WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

sobota, 14 grudnia 2013

Aż tu nagle...Pantera alienowa

Szanowni Państwo,
wobec impasu w kwestii Panienki M., która na razie czeka na rozstrzygnięcie, postanowiłam zabrać się za resztę - na pierwszy ogień poszedł duftart do Aliena Essence Muglera.

Podobnie do klasycznego Aliena, ta wersja również przede wszystkim uderza sztuczną kwiatowością, ale ów bezwstydny plastikowy jaśmin, nie istniejący w naturze, jest niezwykły, uwodzicielski, złożony.
Urzekający urodą nie z tego świata.
Drapieżny, uzależniający.
Dodatkowo do Essence wsączono słodycz, która czyni zapach kontrastowym, ale też świetnie wkomponowuje się w całość. Powiedziałabym, że gdyby ten Alien miał wysyłać komunikat, to brzmiałby on "Bierz mnie, gryź mnie, a potem głaszcz i tul".

Przedstawienie tych perfum jako kobiety byłoby banalne - ja od razu zobaczyłam panterę.


Mam pomysł, jak rozwiązać resztę - ale oczywiście teraz o tym nie wspomnę.
Obrazek znowu jest malutki, podobnie jak Angel (19 na 29), a więc zmusza do innego sposobu myślenia niż przy wielkim formacie. I cieszę się z tego - nie ma jak wymyślać nowe rozwiązania.

ALE marzy mi się coś wielkiego, praca nie na zlecenie... Duftart oczywiście.
Inspiracji szukam tu :


Zamykam się w pokoju, dla świata jestem niedostępna.

Tym razem przez całą sesję nie mogłam powstrzymać chichotu, bowiem W. opowiedział mi kawał. Średnio proszę o ten właśnie żart ze dwa razy do roku. Słaba pamięć powoduje, że można mnie rozśmieszać w nieskończoność.
Mojej Mamie ten kawał wydał się niefajny, nawet zaczęła mi udowadniać, że nie ma się z czego śmiać, co doprowadziło mnie niemal do spazmów (ku jej dezaprobacie).
No więc tak :

Przychodzi milicjant do sklepu optycznego.
"Poproszę episkopat."
"Panie, chyba epidiaskop?"
"Proszę pana, ja w szkole byłem prymasem i swojej diecezji nie zmienię".

Na koniec, prawie tradycyjnie - zdjęcie Pepy. W "gnieździe". Lubi opatulanie.


To po prostu pies idealny. Poza wszystkimi zaletami, nie wyrządza żadnych szkód. Lubi tylko drzeć papierki na małe kawałki - ale ponieważ nie mamy w zwyczaju upuszczać banknotów na podłogę, niech sobie drze.

środa, 11 grudnia 2013

Panienka M. - początek

Właściwie początek już był, ale ołówkowy.
Teraz czeka mnie mokra robota.
Pędzelek z wystrzępionego z Lidla zamieniłam na cieniutki, angielski Winsor & Newton, wycisnęłam farbę i...

...jak nagle zegar nie zazgrzyta przed biciem (pierwszy zawał), jak Wojtek nie kichnie (drugi zawał), że nie wspomnę o wstrzymywaniu oddechu przy cyzelowaniu pęcin i krzywiźnie krawędzi łydek i dłoni.
Dla zainteresowanych - żeby uzyskać zadowalającą biel, musiałam nałożyć 18 warstw farby.
Stresująca robota, bo za każdym razem wymagająca precyzji. Tu nie może być pomyłki.

M. to kobieta, która mimo nieprzeciętnej urody (styl Audrey Hepburn) nie lubi błyszczeć, jest tą osoba, która robi zdjęcia i trzyma aparat, a nie daje się uwieczniać, sprawia wrażenie kruchej i delikatnej, ale mam wrażenie, że drzemie w Niej wielka siła. Inteligentna, kobieca, interesująca.
Gdyby przyszłoby mi ją określić jednym słowem, powiedziałabym - marzycielka.

Na razie o obrazku wiem tylko, że sylwetka ma być ubrana w konkretną suknię w stylu haute couture Diora, czarną z asymetrycznym, kwiatowym haftem. Który wypracuję później.


