Proszę Państwa, zawsze, będąc w pięknych okolicznościach przyrody uważałam, że to doskonały materiał do zdjęć, a nie do obrazów. Oczywiście, jeśli się jest, dajmy na to, impresjonistą, sprawa wygląda inaczej, bo widok przekształca się pod względem formy. Ale ja nie z tych...
Fotografie - tak mi się wydawało, wyczerpują wszystko, co mogłabym i chciałabym przekazać.
Jednak zaszła zmiana.
Moje "skanowanie" krajobrazu i przede wszystkim chęć bycia w tym otoczeniu jak najczęściej (podczas pracy zawsze "wchodzę" w obraz), spowodowały, że zaczęłam intensywnie myśleć JAK podejść do pejzażu, by nie stał się powtórzeniem tego, co widzę i uwieczniam zdjęciami.
Wiadomo - od myślenia nic się nie namaluje.
Pora na robotę. Tym bardziej, że Panienka, której premiera nastąpi we wrześniu, już naszkicowana ze szczegółami (to zostawiam na powrót).
Ponieważ telepiemy się tu autobusami, ze względu na zminimalizowanie ciężaru bagaży zabrałam tylko 3 farby - złotą, czarną i białą, i dwie dykty (teraz żałuję, że ostatnich tak mało, jasna cholera)).
Więc - przystąpiłam.
Wody bieżącej tu nie mam (tylko jezioro), zimno jak w psiarni, niestety, ale co tam.
Muszę wtrącić, że aby było mi ciepło, muszę chronić szyję, a z braku szalu / szalika na szyi motam sobie albo spodnie od piżamy (na szczęście ciemnogranatowe w szkocka kratę) albo kalesonki Gustawa (czyste).
Przypominam, że stworzyłam już dwa pejzaże "stąd", jako duftarty do Scenta Costume National.
...i druga wersja
Duże obrazy, a mojego obecnego maluszka na razie pokażę tylko fragment
To obraz na rozpęd i owszem, ma COŚ więcej niż powyższe Sosny, ale o tym w najbliższym odcinku.
Dodam jeszcze, że myślę o Jeziorze, to na pewno, i czymś Bardzo Dużym.
WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ
wtorek, 16 sierpnia 2016
sobota, 13 sierpnia 2016
Zanurzenie w rzeczywistość - wpis relaksacyjny
Jadąc tutaj, nie byłam nawet w stanie się cieszyć, gdyż wyczerpała mnie bezsenność.
Zasypianie albo raczej "zasypianie" zabierało mi pięć godzin (!) - myśli, pomysły, ch... wie co powodowały, że mój wewnętrzny procesor wciąż działał na pełnych obrotach, a fizyczne zmęczenie tym stanem zaczynało działać koło 6 -7 rano.
W dzień za to myśli mi się rwały, dekoncentracja - no bo wyobraźcie sobie Państwo, że taki stan "nakręcenia" trwał od miesięcy w mniejszym lub większym nasileniu.
Do autobusu wsiadłam czując się jak zombie, a ponieważ podróż trochę trwała, położyłam się - i odpadłam. Jak w czarną dziurę, w ciemność. Ja wiem, może pół godziny? Ale obudziłam się odprężona, spokojna i ku mojemu zdziwieniu zorientowałam się, że zmieniło mi się tempo wewnętrzne, umysłowe, jednocześnie zaczęłam bardzo intensywnie odbierać... widoki, kolory, światło.
Żadnych myśli!
Zupełnie jak w stanie medytacji, który ćwiczyłam bezskutecznie wiele razy.
Przyjechałam na miejsce, do baraku z werandą i fotelem, który uważam za bardzo sprzyjający uspokojeniu (dzięki jego niezwykłej wygodzie - mebel pochodzi najpóźniej z lat 80tych, masywny, wielki, miękki i sprężysty).
I usiadłam. Patrząc przed siebie, wprost na jezioro.
Cóż to było za siedzenie!
Gapiłam się, słuchałam, rejestrowałam - całkowicie bezmyślnie.
Lodówka mruczała, owiewał mnie lekki wiaterek, zaczynał zapadać zmierzch.
Nie miałam absolutnie żadnej potrzeby czy powodu, żeby się ruszyć. Ciemność, bardzo przyjazna, otulająca, spowijała jezioro. Świerszcze cykały jak mini zegarki.
...a ja trwałam, jak zaczarowana. Obserwująca. Powoli, bardzo powoli.
Zatrzymać ten stan - albo przywoływać go na życzenie, okazało się wcale nietrudne (ku mojemu zdumieniu). Bardzo pomaga mi wyobraźnia, może gra nawet decydującą rolę.
Pewne zestawy barw, światło, kojarzy mi się - jak zapachy - z miejscami z przeszłości, które zapamiętywałam jako kojące.
Czasem nawet pojedynczy kolor ma bardzo silne działanie - wiosenna zieleń, prześwietlona, lazurowy błękit zaklęty w szkiełku leżącym przy drodze (wzięłam je do kieszeni)...
Do tego wszystkiego dodałam zapach - wzięty z domu w ostatniej chwili.
Bluebell Penhaligon's. Chłodny, nieprzystępny hiacynt, używany przez Margaret Thatcher i... Tildę Swinton oraz Lady D.
...i ta kula, w której zaklęty jest obraz jeziora - do góry nogami. Jak ja lubię to zdjęcie!
Zapach sam w sobie nie jest ładny, ba! wiele osób mówi o traumie, jaką wywołał, ale ja, kiedy mam go na sobie i zamknę oczy, widzę okno w drewnianej rybakówce, a za nim blade, zimnoniebieskie światło, przesączone przez drobny deszcz, mglistą wilgoć.Bardziej angielską niż polską.
Mam nadzieję, że kiedy użyję go, powiedzmy w listopadzie, przywoła leśno - jeziorowe wizje.
Jak może Państwo pamiętają, zawsze narzekałam na słabe osadzenie w rzeczywistości, na to, że brakuje mi "tu i teraz" - tymczasem otoczenie od tamtego, pierwszego dnia, generuje u mnie stan wręcz roztopienia się w świetle i kolorach.
Jakby mnie w ogóle nie było.
Zdarzało mi się poddać nastrojowi już wcześniej, na Mojej Promenadzie, ale nigdy nie był to stan permanentny.
