Wczoraj...
Jechałam rowerem Moją Promenadą. Upał zelżał.
Na końcu Promenady - czyli po prostu przecinki w lesie, jest słupek. Na nim zawsze siadam, marzę. To też ulubione miejsce naszych zabaw, moich i Gucia.
I tak od lat.
Wielu lat.
Ale nagle, w oddali, zamajaczyły beżowo - rdzawe plamy.
Tylko jedna rzecz ma taki kolor. Ścięte drzewo.
Zapach - najpiękniejszy, żywiczny, a przecież zapach śmierci.
Przyspieszyłam, zawsze zapiera mi dech z zachwytu, ale nie tym razem.
Odcięte korony drzew płaczą żywicą, reszta już ułożona.
Tu rosło drzewo Gucia (każde z nas miało swoje)
W jedno popołudnie zmiana rzeczywistości.
Na jednym z pni naliczyliśmy 143 słoje. A więc zaczęło rosnąć w XIX. wieku.
Co to drzewo widziało, ile przeżyło. Wystarczy parę sekund - i koniec.
Parę sosen ocalało - okaleczone, stoją , zwieszając niedocięte konary jak ramiona w geście bezsilności.
Nie do wiary, że dwa dni temu szliśmy naszą drogą, słuchając szumu wiatru w gałęziach
a teraz...
...i "nasze" miejsce
...tak wygląda teraz
Oczywiście, las państwowy, wycinka jest na porządku dziennym.
Drzewa nie są wieczne, ja wiem.
Piszę o swoich bardzo osobistych uczuciach.
O tym, że coś ważnego stało się tylko wspomnieniem. Coś, co koiło, teraz przeraża.
Dodatkowo schizofreniczność całej sytuacji pogłębia fakt, że kiedy, jak zwykle, siedzę na kamiennym słupku i patrzę do przodu, jest jak dawniej
...ale za plecami nie ma już szumiącej ściany drzew.
Tak. Jadę tam dzisiaj.
Boję się.
Co ocaleje? Te drzewa?
*właśnie wróciliśmy.
Resztka drzew nie ocalała.
I nasza brzoza ze zdjęcia powyżej też nie
Leżała w kawałkach. Na jednym z nich odnalezliśmy napis sprzed lat, już mocno zatarty
"Moje drzewo".
Siedzieliśmy i płakaliśmy, a wokół fruwała para czarnych motylków, co chwila przysiadając na odsłoniętym rdzeniu pnia.
Rusałka żałobnik.
Koniec.