiotki młodzieniec z hipsterską brodą, ubrany, jak przystało na typ nowoczesny, w czernie i szarości, wielowarstwowo i tam, gdzie się da, asymetrycznie, obraz wziął i nie zamierzał oddać.
"To nie zrobi pan na poczekaniu?"
"Skąd. Za dwa tygodnie do odebrania"
"Ale jak rozmawiałam z innym panem parę dni wcześniej, to mówił, że oprawi od razu"
"Tylko ja tu jestem, ze mną pani rozmawiała"
"Tamten" - ciągnęła znajoma uparcie - "Miał ciemniejsze włosy"
"To kwestia oświetlenia" stwierdził ze znawstwem, jakie przystoi w artystycznym fachu.
"...i był bez okularów!" E. nie poddawała się.
Młodzieniec na to nie powiedział nic, tylko spojrzał przeciągle.
E. niezadowolona "Co ja zrobię tyle czasu bez obrazu?" - wpadłam więc na pomysł wypożyczenia któregoś ze swoich.
Wróciłam do domu - patrzę - ja przecież nic nie mam! Tylko różowe Pieski z Truskawkami i Ofiarę Prysznica.
A jakby tak... namalować coś specjalnie dla E.?
I tak powstała Jaskółka.
Poszłam do E.- ledwie zobaczyła Jaskółkę, chwyciła ją w ramiona i od razu przyłożyła do ściany, wydając okrzyk pełen zdumienia "Ależ pasuje!!!".
No co miałam powiedzieć? Ja wiedziałam, że tak będzie?
Ale nie tylko Jaskółeczka znajduje się na obrazie - przemyciłam kawałek Mazur
Jaskółeczko, gdzie teraz jesteś? Jerzyki moje, nadające ton latu, jakie puste niebo bez was!
...ech
A oto całość -
...w sztucznym świetle, bo w dziennym jeszcze nie zdążyłam sfotografować, tak szybko moja Jaskółka wyfrunęła. A słońce (czy tam coś) zaszło zanim zaczęło świecić.
drzewo naznaczone na ścięcie białym znakiem zagłady jeszcze oddychało konary i gałęzie wczepiały się w odpływające chmury
liście drżały więdły przeczuwały śmierć
Drzewa nie przenoszą się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu pokarmu nie mogą uciec przed piłą toporem
w strefie koron panuje nieustanny niepokój
ścięcie drzewa to egzekucja pozbawiona ceremoniału mechaniczna piła parskając trocinami błyskawicznie wchodzi w korę miąższ rdzeń
ugodzone w bok runęło drzewo gniotąc martwym ciężarem trawy zioła wiotkie jasne odziomki drżące pajęczyny
razem z drzewem stracono jego cień przezroczysty wieloznaczny obraz znak pojawiający się w świetle słońca księżyca
Pracowite korzenie nie przeczuwały jeszcze utraty pnia i korony
powoli dociera nadziemna śmierć drzewa do podziemnej krainy
korzenie sąsiednich drzew dotykają się wchodzą w związki ze sobą zrastają się
jedyne obok ludzi i zwierząt istoty żywe czujące stworzone na obraz i podobieństwo bogów Drzewa nie mogą się ukryć przed nami
Dzieci rodzone bezboleśnie w klinikach dojrzewające w dyskotekach rozdzierane sztucznym światłem i dźwiękiem wpatrzone w ekran telewizora nie rozmawiają z drzewami
Ścięte spalone leżące pokotem zatrute martwe drzewa dzieciństwa zielenią się nad naszymi głowami w maju zrzucają liście na groby w listopadzie rosną w nas do śmierci
Tadeusz Różewicz - Na ścięcie drzewa
Ten wiersz. Wstrząsnął mną. No tak, mam oczy w mokrym miejscu, ale tu nie mogłam się opanować.
Akurat teraz, kiedy zaczęłam malować pejzaże i zdałam sobie sprawę z tego, ile i CO znaczą dla mnie drzewa.
Zdjęcia, które powyżej pokazuję, wydaje mi się, są początkiem obrazu.
Nie jestem zadowolona - ale było jeszcze gorzej z jego poprzednią wersją
Ależ mnie denerwował.
Może dlatego, że dół nawet mi się podobał - ale góra z drzewem taka jakaś nieprawdziwa, ostrożna, zmyślona (w złym znaczeniu tego słowa).
Dół obrazu
...zniknął, ale to co. Umiem go odtworzyć.
Teraz jestem w Warszawie, jutro początek listopada i klnę się na wszystko - początek serii na dużym formacie. 100 x 70 cm. Może 50 x 70.
Pejzaż z pierwszego zdjęcia - brakuje mu wiele, żebym go uznała za dobry obraz. Wóz albo przewóz - ma potencjał, będę walczyć o tę ekspresję, o niepokój w koronach drzew.
Odezwę się wkrótce.
Przeczytajcie proszę "Na ścięcie drzewa" jeszcze raz. Na okoliczność Święta Zmarłych. Czy ktoś wtedy myśli o drzewach?