Teraz, szczególnie zestawienia barw, powodują włączenie się obserwatora i tym samym wyłączenie myśli (UFF!)
Zieleń ma wielką moc.
Ale błękit - też niczego.
Konkluzja jest taka : na razie uczę się, żeby móc generować ten stan "rozpłynięcia" na życzenie.
Zapamiętuję jak najwięcej.
Na pewno w Warszawie włączę w ten proces muzykę.
Na razie - od zawsze - niezawodnie działają zapachy. Na dodatek wiem, które i mam je, to taka moja kolekcja relaksacyjna.
Skutek uboczny - mniej czasu spędzam przy komputerze, więc popracuję nad efektywnością.
A, jeszcze jedno - zasypianie zajmuje mi kilka minut. Nie budzę się przez bite 9 godzin.
Co do malowania (specjalnie nic nie mówię, na razie chowając dla siebie) - nie, nie zapisuję obrazów w zeszycie, ale mam plan, nawet tytuł nowego cyklu.
I tą optymistyczną uwagą się z Państwem żegnam, życząc, komu mogę, udanego końca wakacji.
Zasypianie albo raczej "zasypianie" zabierało mi pięć godzin (!) - myśli, pomysły, ch... wie co powodowały, że mój wewnętrzny procesor wciąż działał na pełnych obrotach, a fizyczne zmęczenie tym stanem zaczynało działać koło 6 -7 rano.
W dzień za to myśli mi się rwały, dekoncentracja - no bo wyobraźcie sobie Państwo, że taki stan "nakręcenia" trwał od miesięcy w mniejszym lub większym nasileniu.
Do autobusu wsiadłam czując się jak zombie, a ponieważ podróż trochę trwała, położyłam się - i odpadłam. Jak w czarną dziurę, w ciemność. Ja wiem, może pół godziny? Ale obudziłam się odprężona, spokojna i ku mojemu zdziwieniu zorientowałam się, że zmieniło mi się tempo wewnętrzne, umysłowe, jednocześnie zaczęłam bardzo intensywnie odbierać... widoki, kolory, światło.
Żadnych myśli!
Zupełnie jak w stanie medytacji, który ćwiczyłam bezskutecznie wiele razy.
Przyjechałam na miejsce, do baraku z werandą i fotelem, który uważam za bardzo sprzyjający uspokojeniu (dzięki jego niezwykłej wygodzie - mebel pochodzi najpóźniej z lat 80tych, masywny, wielki, miękki i sprężysty).
I usiadłam. Patrząc przed siebie, wprost na jezioro.
Cóż to było za siedzenie!
Gapiłam się, słuchałam, rejestrowałam - całkowicie bezmyślnie.
Lodówka mruczała, owiewał mnie lekki wiaterek, zaczynał zapadać zmierzch.
Nie miałam absolutnie żadnej potrzeby czy powodu, żeby się ruszyć. Ciemność, bardzo przyjazna, otulająca, spowijała jezioro. Świerszcze cykały jak mini zegarki.
...a ja trwałam, jak zaczarowana. Obserwująca. Powoli, bardzo powoli.
Zatrzymać ten stan - albo przywoływać go na życzenie, okazało się wcale nietrudne (ku mojemu zdumieniu). Bardzo pomaga mi wyobraźnia, może gra nawet decydującą rolę.
Pewne zestawy barw, światło, kojarzy mi się - jak zapachy - z miejscami z przeszłości, które zapamiętywałam jako kojące.
Czasem nawet pojedynczy kolor ma bardzo silne działanie - wiosenna zieleń, prześwietlona, lazurowy błękit zaklęty w szkiełku leżącym przy drodze (wzięłam je do kieszeni)...
Do tego wszystkiego dodałam zapach - wzięty z domu w ostatniej chwili.
Bluebell Penhaligon's. Chłodny, nieprzystępny hiacynt, używany przez Margaret Thatcher i... Tildę Swinton oraz Lady D.
...i ta kula, w której zaklęty jest obraz jeziora - do góry nogami. Jak ja lubię to zdjęcie!
Zapach sam w sobie nie jest ładny, ba! wiele osób mówi o traumie, jaką wywołał, ale ja, kiedy mam go na sobie i zamknę oczy, widzę okno w drewnianej rybakówce, a za nim blade, zimnoniebieskie światło, przesączone przez drobny deszcz, mglistą wilgoć.Bardziej angielską niż polską.
Mam nadzieję, że kiedy użyję go, powiedzmy w listopadzie, przywoła leśno - jeziorowe wizje.
Jak może Państwo pamiętają, zawsze narzekałam na słabe osadzenie w rzeczywistości, na to, że brakuje mi "tu i teraz" - tymczasem otoczenie od tamtego, pierwszego dnia, generuje u mnie stan wręcz roztopienia się w świetle i kolorach.
Jakby mnie w ogóle nie było.
Zdarzało mi się poddać nastrojowi już wcześniej, na Mojej Promenadzie, ale nigdy nie był to stan permanentny.
Teraz, szczególnie zestawienia barw, powodują włączenie się obserwatora i tym samym wyłączenie myśli (UFF!)
Zieleń ma wielką moc.
Ale błękit - też niczego.
Konkluzja jest taka : na razie uczę się, żeby móc generować ten stan "rozpłynięcia" na życzenie.
Zapamiętuję jak najwięcej.
Na pewno w Warszawie włączę w ten proces muzykę.
Na razie - od zawsze - niezawodnie działają zapachy. Na dodatek wiem, które i mam je, to taka moja kolekcja relaksacyjna.
Skutek uboczny - mniej czasu spędzam przy komputerze, więc popracuję nad efektywnością.
A, jeszcze jedno - zasypianie zajmuje mi kilka minut. Nie budzę się przez bite 9 godzin.
Co do malowania (specjalnie nic nie mówię, na razie chowając dla siebie) - nie, nie zapisuję obrazów w zeszycie, ale mam plan, nawet tytuł nowego cyklu.
I tą optymistyczną uwagą się z Państwem żegnam, życząc, komu mogę, udanego końca wakacji.
piątek, 12 sierpnia 2016
Krytyczny Czwartek - Piotr Wolf
"Wszystkie swoje obrazy piszę w zeszycie. To nie opis kolorów czy
kształtów a emocje i symbolika. Kolory i kształty wychodzą na końcu.