Początkowo M. zdecydowała się na otoczenie w postaci włoskiego miasteczka, ale w rozmowie zdradziła, że jest ciekawa, jak wyglądałoby moje wyobrażenie. Tymczasem byłoby ono znacznie różniące się - bo nie budynki, tylko natura. Może park? Urwisko nad brzegiem morza, z sosnami, przez które prześwieca bezmiar wody? Tajemniczy las, zamglony?
To dało Jej do myślenia - czekam na odpowiedź, co dalej.

Śpieszę też zameldować, że za mną i mężem kolejna wizyta u psychologa. Gustaw znakomicie wypełnił - przez cały tydzień - zadanie z przebieraniem się w dresik na czas. Ani razu po epizodzie ze stawianiem mi plusów podobny się nie pojawił - a pani psycholog miała, jak przypuszczałam, podobne do Szanownych Czytelników (a potem i moje), zdanie.
Ustaliliśmy nowe zadanie - dostaliśmy różne ćwiczenia, w tym na koncentrację, które będziemy ćwiczyć z synkiem przez min. 10 minut o tej samej godzinie codziennie.
Gustaw mile mnie zaskoczył - nie tylko wszystko wykonał prawidłowo, ale nie próbował dyskutować z ustalonymi zasadami. Aż rwał się do kolejnych ćwiczeń i nazwał mnie "czarodziejką" (to przez chusteczkę, której używamy).
Ponadto czas przebierania się w dresik został skrócony - tu protestował, ale kiedy wytłumaczyłam Mu, że doskonale sobie radzi z dłuższym czasem i jestem przekonana, że będzie mistrzem w krótszym - bez gadania wykonał. I bez żadnej dyskusji.
Gucio bardzo potrzebuje sukcesu, a to, co dzieje się w domu, przeniesie do przedszkola - tak mówi psycholog.
Dziś "jego pani" specjalnie zeszła do mnie, żeby oznajmić, że zachowywał się doskonale.
Ale też wiem, co robić, gdyby stało się inaczej.


I tym optymistycznym akcentem żegnam się, pachnąc czarną porzeczką i różą (Diptyque Cień w Wodzie).

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Impresja zimowa - fotochwila krótka

Przyznam się, że po premierze Łąki czuję się wyczerpana. Nie, żeby źle, tylko tak jakoś wyżęta z sił.
Zamiast wziąć się i zebrać, snuję się leniwie, a tu godzina mija za godziną - pyk! Już druga - ciemno...
Chciałoby się odpocząć - tyle, że nie ma po czym.
Zima była przez chwilę, zdezorientowana przez huragan -




- teraz znowu mokro.
Obejrzyjcie Państwo powyższe zdjęcia w małym rozmiarze - jaka różnica.



Trzeba będzie Lusi kupić kubraczek  - apropos - Mama już wie.
Akurat podczas naszej rozmowy mój szanowny pies zaszczekał.
Nie, nie ściemniałam, że koleżanka wyjeżdżała i dała mi Pepę pod opiekę - powiedziałam, jak jest, że wzięliśmy suczkę ze schroniska.
No dobra, przy okazji drugiej rozmowy.
Co prawda M. uważa, że mamy za małe mieszkanie, żeby trzymać psa - ale kiedy zobaczyła na zdjęciu rozmiar bestii, nie wygłaszała więcej uwag.

Gdyby nie konieczność spacerów, pewnie kładłabym się o 20stej...
Gorzej, że kiedy leżę, nie mogę zasnąć (a mam w perspektywie ew. poranne wstawanie), tylko jestem bombardowana prze pomysły na obrazy - i to właśnie nie zamówione (co prawda ad nich koncepcje są gotowe), tylko takich zupełnie dowolnych, bynajmniej nie relaksacyjnych...
I tak się przewracam z boku na bok.

U Gustawa nie stwierdzono podobnego problemu - teraz kładzie się czasem i tuż po 19stej.
Wczoraj odgrywał scenkę wg Ireneusza Krosnego.
Zapytałam, czy może występy to guciowe powołanie?
"Co znaczy powołanie?"
"To jest coś takiego, co robisz doskonale i jednocześnie sprawia Ci wielką przyjemność. Np moim powołaniem jest malarstwo, Taty - śpiew. A twoje powołanie? Jak myślisz?"
Zmarszczył brwi.
"Moim powołaniem jest spanie".

