Tak, to DZIŚ jest ten dzień. Niby dlaczego nie?
Wyciągnęłam duże dykty.
Tło położyłam z rozmachem, prawie gładkie.
Pędzel zmarnowany - ale co tam.
Biała kredka - szkic.
Podpowiedź na rysunku malutka, powierzchnia obrazu wielka.
Płyta na łóżku, oparta o ścianę.
Poprawki.
Idzie - nie idzie - ścieram - jest. Szkic.
Wyobraziłam sobie ten obraz. Wyobraziłam bardzo dokładnie.
Teraz podzielić pracę na etapy - musi być efekt.
Spacer z psem - idę. Jeden papieros, drugi. Serce ŁUP ŁUP szybko, bardzo szybko.
Gorąco, boli brzuch. Jak przed klasówką.
Powrót. Czarna farba - na spodek - ręce się trzęsą. Ale teraz moment wymagający precyzji. Linia MUSI mieć idealny kształt. To znaczy, że dłoń nie może drgnąć.
Nabieram farbę na pędzel. Duszno, w uszach szum.
Gdzie do nędzy te okulary??? Najsilniejsze, ponad 3.
No nie ma, nie ma nigdzie!
Fruwają ciuchy, papiery - może są pod spodem?
Jak mam je znaleźć, skoro nic nie widzę? Przezroczystych oprawek mi się zachciało!
Czemu nikt nie wymyślił, żeby do okularów można było zadzwonić, jak do zapodzianego telefonu?
Są! Pędzel zasechł - rzucam go w kierunku zlewu. Biorę drugi - maczam w czerni.
Gorąco, mroczki przed oczami, nachylam się nad obrazem, ręce dygocą.
Opieram dłoń na płycie, z pędzlem w palcach. Wdech - wydech, głęboooki.
Trzeba dotknąć. Boję się.
Nie bój się, odwagi! - powtarzam sobie.
Wszystko drażni, każdy dźwięk, zapach, zamykam oczy.
Nie ma nic, ciemno - otwieram i zaczynam.
Ciągnę linię według wyznaczonej kredką krechy.
Zaczęło się. Serce chyba przestało bić - w uszach cisza. Tylko gorąco, gorąco jak w saunie - ale nie podejdę do okna, nie przerwę.
Jest - jest linia, powstaje, gładka, wchodzę w zakręty - potem biegnie prawie prosto, znowu owal, prosto - lekki zakręt.
Powstaje KSZTAŁT. Mój. Wspaniały - jeśli się uda. Do dupy - przy pomyłce. Jak balet. Tylko doskonałość się liczy. Rzeczywistość naokoło znika. Ręce już się nie trzęsą. Coraz dłuższe odcinki bezbłędnie.
Jeszcze trzydzieści centymetrów. Dwadzieścia.
Pięć.
Dwa.
JEST.
Patrzę w napięciu na całą drogę pędzla.
Widać - tu drgnęło, i tu. Pieprzone poprawki. Pić się chce.
Dobra. Nie poddaję się - biorę nowy pędzel, zmiękczam linię.
Prostuję się. Patrzę na całość - trzeba oprzeć w pionie, wtedy się wszystko okaże.
Zamykam oczy. Boję się znowu - odwagi!
Opieram dyktę o ścianę.
Odchodzę, by obejrzeć z odległości. Wszystko dzieje się jak w zwolnionym tempie.
JEST!!!!
JEST Dobrze, idealnie!!!!
To dopiero początek - malarski szkic. Ja wiem... może !/10ta roboty. Ale najważniejsza część, decydująca.
Teraz tylko żebym nie zapomniała umyć twarzy przed następnym wyjściem z psem, bo jeszcze ktoś się przestraszy. Nie pierwszy raz.
Zamiast się napić i otworzyć wreszcie to okno, siedzę i patrzę. KSZTAŁT.
Z maleńkiej kartki w notesie przeniesiony na duży format.
Wiecie, jakie to uczucie? ZAJEBISTE.
Gratuluje! Ależ emocje jak w trillerze!
OdpowiedzUsuńPolu - gratulacje przyjmę po skończeniu - jeśli będzie czego gratulować. Muszę też powiedzieć, że takiej reakcji jeszcze nie miałam. Owszem, kiedy malowałam Sosny, puls mi podskoczył, ale chwilowo. Teraz byłam - poza wszystkim - zaskoczona.
UsuńMoże jesteś zbyt wymagająca? Albo stawiasz sobie karkołomne zadania? Ja bardzo dobrze panuję nad sobą przy malowaniu, bo już bym zeszła inaczej.
OdpowiedzUsuńNo i idealna linia to składowa obrazu. Aż się boję, jak będzie wyglądał dalszy przebieg pracy.
Ale emocje :D pięknie, powodzenia z ciągiem dalszym :) dzwonienie do okularów mnie rozśmieszyło :D ale fakt czasem by się przydało zadzwonić do okularów, albo do kluczy ;)
OdpowiedzUsuńDo kluczy można - sama miałam taki przywoływacz reagujący na gwizd albo klaśnięcie. Okulary mogłyby mieć jakiś piszczek, byle tylko nie włączał się, kiedy nie trzeba - ogłuszając właściciela.
UsuńTrzymam kciuki :)
OdpowiedzUsuńDziękuję - tylko czekam jutrzejszego dnia i czegoś w rodzaju słońca
Usuń