Czasami przypadkowo. Trochę mnie wykańczają, ale zaczynam odpierać ich siłę i zamykać ją na płótnie. Mam już zapisane 133 obrazy a zrobiłem dopiero 13. Obrazy są duże i pochłaniają wiele czasu. Podzieliłem sobie to na etapy. Te, które mi zostały, są najbardziej skomplikowane symbolicznie i technicznie. (...) Zeszyt, w którym mam zapisane wszystkie swoje obrazy jest tylko dla mnie i chyba nikt go nigdy nie zobaczy"
Piotr Wolf.
Człowiek młody, przed zaczęciem studiów.
Poznaliśmy się osobiście - nie odzywał się za wiele, ale to, co mówił, było przenikliwe, trafne i ważne. Ważne, bo pokazał mi swoje obrazy, od których wyskoczyła mi gęsia skórka.
Nie sądziłam, że pozwoli mi na wpis tutaj - a jednak.
Zetknięcie z jego malarstwem - tak boleśnie, dogłębnie szczerym, lecz przy tym uwodzicielskim, jeśli chodzi o piękno faktur, kształtów, w ogóle rozwiązań technicznych, wywołało mój podziw.
Tak, podziw.
Dla twórczości PRAWDZIWEJ, przy której człowiek spala się, traci zdrowie.
Przyznam się, że mój odbiór jest o tyle zubożony w stosunku do zamysłów Autora, gdyż symboliki unikam - a jego obrazy oddziaływują na mnie bardzo silnie samymi kształtami i kolorami, to jest dla mnie ważniejsze.
Tak więc - zapraszam
Piotr pozwolił mi z przesłanych kilkunastu wybrać tylko 5 - tak więc muszą Państwo brać poprawkę na to, że kierowałam się swoim gustem.
Oczywiście jestem strasznie ciekawa techniki wykonania - jako malarkę aż mnie zżera chęć dowiedzenia się, ale o tym Piotr nie wspomniał, a ja nie pytałam, trochę oszołomiona przekazem.
Kontakt z tego rodzaju obrazami nie jest dla mnie łatwy - przyznam się, że po dostaniu zdjęć nowych prac na maila, tylko widząc miniaturki, nie czułam się na siłach ich oglądać wcześniej, niż po dwóch dniach.
I wreszcie ostatni - poza Niebieskim chyba mój ulubiony
Jeszcze uwagi na koniec : nie uważam, że tylko obrazy malowane z potem na czole, wyrywające z artysty ostatnie siły, są coś warte. Wierzę w "malarstwo szczęśliwe", również.
Tym niemniej nie poruszy mnie prawdziwie nic cynicznego i bez serca, puste epatowanie zręcznością albo - co najgorsze i w najpodlejszym gatunku, wszelkie prowokacje. Większość happeningów nabiłabym w armatę i wystrzeliła (w najbliższym czasie przypomnę co soczystsze krytyczne wpisy).
Dlatego też piszę o pracach Piotra Wolfa.
Tak mało w dzisiejszych czasach szlachetnych i szczerych intencji.
Co będzie dalej z nim? Z jego malarstwem?
Oto jest jedno z licznych pytań bez odpowiedzi (i chyba trochę bez sensu, tym niemniej zamieszczam jako westchnienie).
Mam natomiast prośbę, Drodzy Czytelnicy, napiszcie, czy te prace również na Was działają tak sugestywnie (i dlaczego).
Jako malarka mogę widzieć je inaczej - ale może nie.
Piotr Wolf.
Człowiek młody, przed zaczęciem studiów.
Poznaliśmy się osobiście - nie odzywał się za wiele, ale to, co mówił, było przenikliwe, trafne i ważne. Ważne, bo pokazał mi swoje obrazy, od których wyskoczyła mi gęsia skórka.
Nie sądziłam, że pozwoli mi na wpis tutaj - a jednak.
Zetknięcie z jego malarstwem - tak boleśnie, dogłębnie szczerym, lecz przy tym uwodzicielskim, jeśli chodzi o piękno faktur, kształtów, w ogóle rozwiązań technicznych, wywołało mój podziw.
Tak, podziw.
Dla twórczości PRAWDZIWEJ, przy której człowiek spala się, traci zdrowie.
Przyznam się, że mój odbiór jest o tyle zubożony w stosunku do zamysłów Autora, gdyż symboliki unikam - a jego obrazy oddziaływują na mnie bardzo silnie samymi kształtami i kolorami, to jest dla mnie ważniejsze.
Tak więc - zapraszam
Piotr pozwolił mi z przesłanych kilkunastu wybrać tylko 5 - tak więc muszą Państwo brać poprawkę na to, że kierowałam się swoim gustem.
Oczywiście jestem strasznie ciekawa techniki wykonania - jako malarkę aż mnie zżera chęć dowiedzenia się, ale o tym Piotr nie wspomniał, a ja nie pytałam, trochę oszołomiona przekazem.
Kontakt z tego rodzaju obrazami nie jest dla mnie łatwy - przyznam się, że po dostaniu zdjęć nowych prac na maila, tylko widząc miniaturki, nie czułam się na siłach ich oglądać wcześniej, niż po dwóch dniach.
I wreszcie ostatni - poza Niebieskim chyba mój ulubiony
Jeszcze uwagi na koniec : nie uważam, że tylko obrazy malowane z potem na czole, wyrywające z artysty ostatnie siły, są coś warte. Wierzę w "malarstwo szczęśliwe", również.
Tym niemniej nie poruszy mnie prawdziwie nic cynicznego i bez serca, puste epatowanie zręcznością albo - co najgorsze i w najpodlejszym gatunku, wszelkie prowokacje. Większość happeningów nabiłabym w armatę i wystrzeliła (w najbliższym czasie przypomnę co soczystsze krytyczne wpisy).
Dlatego też piszę o pracach Piotra Wolfa.
Tak mało w dzisiejszych czasach szlachetnych i szczerych intencji.
Co będzie dalej z nim? Z jego malarstwem?
Oto jest jedno z licznych pytań bez odpowiedzi (i chyba trochę bez sensu, tym niemniej zamieszczam jako westchnienie).
Mam natomiast prośbę, Drodzy Czytelnicy, napiszcie, czy te prace również na Was działają tak sugestywnie (i dlaczego).
