Działo się to dziewięć lat temu....
Byłam tydzień przed rozwiązaniem (ciąży), z ogromnym brzucholem i
chodziłam sobie po bazarku w upalny dzień, wynajdując ubranka dla
oseska.
Zadzwonił telefon - to Wojtek z planu "Samego Życia".
-Słuchaj, mam do Ciebie taką sprawę... to nie jest obowiązkowe...
-O co chodzi, Wojtek?
-Noooo...bo tak sobie pomyślałem, że jak ktoś ma taki wielki brzuch, to może załatwić różne rzeczy bez kolejki...
-Mów, o co chodzi?
-I w urzędach też go, znaczy Ciebie, przyjmą bez czekania...
-I...???
-I...może byśmy tak wzięli ślub jeszcze przed urodzeniem Gucia? jak sądzisz, zdążylibyśmy? Co o tym myślisz?
Zatkało mnie.
-Ale, Wojtek, teraz jest czwartek po południu, a w przyszły piątek mam termin!
-Wiem, wiem, nie uda się, to trudno, ale...jak, spróbujemy?
-Ojej, czekaj, złapię oddech ... dobra! spróbujemy!
Zdążyłam jeszcze polecieć do urzędu na Ursynowie, powiedzieli mi, że
absolutnie nie mają wolnych terminów, żadnej możliwości, ale może,
niekoniecznie w Warszawie, znajdzie się jakieś miejsce mniej oblegane.
W domu wynotowałam z internetu wszystkie Urzędy Stanu Cywilnego Warszawy i okolic.
W piątek zaczęłam dzwonić "Bo, widzi Pan/i, to są szczególne okoliczności, za parę dni mam rodzić i bardzo nam zależy..."
Po paru godzinach- brak rezultatu.
Posmutnieliśmy.
Została jeszcze ostatnia podarszawska miejscowość. Zielonka.
"Pani Justyno, jeśli przywiozą mi państwo we wtorek (a był piątek)
papiery, że każde z państwa jest rozwiedzione, to mogę we czwartek
przyjść wcześniej do pracy".
Fajnie, tylko Wojtka papiery są na kielecczyznie, tam, gdzie mieszkają rodzice jego byłej żony. A przy tym On nie może po nie pojechać, bo ma przez
cały weekend zdjęcia w Samym Życiu.
Wojtek się zadumał
"Czekaj, wiem, przecież teść był kolejarzem, może ma jeszcze jakieś znajomości?"
Pół godziny, trzy telefony i powstał plan-teść zaraz pójdzie do Urzędu w
miasteczku, weźmie dokumenty, potem dostarczy je przyjacielowi, który
jest maszynistą i będzie jechał do Warszawy. Ja o 11.15 stawię się na
drugim peronie, pójdę na początek pociągu, ubrana na niebiesko,
maszynista, gruby, w żółtej koszulce- po tym się poznamy, przedstawię
się i on da mi stosowną kopertę.
Tak też się stało- poszłam. "To pan?" "Widzę, że to pani" powiedział, patrząc na mój brzuch i wręczając mi kartonową teczkę.
Akt urodzenia W., znajdujący się na Dolnym Śląsku, dostaliśmy też cudem - bo się okazało, że w tamtejszym Urzędzie Stanu Cywilnego pracuje koleżanka Wojtka ze szkoły - przesłała dokument bez czekania na opłatę skarbową, po znajomości.
Nadszedł poniedziałek, zadzwoniliśmy do Zielonki. Okazało się, że
papiery rozwodowe to nie wszystko, musimy jeszcze jechać do urzędu na
Nowolipkach, żeby tam wydali nam dokumenty z paru innych miejsc.
Standardowo procedura trwa tydzień.
Nie wiadomo czemu, może przez upał, brzuchol zrobił mi się jeszcze większy, prawie go położyłam na półeczce przed okienkiem.
Dramatycznym, cichym głosem powiedziałam "Proszę, my MUSIMY mieć te dokumenty, pan na pewno umie nam pomóc"
Urzędnikowi oczy zrobiły się okrągłe, poszedł na zaplecze, widać było,
jak żywo gestykulując i chodząc w kółko rozmawia z kimś przez telefon.
Za chwilę wrócił.
"Zrobione, proszę pójść sobie na kawę i wrócić za dwie godziny, ktoś przywiezie papiery"
"Jak mam panu dziękować?" zawołałam uszczęśliwiona
"Nie trzeba, kobiecie w ciąży się nie odmawia".
Wojtek czekał na miejscu, a ja poszłam kupić suknię ślubną (POSZŁAM SOBIE KUPIĆ SUKNIĘ ŚLUBNĄ!!!!), nie mając
żadnego pomysłu poza tym, że muszę zwiedzić zagłębie ciuchów używanych. Licząc na cud, bo łatwiej było mnie przeskoczyć niż obejść.
I znalazłam- suknię na ramiączkach, z cieniutkiego lnu, typu giezło, do samej ziemi.