Tak więc - dobranoc.
Jutro się wezmę. Serio.

sobota, 7 grudnia 2013

Zaproszenie na Łąkę - Premiera


Proszę usiąść wygodnie.
Zapraszam na premierę. Z muzyką ("plumpkaniem" jak mówi moja Mama), do której malowałam Łąkę.



Cztery obrazy, każdy 40 na 40cm, akryl na dykcie. Po połączeniu stanowią jeden (ale nie ma obowiązku łączenia)- a każdy z nich to Łaka o czterech porach dnia - Świt, Poranek, Pełnia Dnia i Zachód.
Obraz zamówiła klientka z Norwegii, żeby ją cieszył w czasie nocy polarnej, która trwa tam pół roku.
To już piąty obraz (po pieskach i Kotkach) dla tej przesympatycznej osoby.

Dużo zdjęć, więc słów będzie mniej.
Zaczynamy!

No to (ale mi serce wali) - Świt


 Powyżej całość, na dole - fragmenty. Jak widać, powierzchnia obrazu jest chropowata, dzięki czemu można, delikatnie gładząc pędzelkiem, uzyskiwać różne wysublimowane efekty.




I pierwszy rozbłysk, zapowiadający dzień.


Świt łączy się z Porankiem.


I Poranek - oczywiście dużo jaśniejszy, rozbielony od mgieł.


Z niewinnymi, przyróżowionymi chmurkami.


Dmuchwace na pierwszym planie - i kwiaty utrzymane w chłodnej tonacji.



Poranek  przechodzi w Pełnię Dnia


...która to już jest łąką rozgrzaną, upalną, z leniwie płynącymi po nasyconym błękitem niebie chmurami



I biega bardzo radosne zwierzę (na specjalne życzenie Pani Emilii - to Orion)


Z przodu - dmuchawce i prześwitujące, żółte jak słoneczka mlecze.


Tymczasem letnie popołudnie ma się ku Zachodowi.


Zachód - utrzymany już w innej, cieplejszej tonacji.


Tu kolory są najróżnorodniejsze z wszystkich czterech części. Dzięki niebu.


Na pierwszym planie dmuchawce ustępują miejsca makom.


I to już wszystkie części.
Próbowałam uchwycić w całości - na naszej najwyższej drabinie się w miarę udało.

Tak wyglądają trzy razem - niestety, ręka mi drgnęła i stąd lekki skosik.


I kolejne trzy


Łączenia miedzy obrazkami są oczywiście perfekcyjne.



Zaskoczył mnie zmierzch, więc zdjęcie całości mam tylko takie robocze.


Na koniec pozwolę sobie wkleić moje ulubione fragmenty...




...oraz wierną asystentkę P.



I tym samym żegnam się, prosząc uprzejmie o prywatny ranking.
Od cyzelowania źdźbeł na pierwszym planie trochę osłabł mi wzrok - mam nadzieję, że to chwilowe, bo roboty mam huk

PS. Uważam, że mój sposób na dmuchawce dał doskonale efekty


piątek, 6 grudnia 2013

Wpis niemal humorystyczny z Panienką

Idąc za ciosem, a raczej za stylizacją, zaglądam czasem do sklepów odzieżowych (ale już nie odzieży na wagę), żeby sobie co nieco poprzymierzać przynajmniej.
Zdarzyło mi się spotkać pracownicę - panią pilnującą przymierzalni i okazało się, że osoba ta nie tylko doskonale się orientuje w asortymencie, ale również dobrać co nieco potrafi (czyli umie to, co powinno być wymagane od osób zatrudnionych w sklepach).

Omiotła mnie wzrokiem bez entuzjazmu, kiedy wychynęłam zza kotary, mając na sobie ciemnozieloną sukienkę (nie przypuszczałam, że okaże się tak smutna), poprosiła, żebym chwileczkę zaczekała i przyniosła parę ubrań w żywszych barwach, w tym - w moim pojęciu - zachwycającą sukienkę w kolorze ultramaryny/kobaltu/chabra.