Jako malarka mogę widzieć je inaczej - ale może nie.
wtorek, 9 sierpnia 2016
Wpis żartobliwy wakacyjny
Mili Państwo...
znowu, niespodziewanie, kiedy byłam już spakowana, zaskoczyły mnie tzw. okoliczności przeszkadzające i wydawało się, że muszę wszystko powyjmować z torby - co zresztą w złości zrobiłam. I tak, jak mój Tato, rozbierający z upodobaniem różne mechanizmy na części, kiedy składał je z powrotem, był zaskoczony, bo zawsze zostawało Mu parę śrubek, tak i mnie w bagażu różnych rzeczy brakuje, o czym przekonuję się na bieżąco.
Drobiazgi - lakier do włosów, specjalistyczne odżywki mam, ale uczesać się nie uczeszę - żadnego zgrzebła nie wzięłam.Zamiast normalnych kapci zabrałam twór ze skóry a la kierpce. Wydają przedziwne dźwięki podczas nawet najmniejszego kroku - trzeszczą, zgrzytają - to mi przypomniało mój skórzany płaszcz z czasów studenckich. Nie tylko śmierdział jak stara koza, był również głośny - gestowi ręki, ba, nawet ruchowi głowy towarzyszył odgłos jakby zeschniętego drzewa zginanego wichurą.Oraz nieco silniejszy odór kozy.
Podróż w zasadzie minęła bez przeszkód.
Gustaw do czekania się przyzwyczaił. Wymarłe dworce mają swój klimat
Autobus wyznaczony na 16.45 przyjechał o 16.40 - Gucia usadowiłam w środku, kierowcę poprosiłam o pomoc w zapakowaniu walizy do luku bagażowego, a że człowiek z niego był żartobliwy, zagaiłam pogawędkę
"Niedługo wysiadamy, w Jabłonce"
"Kto jedzie do Jabłonki?"
"No ja i syn"
"Do jakiej Jabłonki?"
"Jedzie pan do Olsztyna, tak?"
"Tak"
"Przez Butryny?"
"Jakie Butryny? Ja wiem, co ja mijam...?"
"A w Jabłonce pan się nie zatrzymuje?"
"Jakiej Jabłonce?"
"A pan z Bartczaka jedzie?"
"Z Bartczaka? Z Mobilisa, spóźniony jestem"
"GUCIU!!!! wysiadamy!" - bo oto dwa kursy nałożyły się na siebie - ten nasz, Bartczak, podjechał chwilę później, a gdyby nie moja mini rozmówka, wylądowalibyśmy w Olsztynie bez możliwości powrotu.
Ale udało się - i zajęliśmy nasz barak dwa metry od jeziora
(to zdjęcie z werandy - jak będę mieć dom, to na pewno z werandą)
W baraku, po upalnym dniu, ku miłemu zaskoczeniu nie przywitał nas gorąc. Lubię tu być
Telewizor nie działa, ale na komputerze już znalazłam serię Opowieści Niesamowitych - jako pierwszy wybrałam odcinek pt. Kobieta Jeleń.
Gustawo przyssał się do telefonu
Z cyklu - wzięte w ostatniej chwili - mam tu zegarek, bardzo przyjemny, tylko ma jedną wadę. Nie widzę na nim cyferek, niestety, przy gorszym oświetleniu. Chciałam, siedząc nad jeziorem, włączyć światełko, ale poza pikaniem żaden z trzech przycisków nie reagował - do czasu! Nagle rozbrzmiał alarm, z wyjątkowo natarczywym dźwiękiem, niosąc się podwójnym echem po wodzie - w popłochu zaczęłam wciskać co popadnie - zrobił się jeszcze szybszy.
Teraz nie wiem, co będzie w nocy, bo co prawda umilkł, ale coś tam mryga na ekraniku, jakaś trąbka czy co - nie widzę. Gdyż silniejszych okularów zapomniałam.
Do snu ukołysze mnie pomruk stojącej na werandzie lodówki Mińsk, chyba starszej ode mnie.
I mam nadzieję na dobry sen, choć na kolację wzięłam kabanosy, których okres przydatności skończył się w marcu 2015 - kruchutkie, niszowy smak, specyficzny, dla znawców.
Ale czuje się bardzo dobrze i mam zamiar to kontynuować.
znowu, niespodziewanie, kiedy byłam już spakowana, zaskoczyły mnie tzw. okoliczności przeszkadzające i wydawało się, że muszę wszystko powyjmować z torby - co zresztą w złości zrobiłam. I tak, jak mój Tato, rozbierający z upodobaniem różne mechanizmy na części, kiedy składał je z powrotem, był zaskoczony, bo zawsze zostawało Mu parę śrubek, tak i mnie w bagażu różnych rzeczy brakuje, o czym przekonuję się na bieżąco.
Drobiazgi - lakier do włosów, specjalistyczne odżywki mam, ale uczesać się nie uczeszę - żadnego zgrzebła nie wzięłam.Zamiast normalnych kapci zabrałam twór ze skóry a la kierpce. Wydają przedziwne dźwięki podczas nawet najmniejszego kroku - trzeszczą, zgrzytają - to mi przypomniało mój skórzany płaszcz z czasów studenckich. Nie tylko śmierdział jak stara koza, był również głośny - gestowi ręki, ba, nawet ruchowi głowy towarzyszył odgłos jakby zeschniętego drzewa zginanego wichurą.Oraz nieco silniejszy odór kozy.
Podróż w zasadzie minęła bez przeszkód.
Gustaw do czekania się przyzwyczaił. Wymarłe dworce mają swój klimat
Autobus wyznaczony na 16.45 przyjechał o 16.40 - Gucia usadowiłam w środku, kierowcę poprosiłam o pomoc w zapakowaniu walizy do luku bagażowego, a że człowiek z niego był żartobliwy, zagaiłam pogawędkę
"Niedługo wysiadamy, w Jabłonce"
"Kto jedzie do Jabłonki?"
"No ja i syn"
"Do jakiej Jabłonki?"
"Jedzie pan do Olsztyna, tak?"
"Tak"
"Przez Butryny?"
"Jakie Butryny? Ja wiem, co ja mijam...?"
"A w Jabłonce pan się nie zatrzymuje?"