W poprawkach krawieckich na cito zrobili mi przeróbki. Kosztowały więcej, niż suknia.
Buciki miałam- niskie szpileczki w kolorze łososiowym.
Zdecydowałam, że jedyną ozdobą mają być małe kwiatki- też w łososiowym odcieniu, które Wojtek dobrał bezbłędnie do koloru bucików.
Z fryzjera zrezygnowałam- czyli pozbyłam się niepotrzebnego ryzyka.
We wtorek zawieźliśmy dokumenty do Zielonki, pani wyznaczyła datę ślubu na czwartek, godzinę 10tą rano.
"Proszę mi jeszcze powiedzieć, czym się państwo zajmują?"
"Ja jestem malarką, a mój przyszły mąż- aktorem i śpiewakiem"
"Ach, tak."
Wiadomo było, że uroczystość będzie bardzo kameralna- moi rodzice
(którym zresztą cała akcja bardzo się podobała), świadkowie (na
szczęście z Warszawy) i dwoje- troje przyjaciół.
Środa upłynęła pod znakiem szukania łososiowych kwiatków - to było
wyzwanie. Kiedy już wszystkie pomysły spaliły na panewce, zrezygnowana
postanowiłam kupić wodę w Carrefourze. Nagle - widzę, Wojtek gestykuluje, żebym przyszła. Patrzę- a tam, w wiaderkach stoją
pęki malutkich goździków- w tym jedne w wymarzonym odcieniu.
We czwartek- w dzień ślubu, 3go lipca, trochę przydługo się
szykowaliśmy, a jeszcze trzeba było po świadka pojechać. Pędziliśmy jak
szaleni, Weather Report na cały regulator.
W Zielonce byliśmy 15 minut przed czasem- i tyle miałam czasu na
przebranie się (w remontowanej łazience) w suknię, makijaż i włożenie
kwiatka za ucho, przypięcie drugiego, jak broszki, w środku lnianej
kokardki nad brzuchem.
I było pięknie, pogodnie, zostaliśmy małżeństwem, pani z Zielonki dostała największą bombonierę, jaką widziałam.
Wesele (a raczej spotkanie w formie niewielkiego przyjęcia - śródziemnomorskiej sjesty) odbyło się w
ogródku malutkiej restauracji, w której miałam wystawę, pod parasolami z białego płótna i wykwintnym
włoskim menu.
Wieczorem wróciliśmy do domu, a w nocy zaczęły się skurcze i koło 13stej następnego dnia Gustaw już był na świecie.
Ponieważ byłam po środkach znieczulających i jeszcze jakimś ogłupiaczu,
bez przerwy odzyskiwałam i traciłam świadomość - pytałam pielęgniarkę
"Proszę pani, zdaje mi się, że wczoraj wzięłam ślub, czy to prawda?".
Wtedy panie kazały mi spojrzeć na dłoń i obrączkę- co mnie uspokajało
na chwilę, dopóki nie odpłynęłam, po czym pytałam znowu.
Ale wieczorem, w objęciach męża, z Guciem leżącym przy mnie, dotarło do mnie całe szczęście.
Które trwa do dziś.
PS. Dziś jest lepiej, tzn po paru latach. Jakoś, wiecie, nie przywykłam. Wciąż jego - nas poznaję, rozsmakowuję się w naszym byciu razem i cieszę.
Piękne! Nie znałam tej historii...
OdpowiedzUsuńDziękuję! To była jedna z tych sytuacji, kiedy wszystko - dosłownie wszystko, układa się po naszej myśli
UsuńJu czytam i czytam i za każdym razem tak samo przeżywam i kończę z wielkim bananem na twarzy :D
OdpowiedzUsuńPrzyznam Ci się do czegoś... ja też. Tak bardzo się cieszę, że piszę, w takich chwilach, bardzo bardzo.
UsuńPiekna historia! Szczęścia na kolejne lata, Justynko! :*
OdpowiedzUsuńdziękuję Ci bardzo, Irenko, całusy!
UsuńWielu kolejnych, szczęśliwych lat razem!
OdpowiedzUsuńTru
Dziękuję, Tru!
UsuńJu, uściski! Miejcie się dobrze razem!
OdpowiedzUsuńtri
Serdecznie dziękujemy!!!
UsuńTo jest tak piękna historia, i tak pięknie opisana, że mogę ją czytać i czytać. Bądźcie zawsze szczęśliwi i ciekawi siebie ! Całuję Was bardzo mocno.magda MM
OdpowiedzUsuńCudownie to czytać Justynko! Spotkaliście wielu wspaniałych ludzi na waszej drodze do „slubnego celu” i bardzo wam życze aby tacy ludzie otaczali was caly czas. Jestescie przesympatyczni, Gucio jest uroczym chlopcem i bedzie co opowiadać kolejnym pokoleniom :) ucałowania dla Was!
OdpowiedzUsuńAsia
Magdo, Asiu, dziękuję Wam bardzo - w imieniu swoim i Wojtka!!!!
OdpowiedzUsuń