Fason prosty, dopasowana z lekko elastycznej tkaniny - a jej ozdoba to naszyta przy dekolcie, w postaci naszyjnika, taśma z błyszczącymi elemencikami.
I mnie oczy rozbłysły, kiedy odziałam się w ów błękit.
Kupiłam.
Oczywiście ciekawa byłam, co na to powie mój Mąż, którego przyzwyczaiłam do niemal braku ozdób. wyciągnęłam wieszak z szafy (w rzeczywistości suknia ciemniejsza).


Podniósł wzrok znad ekranu.
"Suknia koronacyjna? Na odległość od niej wali, że jest na wagę. Powinna mieć napisane "Nie zbliżać się z ogniem".
"Ale Wojtek, nie była na wagę! Czekaj, ubiorę się w nią."
Założyłam.
"Nooo...nie jest Ci źle...tylko te dżety czy cekiny...może da się odpruć?"
"Da się na pewno, ale wówczas straci charakter. Tak bardzo Ci się nie podobają?"
Zmrużył oczy.
"A weź odejdź. Jeszcze dalej. Wiesz, może faktycznie ten dekolt nie będzie przeszkadzał, brakuje tylko drobnego elementu"
"Jakiego?" zapytałam z ciekawością.
"Korony? Nie, diadem powinien wystarczyć".

Dodam tylko, że Wojtek zna się na ubraniach, nawet na ich historii (jako człowiek teatru), na makijażu (syn kosmetyczki - nawet sam kremy ukręca).

Ale tu się Go nie posłucham. Jeszcze założę tę suknię.

Tymczasem Gustaw znowu wrocił z przedszkola oznajmiając, że miał karę.
Pani osobiście przestawiła mi sytuację - otóż przyszedł do niej ojciec jednej z dziewczynek z grupy Motyli, z pretensją. Zuzia poskarżyła mu się, że podczas korektywy Gucio ją opluł. Zapytany o to, mój synek przyznał się do winy. Ale...czemu dziewczynka czekała do końca pobytu w przedszkolu? (wtedy dopiero zwierzyła się ojcu - przedtem pary z gęby ani jednej pani, ani drugiej).
W domu najpierw Gustaw powiedział, że "wszystko mu z głowy powypadało", a potem zaprzeczył ("Ale byłem gapą, że się przyznałem").
Wzięłam Go więc na spytki - zaczynając od pytań w rodzaju "Jakiej wielkości macie salę do korektywy? Czy możesz pokazać mi jakieś ćwiczenie?" i mając poczucie, że jestem szalenie sprytna.

Wojtek się zaśmiał
"Justysiu, masz taką minę jak więzienny psycholog, który przesłuchuje podejrzanego o morderstwo - "A...proszę mi powiedzieć...czy lubi pan noże?"

Generalnie z Guciem są kłopoty - poleceń nie wykonuje, przeszkadza, zamyśla się - a więc nie zdąża z ubieraniem się, jedzeniem itp. Kiedy Motyle siadają w kole, albo biega udając samochód, albo też siada, ale tyłem do grupy. Dochodzi do tego, że dzieci dziękują Mu, kiedy jest grzeczny a dziewczynki pomagają w rysunkach.
Bardzo odstaje od reszty.

Diagnoza pani przedszkolanki - Gustaw znajduje się na wcześniejszym etapie, nie jest wcale zainteresowany zadaniami, tylko zabawa Mu w głowie. Nie przejmować się, tylko spokojnie czekać. Do zerówki ponad pół roku -  się Gustaw rozkręci.
Pani psycholog z kolei zasugerowała, by każdego dnia wykonywać malutkie zadanie, ale konsekwentnie - w naszym wypadku jest to przebranie się w dresik po przedszkolu. Na czas, mierzony minutnikiem - 6 minut.
Jeśli się uda - stawiam plus. Oznajmiłam to synkowi - odrzekł, że go to nie interesuje, na plusach Mu nie zależy. Ale kiedy powiedziałam, że jeśli zbierze pięć plusów - rysuję dla Niego, co tylko zachce, ożywił się i zadanie wykonał w ciągu półtorej minuty.
Jako, że wciąż u nas coś ginie - nie zdziwiło mnie, że z pary kapcioszków Gucia został tylko jeden.
Gucio spojrzał na mnie zimno "Mamo, masz zadanie. Znajdź mój kapeć. Dostajesz sześć minut. Jeśli zdążysz, dam ci plusa".
Tak więc na lodówce wiszą dwie karteczki - na jednej krzyżyki stawiam ja, na drugiej - mój syn.