"Jakiej Jabłonce?"
"A pan z Bartczaka jedzie?"
"Z Bartczaka? Z Mobilisa, spóźniony jestem"
"GUCIU!!!! wysiadamy!" - bo oto dwa kursy nałożyły się na siebie - ten nasz, Bartczak, podjechał chwilę później, a gdyby nie moja mini rozmówka, wylądowalibyśmy w Olsztynie bez możliwości powrotu.
Ale udało się - i zajęliśmy nasz barak dwa metry od jeziora
(to zdjęcie z werandy - jak będę mieć dom, to na pewno z werandą)
W baraku, po upalnym dniu, ku miłemu zaskoczeniu nie przywitał nas gorąc. Lubię tu być
Telewizor nie działa, ale na komputerze już znalazłam serię Opowieści Niesamowitych - jako pierwszy wybrałam odcinek pt. Kobieta Jeleń.
Gustawo przyssał się do telefonu
Z cyklu - wzięte w ostatniej chwili - mam tu zegarek, bardzo przyjemny, tylko ma jedną wadę. Nie widzę na nim cyferek, niestety, przy gorszym oświetleniu. Chciałam, siedząc nad jeziorem, włączyć światełko, ale poza pikaniem żaden z trzech przycisków nie reagował - do czasu! Nagle rozbrzmiał alarm, z wyjątkowo natarczywym dźwiękiem, niosąc się podwójnym echem po wodzie - w popłochu zaczęłam wciskać co popadnie - zrobił się jeszcze szybszy.
Teraz nie wiem, co będzie w nocy, bo co prawda umilkł, ale coś tam mryga na ekraniku, jakaś trąbka czy co - nie widzę. Gdyż silniejszych okularów zapomniałam.
Do snu ukołysze mnie pomruk stojącej na werandzie lodówki Mińsk, chyba starszej ode mnie.
I mam nadzieję na dobry sen, choć na kolację wzięłam kabanosy, których okres przydatności skończył się w marcu 2015 - kruchutkie, niszowy smak, specyficzny, dla znawców.
Ale czuje się bardzo dobrze i mam zamiar to kontynuować.
sobota, 6 sierpnia 2016
Panienka Sarah - prapoczątek
Nie będę zdradzać zbyt wielu szczegółów, bo obowiązuje mnie dyskrecja, ale trochę mogę powiedzieć.
Nowa Panienka, Sarah, mieszka we Włoszech, choć nie jest Włoszką.
Poznałyśmy się, dzięki wspólnej znajomej, na jednym z tych wytwornych małych przyjątek, na którym elita kulturalna miesza się z biznesową, podawane są przepyszne tartinki z Bristolu czy Belwedere, panowie w garniturach, panie w pięknych toaletach, ja zakładam wówczas kobaltową, dopasowaną sukienkę i koralowe szpilki.
Sarah jest kobietą, której nie sposób nie zauważyć. Fantastyczna figura, blond włosy, regularne rysy twarzy, piękny uśmiech. W kreacji w nasyconym burgundzie, genialnych, wysokich butach, po prostu klasa. Nie zdziwiłam się, że należy do osób wpływowych, podróżuje po całym świecie. Do tego mówi po polsku prawie bez akcentu.
Okazało się, że wie, że maluję, zainteresowały ją Panienki - i oto, choć od spotkania minął dłuższy czas, mam to ekskluzywne zlecenie.
Tym bardziej zrobiło mi się miło, że całkowicie zdała się na mnie. Zaufanie takiej Zleceniodawczyni odbieram jako zaszczyt, zresztą zawsze tak to widzę, niezależnie od tego, od kogo pochodzi.
Więc - znowu wyzwanie. Mam trochę czasu na to, żeby wybrać najodpowiedniejszy z pomysłów. Oczywiście bardzo się cieszę - bo do końca nie wiedziałam, czy będę mogła publikować etapy pracy.
Mogę!
Już czuję, że zużyję kilka - naście najprecyzyjniejszych pędzelków.
Dobrze, dobrze.
Nowa Panienka, Sarah, mieszka we Włoszech, choć nie jest Włoszką.
Poznałyśmy się, dzięki wspólnej znajomej, na jednym z tych wytwornych małych przyjątek, na którym elita kulturalna miesza się z biznesową, podawane są przepyszne tartinki z Bristolu czy Belwedere, panowie w garniturach, panie w pięknych toaletach, ja zakładam wówczas kobaltową, dopasowaną sukienkę i koralowe szpilki.
Sarah jest kobietą, której nie sposób nie zauważyć. Fantastyczna figura, blond włosy, regularne rysy twarzy, piękny uśmiech. W kreacji w nasyconym burgundzie, genialnych, wysokich butach, po prostu klasa. Nie zdziwiłam się, że należy do osób wpływowych, podróżuje po całym świecie. Do tego mówi po polsku prawie bez akcentu.
Okazało się, że wie, że maluję, zainteresowały ją Panienki - i oto, choć od spotkania minął dłuższy czas, mam to ekskluzywne zlecenie.
Tym bardziej zrobiło mi się miło, że całkowicie zdała się na mnie. Zaufanie takiej Zleceniodawczyni odbieram jako zaszczyt, zresztą zawsze tak to widzę, niezależnie od tego, od kogo pochodzi.
Więc - znowu wyzwanie. Mam trochę czasu na to, żeby wybrać najodpowiedniejszy z pomysłów. Oczywiście bardzo się cieszę - bo do końca nie wiedziałam, czy będę mogła publikować etapy pracy.
Mogę!
Już czuję, że zużyję kilka - naście najprecyzyjniejszych pędzelków.
Dobrze, dobrze.
wtorek, 2 sierpnia 2016
Panienka Malarka. Premiera!
Tę Panienkę ukrywałam przed światem, gdyż była malowana jako prezent - niespodzianka dla osoby, która czytuje Brulion.
Panienka Malarka to osoba co najmniej zagadkowa.
Spokojna praca, spokojny styl, wygląd też spokojny - ale nie dajmy się zwieść pozorom.
To osoba z pasjami i temperamentem, która stworzyła swój prywatny, mały świat.
Nie wiem, na ile mogę uchylić rąbka tajemnicy, ale Bożena (bo tak ma na imię) oddaje się malarstwu.
