Więc po niezliczonych uwagach w rodzaju "Gdybym nie wiedziała, nigdy bym cię nie wzięła za artystkę", pomyślałam, że teraz, kiedy co i rusz coś załatwiam, spotykam się itd, mogę wyglądem sobie pomóc.
Żeby uniknąć późniejszych pytań - za pomocą wyglądu wysyłam komunikaty, czy chcę, czy nie.
I tu mogę skorzystać z szansy, bym była odbierana (na pierwszy rzut oka - wiadomo, jak to jest ważne) jako profesjonalistka, kobieta pewna siebie, dobrze się czująca w swojej skórze, a przy tym nietuzinkowa.
O ile w kwestii ubioru szkole się wciąż jako miłośniczka programu "Jak się nie ubierać", makijażu nigdy dość.
Oczywiście powyższe zdjęcie jest autoironiczną ilustracją mojego wpisu. Tata skomentował obraz "Nie uzyskała rozgrzeszenia" (akryl na płótnie, 2006, rozm. 120 na 80cm). Pracę tę odbieram jako próbę nadania sobie artystycznego wizerunku, która jednak tak niewiele miał/a wspólnego ze mną, że aż mnie drażniła, głównie pretensjonalnością - i przerobiłam się na psa (tzw. Pies z Kluczem).
Skoro różnego rodzaju "szkolenia" da się znaleźć za darmo (w końcu jest to reklama kosmetyków) - postanowiłam skorzystać.
W przeciągu stosunkowo krótkiego czasu w obroty wziął mnie makijażysta wieczorowy i codzienny. Albo normalny - jak mówi Gucio "Chciałbym być kierowcą wyścigowym i normalnym".
Obaj łysi i w okularach. Nie mogę sobie przypomnieć, na co mieli być remedium (wg dziecięcych przesądów - chyba można po zobaczeniu takich przestać się trzymać za guzik, złapany na widok kominiarza).
W każdym razie przekonywali do siebie już na wstępie, jeden i drugi w czerni, w doskonale skrojonych garniturach, klasycznych - dopiero pod marynarką puścili wodze fantazji - jeden we wzorzystej koszuli, drugi - podkoszulku z nadrukiem.
Pan wieczorowy uczył robić tzw przydymione oko.
Również jako malarka jestem żywo zainteresowana tzw miękkim przejściem kolorystycznym. I w makijażu tajemnica to laserunek (kładzenie wielu warstw półprzejrzystych). Efekt przeszedł moje oczekiwania. Nie powiem, żebym była do końca zadowolona - troszeczkę jakbym zamiast oczu miała ciemne dziury.
Ale po zmodyfikowaniu w domu, czyli wykonaniu "lżejszej" wersji - wyszło nieźle.
Drugi makijażysta, uczuciowy, szczerze ucieszony faktem, że przygarnęłam pieska ze schroniska, zaprosił mnie na stanowisko Diora (parę dni później). Nie było lusterka - a więc tylko on widział, jak się zmieniam.
"Proszę pana" - zwróciłam się do niego "Zależy mi na umalowaniu na codzień, ale takim, żeby było widać, że jestem z branży artystycznej".
Z zadowoleniem zatarł dłonie, podciągnął rękawy i zaczął działać. Opowiadał, co robi, co mnie jednak umiarkowanie odstresowywało. Siedziałam na miejscu po fontannie, na wysokim stołeczku, na skrzyżowaniu głównych alei w galerii handlowej i ciągle myślałam, czy polecę biegiem do łazienki, czy może uradowana, "z oczami" pójdę z podniesioną głową na spotkanie perfumeryjne, jak miałam w planie.
Nagle, kiedy sądziłam, że makijaż jest w połowie, makijażysta uśmiechnął się, błyskając rzędem śnieżnobiałych zębów zza wydatnych, zmysłowych warg i oznajmił "Już!", podając mi lusterko.
"O żesz!" wyrwało mi się, bo też i było na co popatrzeć. Cera nieskazitelna, świeża, żadnych worów pod oczami - ale co za oczy!
Umalowaną miałam TYLKO dolną powiekę (czego w ogóle nie robiłam), na górnej jasny cień i mocno wytuszowane rzęsy. Mocna, czarna, choć o roztartych, miękkich krawędziach kreska pod okiem spowodowała, że zrobiło mi się ono małe, ale o świdrującym spojrzeniu a la husky. Nigdy nie sprawiałam tak niesympatycznego wrażenia - co mnie w sumie ucieszyło jako nowość. Pewna nieprzystępność wyrazu twarzy budziła respekt nawet we mnie.
Ale nie zostawiłam tego w ten sposób i przyznam się, że w sąsiedniej alejce, pani z innego stoiska z nieukrywaną troską "dokończyła" mi makijaż i poczułam się, jak ja.
W domu chciałam powtórzyć ten sukces i oczywiście udokumentować.
Padło na dziś.
Tyle, że Gustaw, choć zajęty dragsterem (nowym samochodem od Babci), nie wytrzymał sam i zakradł się do łazienki, gdzie zaburzył mi samotne zmagania się z robieniem zdjęć. Robił tym głupsze miny, im bardziej się upozowywałam, na dodatek nie tyle śmiał się, tylko rechotał, trzymając się za brzuch.
Skradł mi przedstawienie.
Na koniec muszę dodać, że nie wiem, czemu na ostatniej fotografii mam zeza rozbieżnego, bo nie mam. To wina rozpraszającego Gucia.
Powiem tylko, że pod wpływem efektów stylizacyjnych i sugestii łysych pozbyłam się niezliczonej ilości kolorowych cieni perłowych, zostawiłam tylko satynową czerń, brąz, dwa beże i rozświetlacz. Puder jasny, ciemny, róż, czarny tusz, kredkę czarną i brąz, korektor i matową szminkę w kolorze ożywiającym.
Tym samym wreszcie pożegnałam się z sentymentem do lat 80/90tych, kiedy to zaczynałam nieśmiałe próby z upiększaniem się.
I podtrzymuję przekonanie, że makijażyści, kosmetyczki i dobrzy fryzjerzy bywają równie skuteczni, co psycholodzy. Nie w rozwiązywaniu problemu, ale poprawie nastroju.