Wczoraj dokonałam doniosłej rzeczy - skończyłam Łąki, jednak zaskoczył mnie zmierzch, a dziś rozpoczęłam nową Panienkę (dając sobie dzień oddechu na ew. upgrade Łąk).



Na razie zamieszczam tylko szkic - bardzo mi zależy na obrazku, bo mam wrażenie, że między mną a zleceniodawczynią jest jakaś szczególna nić porozumienia (przepraszam za pretensjonalność - nie przyszło mi do głowy nic lepszego), która uwidoczni się w tej Panience.

Natomiast jutro - UWAGA UWAGA - premiera Łąki.
Czyli czterech obrazów. Będzie dużo zdjęć. I muzyczka. I Pepa.
Zapraszam serdecznie.

wtorek, 3 grudnia 2013

Łąki przedpremierowo

Proszę Państwa,
następny wpis będzie dotyczył skończonej Łąki, a dziś znowu prezentuję fragmenty - z rana.
Tym razem nie nieba, tylko z dołu obrazów.





Na pierwszym planie doszły pewne atrakcje.

Główną przeszkodą w malowaniu jest długość, a właściwie krótkość dnia.
Dosłownie ścigam się ze zmierzchem, a potem ślipię, w zasadzie widząc umowny obraz.


W pracowni pachnie intensywnie - bo oczywiście dla lepszego natchnienia perfumuję się, dość intensywnie. Uzyskałam dyspensę od męża - jednak w imię niepisanej umowy staram się Go nie dręczyć moimi najbardziej kontrowersyjnymi perfumami.

Dziś miałam nawet nadzieję, że zapach (Gris Clair Lutensa) zyska jego przychylność - ale nie.
"Justysiu, działasz tak - pokazujesz mi 20 smrodów a potem jeden lepszy i wymuszasz na mnie, żeby mi się podobał. Ja Ciebie nawet rozumiem - niektórzy na tej zasadzie się pożenili normalnie"

No nic. Na premierę nie będę się dawać obwąchiwać.
Wybiorę z pewnością coś z charakterem.
Może...Dziewice i Torreadorzy Etat Libre - czyli skóra z tuberozą w natarciu.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Przerażający Obraz albo W Uścisku Stylisty

Więc po niezliczonych uwagach w rodzaju "Gdybym nie wiedziała, nigdy bym cię nie wzięła za artystkę", pomyślałam, że teraz, kiedy co i rusz coś załatwiam, spotykam się itd, mogę wyglądem sobie pomóc.

Żeby uniknąć późniejszych pytań - za pomocą wyglądu wysyłam komunikaty, czy chcę, czy nie.
I tu mogę skorzystać z szansy, bym była odbierana (na pierwszy rzut oka - wiadomo, jak to jest ważne) jako profesjonalistka, kobieta pewna siebie, dobrze się czująca w swojej skórze, a przy tym nietuzinkowa.


O ile w kwestii ubioru szkole się wciąż jako miłośniczka programu "Jak się nie ubierać", makijażu nigdy dość.
Oczywiście powyższe zdjęcie jest autoironiczną ilustracją mojego wpisu. Tata skomentował obraz "Nie uzyskała rozgrzeszenia" (akryl na płótnie, 2006, rozm. 120 na 80cm). Pracę tę odbieram jako próbę nadania sobie artystycznego wizerunku, która jednak tak niewiele miał/a wspólnego ze mną, że aż mnie drażniła, głównie pretensjonalnością - i przerobiłam się na psa (tzw. Pies z Kluczem).

Skoro różnego rodzaju "szkolenia" da się znaleźć za darmo (w końcu jest to reklama kosmetyków) - postanowiłam skorzystać.
W przeciągu stosunkowo krótkiego czasu w obroty wziął mnie makijażysta wieczorowy i codzienny. Albo normalny - jak mówi Gucio "Chciałbym być kierowcą wyścigowym i normalnym".

Obaj łysi i w okularach. Nie mogę sobie przypomnieć, na co mieli być remedium (wg dziecięcych przesądów - chyba można po zobaczeniu takich przestać się trzymać za guzik, złapany na widok kominiarza).