Od lat chodzi na zajęcia rysunku i malarstwa, ale prowadzący wciąż mówi Jej tylko jedno słowo "Odwagi!".
Dlatego mój obraz miał być trochę projekcją marzeń, trochę zachętą - bo wiecie, mnie od dziecka, szczególnie Mama, architekt, zachęcała do rysunku, mobilizowała, wspierała i kibicowała.
A co, jeśli rodzice nic nie robią?
Albo, co gorsza, zniechęcają, pchając dziecko w stronę zawodu, do którego zupełnie nie ma serca? To faktycznie, wtedy jest zawód.
Bożena kocha koty.
Najchętniej miałaby rudego (ja też, jakby już musiał być)
Wynajmuje mieszkanie - a ja przypadkiem, przysięgam, namalowałam klucz na podłodze Jej obrazkowej pracowni.
(zwróćcie uwagę na fakturę obrazka)
W ogóle pracowało się inaczej, niż zwykle. Może dlatego, że malarka? Może w tym obrazie są również moje marzenia?
Np pracownia.
Duża.
Z wysokimi oknami.
Za oknami drzewa.
Wyciszenie.
Monochromatyczne kolory.
Minimalistyczny wystrój.
(przy malowaniu, rysowaniu, konieczne jest od czasu do czasu spojrzeć na pracę, jeśli jest większa, z odległości - w naszym mieszkaniu, żebym miała prawdziwe, jak to się mówi, "odejście", muszę wychodzić na klatkę schodową)
I wreszcie - całość
Kluczyka nie ma - doszedł w ostatniej chwili.
Zleceniodawczyni przed wręczeniem oprawiła obraz. Patrzcie.
poniedziałek, 1 sierpnia 2016
Wspomnienie - Zosia.
Starsi ludzie... którzy umierają i już nigdy o nic ich nie zapytamy.
Żałuję, że byłam za mała, żeby posłuchać Dziadków, że zapamiętywałam piąte przez dziesiąte.
Ach, jak żałuję!
Zosia, rocznik 1904, siostra mojej Babci. Kochała mnie bardzo. Zajmowała się mną, kiedy rodzice pracowali. Zawsze trzymała moją stronę, kiedy coś zbroiłam. Ona zabrała mnie pierwszy raz do Teatru Wielkiego, wynajdywała atrakcje. Razem chodziłyśmy po Łazienkach i nie mogłam się doczekać, kiedy przy Pałacu na Wyspie, wyjmie metalowe pudełeczko po kremie Nivea, zdejmie gumkę recepturkę i wieczko, żeby poczęstować mnie landrynkami, z których (to się nie zmieniło do dziś), wybiorę te ulubione, białe, migdałowe.
Miała w sobie mnóstwo życia i radości - a energii mogliby zazdrościć o wiele młodsi od Niej.
Kiedy byłam na koloniach, przysyłała mi pocztówki, zazwyczaj wierszowane, z kolorowymi rysuneczkami, które wydawały mi się trochę (no dobrze, nie trochę) obciachowe...
Pisała wiersze, niezbyt dobre, ale z serca - i kiedy tylko była okazja, w czasie rodzinnych uroczystości, odczytywała je wysokim, drżącym głosem. Wszyscy wznosili oczy do nieba i bali się, że Zosia zacznie śpiewać - co zresztą zawsze, mimo prób zagłuszania, następowało. Jej siostra a moja Babcia, Stefania, wydawała pomruki zniecierpliwienia "Ach, ta Zocha!".
Poza tym haftowała, żadne robótki ręczne nie były Jej obce i lubiła się sama nazywać Zosią Samosią.
Posiadała prawdziwy talent organizacyjny i zacięcie społecznikowskie.
Urodziła się przed Pierwszą Wojną Światową. Najstarszy był Jej brat, Tadeusz, potem Ona, Stefcia i Jadzia i chłopczyk malutki, którego imienia już pewnie nie poznam. Mama wcześnie umarła, ojciec został sam, brat poszedł do pracy - a więc wszystko było na głowie Zosi.
Ojciec nawet poznał jakąś panią, ale Zosia ją przegoniła - nie życzyła sobie "obcej baby" w domu.
W czasie wojny zachorował i umarł Zosi na rękach najmłodszy chłopczyk. Tylko raz mi o tym opowiedziała. I tego nie zapomnę.
W XXstoleciu międzywojennym pracowała w sklepie, miała mnóstwo przyjaciółek, razem z siostrą i jej narzeczonym (potem moim Dziadkiem) chodziła do Koła Żywego Słowa, gdzie poznawano i deklamowano poezję.
Tuż przed wojną poznała Tadzia, swojego przyszłego męża, wysokiego, chudego mężczyznę o ujmującym, serdecznym uśmiechu. Pobrali się w okupowanej Warszawie.
Zosia, przeczuwając, co się będzie działo, zapakowała wszystkie najcenniejsze rzeczy w wór, wykopała dół i umieściła "skarb" pod ziemią. Na Iwickiej, przecznicę od mojego mieszkania. Dom Zosi został zbombardowany - skarb ocalał. Mam jego część.
Niestety, w przeciwieństwie do Zosi, Tadeusz nie odnalazł się w wojennej rzeczywistości.
Całymi dniami przesiadywał przy biurku, przed sobą miał kartki, podzielone na dwie rubryki - "co należy robić" i "czego nie należy robić", wpisywał w nie zachowania, opatrując plusem bądź - te niepożądane - minusem.
W czasie Powstania, kiedy przyszli Niemcy (Szkopy, jak ich nazywała) i kazali mężczyznom wychodzić, wszyscy pouciekali - nie było ogrodzeń, tylko murki łatwe do przeskoczenia. Wszyscy się rozbiegli - wszyscy, ale nie Tadeusz. Potulnie wyszedł na podwórko, poszedł z Niemcami - i tyle Go Zosia widziała.
Szukała męża do końca swojego życia - niestety, żadnego śladu.
A była w ciąży. Kiedy nadszedł termin porodu, trafiła do szpitala, prowadzonego przez zakonnice.
Panował tyfus. Zaraza zabijała szczególnie maleńkie dzieci - siostry nie nadążały z nadawaniem imion, tak szybko marły noworodki. Zakonnicom wyczerpywał się zbiór imion - i córeczkę zosiną ochrzciły dziwacznie - chyba Scholastyka...? Też się już nie dowiem, jak. Tak mi wstyd, że nie pamiętam.
