Mijałam ulice, którymi nie jeździły żadne samochody i mimo snu ulice te były mi znane, warszawskie. Plac Unii Lubelskiej, położony nad skarpą warszawską i Spacerowa prowadząca do Gagarina.
Raz (pewnej nocy) z przystanku, który istnieje naprawdę, postanowiłam unieść się w powietrze jak lotniarz poszybować w dół, do Łazienek. Pewnie, gdyby nie lektura Doktora Dolittle, który twierdził, że każdy może unieść się w powietrze, jeżeli zrobi porządny wdech i naprawdę w to uwierzy, to w moich snach latania by nie było. Ileż to razy, kiedy nikt nie widział, jako mała dziewczynka stałam na środku swojego żółtego pokoiku na piętrze, wdychałam powietrze, zaciskałam powieki i najmocniej, jak potrafię, wierzyłam, że pokonam grawitację.
Oczywiście, w realu nic takiego się nie działo, ale w snach bez trudu fruwałam pod sufitem, na zewnątrz próbowałam dużo później i okazało się to dużo trudniejsze.
Wracając do snu, stałam właśnie z przodu przystanku, tam, gdzie tkwi tabliczka z napisem "czoło autobusu", wzięłam głęboki wdech i poszybowałam w dół, niezręcznie. Czubki butów ciągnęły mi się po asfalcie, ale się nie wstydziłam, bo przecież nikogo nie było. W ten sposób, męcząc się (mimo, że we śnie) przemieściłam się do Łazienek, zgodnie z prawdziwą topografią.
W moich snach było jeszcze coś, nie do odczucia w Warszawie - CISZA.
Teraz... wychodzę wieczorem i w nocy na spacer z psem i jestem w sennym mieście. Późno w nocy - nikogo, tylko ja i cień.
Puste autobusy, z których po otwarciu drzwi rozlega się głos lektora, mówiącego o strefie skażenia - do nikogo. W nocy rozkoszuję się dźwiękami, których normalnie nie słychać - śpiew wiosennych ptaków, echem odbijający się od budynków po drugiej stronie. Szelest wiatru w gałęziach drzew na trawniku albo brzęk końcówki suwaka o metalowy nit.
Za płotem Łazienek, które są teraz zamknięte, słychać szelest jeży i okrzyki sów - puszczyków.
Rozwinęły się pączki wonnych, białych kwiatuszków mirabelek, których nie ma kto podziwiać, ale mirabelkom wszystko jedno.
Światło i cień, dzień i noc.
Przyjaciel i wróg - czy rzeczywiście?
A może nie walczą, nie przyjaźnią się, tylko beznamiętnie uzupełniają.
To jest mój osobisty wynalazek na własny użytek. Sylwetka bez zakłócania nieobecności. Dzięki temu udaje mi się łączyć niepołączalne i pokazać mój świat, do którego mogę przenieść się patrząc na obraz - i mam nadzieję, że Wy też odkryjecie połączenie tam prowadzące.
Oczywiście wszystkiemu towarzyszy i wszystko przenika zapach. Ostatnio upajam się Unnamed Byredo, delikatnym, ale wyrazistym i niepokojąco tajemniczym.