W każdym razie przekonywali do siebie już na wstępie, jeden i drugi w czerni, w doskonale skrojonych garniturach, klasycznych - dopiero pod marynarką puścili wodze fantazji - jeden we wzorzystej koszuli, drugi - podkoszulku z nadrukiem.

Pan wieczorowy uczył robić tzw przydymione oko.


Również jako malarka jestem żywo zainteresowana tzw miękkim przejściem kolorystycznym. I w makijażu tajemnica to laserunek (kładzenie wielu warstw półprzejrzystych). Efekt przeszedł moje oczekiwania. Nie powiem, żebym była do końca zadowolona - troszeczkę jakbym zamiast oczu miała ciemne dziury.
Ale po zmodyfikowaniu w domu, czyli wykonaniu "lżejszej" wersji - wyszło nieźle.


Drugi makijażysta, uczuciowy, szczerze ucieszony faktem, że przygarnęłam pieska ze schroniska, zaprosił mnie na stanowisko Diora (parę dni później). Nie było lusterka - a więc tylko on widział, jak się zmieniam.

"Proszę pana" - zwróciłam się do niego "Zależy mi na umalowaniu na codzień, ale takim, żeby było widać, że jestem z branży artystycznej".
Z zadowoleniem zatarł dłonie, podciągnął rękawy i zaczął działać. Opowiadał, co robi, co mnie jednak umiarkowanie odstresowywało. Siedziałam na miejscu po fontannie, na wysokim stołeczku, na skrzyżowaniu głównych alei w galerii handlowej i ciągle myślałam, czy polecę biegiem do łazienki, czy może uradowana, "z oczami" pójdę z podniesioną głową na spotkanie perfumeryjne, jak miałam w planie.

Nagle, kiedy sądziłam, że makijaż jest w połowie, makijażysta uśmiechnął się, błyskając rzędem śnieżnobiałych zębów zza wydatnych, zmysłowych warg i oznajmił "Już!", podając mi lusterko.
"O żesz!" wyrwało mi się, bo też i było na co popatrzeć. Cera nieskazitelna, świeża, żadnych worów pod oczami - ale co za oczy!
Umalowaną miałam TYLKO dolną powiekę (czego w ogóle nie robiłam), na górnej jasny cień i mocno wytuszowane rzęsy. Mocna, czarna, choć o roztartych, miękkich krawędziach kreska pod okiem spowodowała, że zrobiło mi się ono małe, ale o świdrującym spojrzeniu a la husky. Nigdy nie sprawiałam tak niesympatycznego wrażenia - co mnie w sumie ucieszyło jako nowość. Pewna nieprzystępność wyrazu twarzy budziła respekt nawet we mnie.
Ale nie zostawiłam tego w ten sposób i przyznam się, że w sąsiedniej alejce, pani z innego stoiska z nieukrywaną troską "dokończyła" mi makijaż i poczułam się, jak ja.

W domu chciałam powtórzyć ten sukces i oczywiście udokumentować.
Padło na dziś.
Tyle, że Gustaw, choć zajęty dragsterem (nowym samochodem od Babci), nie wytrzymał sam i zakradł się do łazienki, gdzie zaburzył mi samotne zmagania się z robieniem zdjęć. Robił tym głupsze miny, im bardziej się upozowywałam, na dodatek nie tyle śmiał się, tylko rechotał, trzymając się za brzuch.
Skradł mi przedstawienie.





Na koniec muszę dodać, że nie wiem, czemu na ostatniej fotografii mam zeza rozbieżnego, bo nie mam. To wina rozpraszającego Gucia.
Powiem tylko, że pod wpływem efektów stylizacyjnych i sugestii łysych pozbyłam się niezliczonej ilości kolorowych cieni perłowych, zostawiłam tylko satynową czerń, brąz, dwa beże i rozświetlacz. Puder jasny, ciemny, róż, czarny tusz, kredkę czarną i brąz, korektor i matową szminkę w kolorze ożywiającym.
Tym samym wreszcie pożegnałam się z sentymentem do lat 80/90tych, kiedy to zaczynałam nieśmiałe próby z upiększaniem się.
I podtrzymuję przekonanie, że makijażyści, kosmetyczki i dobrzy fryzjerzy bywają równie skuteczni, co psycholodzy. Nie w rozwiązywaniu problemu, ale poprawie nastroju.