Kiedy Zosia mogła już chodzić, wzięła swoją dziewczynkę w trumience, niewiele większej od pudełka do butów, i dorożką pojechała pochować dzieciątko na Czerniakowski Cmentarz.
Wywieziona, jak ocalali Warszawiacy, do obozu w Pruszkowie, uciekła z transportu - wyskoczyła z pociągu w pole i biegła, biegła, aż zobaczyła otwarty kościół - bo właśnie trwała msza. Padła na kolana - i zemdlała.
Wróciła do stolicy, na Mokotów, w okolice Iwickiej, stanęła po drugiej stronie Gagarina, która wówczas nazywała się Bończy i upatrzyła sobie okno w kamienicy, w której rezydowali Niemcy - wojskowi. I czekała - bo kapitulacja była blisko. Kiedy zobaczyła, że mieszkańcy wychodzą, a właściwie wybiegają, wzięła siekierę, weszła do budynku, do upatrzonego lokalu, za drzwiami ustawiła siekierę - tak, na wszelki wypadek. Widziałam w Jej dowodzie osobistym datę meldunku - 17sty stycznia 1945.
To mieszkanie teraz my zajmujemy. Pamiętam jeszcze w szafie, wmurowanej w ścianę, umywalkę i haczyki, opatrzone imionami Hans, Jurgen...
Po wojnie Zosia pracowała w bibliotece, po całej Polsce zwożąc książki, potem w klubach, organizując spotkania z "ciekawymi ludźmi" - była dumna, że przyszedł Broniewski, Bardini, wielu innych.
Kiedy popularne były paczki z Unry, a w nich papierosy - za nie można było się wymienić niemal na wszystko. I pewnego dnia Zosia postanowiła sprawdzić, czemu ludzie tak pragną palić. Ustawiła sobie fotel przy biurku, położyła nogi na jego blacie (jak to Amerykanie), wzięła Camela - i zaciągnęła się. Ocknęła się na podłodze po pół godzinie - to był pierwszy i ostatni papieros.
Odmówiła zapisania się do partii - może dlatego nie awansowała.
Ale odnajdywała się w swoich zajęciach, pełna zapału. Kiedyś wyznała mi, że nawet nie myślała o poznaniu kogoś : "Po co miałby mi się jakiś chłop plątać?". Czy mówiła prawdę? Nie wiem. Dostawała - za to?- listy od Polskiego Czerwonego Krzyża. Listy bez odpowiedzi.
Nie miała łatwego charakteru - doprowadzała Mamę do szału, obruszając się przy dostawaniu prezentów "Przecież ja wszystko mam! I po co to wydawać pieniądze!".
Zdumiała facetów z telekomunikacji, bo odmówiła założenia telefonu (a wtedy było o niego bardzo trudno). Ludzie czekali latami, jak na cud - a u Zosi monterzy nagle pojawili się w drzwiach "Ja bardzo dziękuję, ale proszę mi nie przeszkadzać, bo mam ważne sprawy, do widzenia!" - dopiero całą rodziną zawzięliśmy się, żeby zmieniła zdanie. Oznajmiła, że się zgadza, pod warunkiem (wtedy nikt nie stawiał warunków - brało się, co było), że aparat nie będzie czarny.
W ośrodku zdrowia pokłóciła się ze staruszką, która nie chciała odsunąć się na schodach "Pani ma swoje lata???? Co też pani opowiada, stara to JA jestem!".
Pod koniec życia nie wychodziła z domu - spragniona towarzystwa czekała na nas, wpadających z zakupami, obiadami... pytającymi, czy wszystko dobrze...
Nie było mnie stać na taką miłość, jaką Zosia powinna dostać.
Tyle czasu z Nią spędzić, ile chciała.
Wysłuchać wszystkiego, co mówiła.
Docenić odwagę i dzielność.
Naprawdę poznać.
I tego już się nigdy nie cofnie.
Przepraszam, Zosiu kochana.
Żałuję, że byłam za mała, żeby posłuchać Dziadków, że zapamiętywałam piąte przez dziesiąte.
Ach, jak żałuję!
Zosia, rocznik 1904, siostra mojej Babci. Kochała mnie bardzo. Zajmowała się mną, kiedy rodzice pracowali. Zawsze trzymała moją stronę, kiedy coś zbroiłam. Ona zabrała mnie pierwszy raz do Teatru Wielkiego, wynajdywała atrakcje. Razem chodziłyśmy po Łazienkach i nie mogłam się doczekać, kiedy przy Pałacu na Wyspie, wyjmie metalowe pudełeczko po kremie Nivea, zdejmie gumkę recepturkę i wieczko, żeby poczęstować mnie landrynkami, z których (to się nie zmieniło do dziś), wybiorę te ulubione, białe, migdałowe.
Miała w sobie mnóstwo życia i radości - a energii mogliby zazdrościć o wiele młodsi od Niej.
Kiedy byłam na koloniach, przysyłała mi pocztówki, zazwyczaj wierszowane, z kolorowymi rysuneczkami, które wydawały mi się trochę (no dobrze, nie trochę) obciachowe...
Pisała wiersze, niezbyt dobre, ale z serca - i kiedy tylko była okazja, w czasie rodzinnych uroczystości, odczytywała je wysokim, drżącym głosem. Wszyscy wznosili oczy do nieba i bali się, że Zosia zacznie śpiewać - co zresztą zawsze, mimo prób zagłuszania, następowało. Jej siostra a moja Babcia, Stefania, wydawała pomruki zniecierpliwienia "Ach, ta Zocha!".
Poza tym haftowała, żadne robótki ręczne nie były Jej obce i lubiła się sama nazywać Zosią Samosią.
Posiadała prawdziwy talent organizacyjny i zacięcie społecznikowskie.
Urodziła się przed Pierwszą Wojną Światową. Najstarszy był Jej brat, Tadeusz, potem Ona, Stefcia i Jadzia i chłopczyk malutki, którego imienia już pewnie nie poznam. Mama wcześnie umarła, ojciec został sam, brat poszedł do pracy - a więc wszystko było na głowie Zosi.
Ojciec nawet poznał jakąś panią, ale Zosia ją przegoniła - nie życzyła sobie "obcej baby" w domu.
W czasie wojny zachorował i umarł Zosi na rękach najmłodszy chłopczyk. Tylko raz mi o tym opowiedziała. I tego nie zapomnę.
W XXstoleciu międzywojennym pracowała w sklepie, miała mnóstwo przyjaciółek, razem z siostrą i jej narzeczonym (potem moim Dziadkiem) chodziła do Koła Żywego Słowa, gdzie poznawano i deklamowano poezję.
Tuż przed wojną poznała Tadzia, swojego przyszłego męża, wysokiego, chudego mężczyznę o ujmującym, serdecznym uśmiechu. Pobrali się w okupowanej Warszawie.
Zosia, przeczuwając, co się będzie działo, zapakowała wszystkie najcenniejsze rzeczy w wór, wykopała dół i umieściła "skarb" pod ziemią. Na Iwickiej, przecznicę od mojego mieszkania. Dom Zosi został zbombardowany - skarb ocalał. Mam jego część.
Niestety, w przeciwieństwie do Zosi, Tadeusz nie odnalazł się w wojennej rzeczywistości.
Całymi dniami przesiadywał przy biurku, przed sobą miał kartki, podzielone na dwie rubryki - "co należy robić" i "czego nie należy robić", wpisywał w nie zachowania, opatrując plusem bądź - te niepożądane - minusem.
W czasie Powstania, kiedy przyszli Niemcy (Szkopy, jak ich nazywała) i kazali mężczyznom wychodzić, wszyscy pouciekali - nie było ogrodzeń, tylko murki łatwe do przeskoczenia. Wszyscy się rozbiegli - wszyscy, ale nie Tadeusz. Potulnie wyszedł na podwórko, poszedł z Niemcami - i tyle Go Zosia widziała.
Szukała męża do końca swojego życia - niestety, żadnego śladu.
A była w ciąży. Kiedy nadszedł termin porodu, trafiła do szpitala, prowadzonego przez zakonnice.
Panował tyfus. Zaraza zabijała szczególnie maleńkie dzieci - siostry nie nadążały z nadawaniem imion, tak szybko marły noworodki. Zakonnicom wyczerpywał się zbiór imion - i córeczkę zosiną ochrzciły dziwacznie - chyba Scholastyka...? Też się już nie dowiem, jak. Tak mi wstyd, że nie pamiętam.
Kiedy Zosia mogła już chodzić, wzięła swoją dziewczynkę w trumience, niewiele większej od pudełka do butów, i dorożką pojechała pochować dzieciątko na Czerniakowski Cmentarz.
Wywieziona, jak ocalali Warszawiacy, do obozu w Pruszkowie, uciekła z transportu - wyskoczyła z pociągu w pole i biegła, biegła, aż zobaczyła otwarty kościół - bo właśnie trwała msza. Padła na kolana - i zemdlała.
Wróciła do stolicy, na Mokotów, w okolice Iwickiej, stanęła po drugiej stronie Gagarina, która wówczas nazywała się Bończy i upatrzyła sobie okno w kamienicy, w której rezydowali Niemcy - wojskowi. I czekała - bo kapitulacja była blisko. Kiedy zobaczyła, że mieszkańcy wychodzą, a właściwie wybiegają, wzięła siekierę, weszła do budynku, do upatrzonego lokalu, za drzwiami ustawiła siekierę - tak, na wszelki wypadek. Widziałam w Jej dowodzie osobistym datę meldunku - 17sty stycznia 1945.
To mieszkanie teraz my zajmujemy. Pamiętam jeszcze w szafie, wmurowanej w ścianę, umywalkę i haczyki, opatrzone imionami Hans, Jurgen...
Po wojnie Zosia pracowała w bibliotece, po całej Polsce zwożąc książki, potem w klubach, organizując spotkania z "ciekawymi ludźmi" - była dumna, że przyszedł Broniewski, Bardini, wielu innych.
Kiedy popularne były paczki z Unry, a w nich papierosy - za nie można było się wymienić niemal na wszystko. I pewnego dnia Zosia postanowiła sprawdzić, czemu ludzie tak pragną palić. Ustawiła sobie fotel przy biurku, położyła nogi na jego blacie (jak to Amerykanie), wzięła Camela - i zaciągnęła się. Ocknęła się na podłodze po pół godzinie - to był pierwszy i ostatni papieros.
Odmówiła zapisania się do partii - może dlatego nie awansowała.
Ale odnajdywała się w swoich zajęciach, pełna zapału. Kiedyś wyznała mi, że nawet nie myślała o poznaniu kogoś : "Po co miałby mi się jakiś chłop plątać?". Czy mówiła prawdę? Nie wiem. Dostawała - za to?- listy od Polskiego Czerwonego Krzyża. Listy bez odpowiedzi.
Nie miała łatwego charakteru - doprowadzała Mamę do szału, obruszając się przy dostawaniu prezentów "Przecież ja wszystko mam! I po co to wydawać pieniądze!".
Zdumiała facetów z telekomunikacji, bo odmówiła założenia telefonu (a wtedy było o niego bardzo trudno). Ludzie czekali latami, jak na cud - a u Zosi monterzy nagle pojawili się w drzwiach "Ja bardzo dziękuję, ale proszę mi nie przeszkadzać, bo mam ważne sprawy, do widzenia!" - dopiero całą rodziną zawzięliśmy się, żeby zmieniła zdanie. Oznajmiła, że się zgadza, pod warunkiem (wtedy nikt nie stawiał warunków - brało się, co było), że aparat nie będzie czarny.
W ośrodku zdrowia pokłóciła się ze staruszką, która nie chciała odsunąć się na schodach "Pani ma swoje lata???? Co też pani opowiada, stara to JA jestem!".
Pod koniec życia nie wychodziła z domu - spragniona towarzystwa czekała na nas, wpadających z zakupami, obiadami... pytającymi, czy wszystko dobrze...
Nie było mnie stać na taką miłość, jaką Zosia powinna dostać.
Tyle czasu z Nią spędzić, ile chciała.
Wysłuchać wszystkiego, co mówiła.
Docenić odwagę i dzielność.
Naprawdę poznać.
I tego już się nigdy nie cofnie.
Przepraszam, Zosiu kochana.
Subskrybuj:
Posty (Atom)