WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

poniedziałek, 15 października 2012

Portrety - rysunki odnalezione

Ponieważ nie mogę napisać, nad czym teraz pracuję, gdyż osoba, dla której jest niespodzianka, czyta Brulion, po raz drugi sięgam do archiwum.
Tym razem rysunki.


 Tę dziedzinę właściwie porzuciłam, ale jestem pewna, że do niej, szczególnie do portretów, jeszcze wrócę.

Rysunek powyższy i pozostałe powstały jeszcze na Akademii Sztuk Pięknych, przypominam, na Wydziale Grafiki.
Pan z pierwszej pracy nazywał się Mąka (ale nie wiem, czy nie było to przezwisko).
Troszkę opóźniony w rozwoju, ale bardzo miły. Aż za bardzo. Miał swoich ulubionych studentów, z którymi witał się wylewnie. Uściskom dłoni z silnym potrząsaniem nie było końca. I szerokiemu usmiechowi z "dzień dobry".
Ale modelem był wyśmienitym. Kiedy siadał - trzy, cztery sesje po 45 minut, nawet nie drgnął.
A to bardzo ciężka praca. Kto nie próbował wytrwać w jednej pozycji choćby przez kwadrans, nie wie, co to znaczy.
Sam rysunek (tak, jak wszystkie tutaj) jest duży, 100 na 70cm, więc sama głowa ma nadnaturalny rozmiar.
Dlatego, żeby powierzchnia nie była nudna, zakładało się zazwyczaj kontrastowe boczne oświetlenie.
Użyłam węgla przywiezionego z Czech, najmiększego (nie było łatwo go zdobyć), fakturę wzbogaciłam pociągnięciami specjalnej gumki chlebowej, która ma konsystencję plasteliny. Albo mięsistej bryły zwilżonego chleba, takiej, jakiej używa się do lepienia przynęty na ryby spokojnego żeru lub zanęty.

Nawiasem mówiąc, łowienie ryb - chociaż nie mam prawie sukcesów, należy do moich ulubionych zajęć. Wystarczy, że wpatruję się w spławik, który od czasu do czasu drgnie - i już - wyobraźnia szaleje, rysując sylwety ogromnych stworzeń, które krążą w pobliżu, mogąc w każdej chwili połknąć haczyk.

Wracając do prac, na następnej uwieczniłam legendarną modelkę, Wiktorię. Kiedy miałam okazję ją rysować, wyglądała mi na około dziewięćdziesiąt lat. Rozbierała się nadzwyczaj chętnie, w przerwie chodziła po pracowni i recenzowała rysunki. Potrafiła nawet skląć studenta, jeśli narysował ją w sposób, który jej się nie podobał. Pamiętam, że wymogła na mnie kiedyś, żebym zrobiła jej długie rzęsy.
Jej nagie plecy wyglądały dość niepokojąco, bo nosiły ślady zadrapań, jakby ktoś je poorał pazurami. Wiedzieliśmy, że ma pieska i nie zadawaliśmy żadnych pytań.


Wiktoria musiała być mocno wiekowa, bo znajomy mojej Mamy, Miecio Naruszewicz (autor Pomnika Jazdy Polskiej w Warszawie i bajecznych figurek zwierząt z porcelany ćmielowskiej, niezwykle modnych i popularnych w latach sześćdziesiątych i teraz też), który w czasie drugiej wojny był ułanem, a przedtem studiował na ASP, wspominał, że pozując nago Wiktoria patrząc na niego przybierała wyuzdane pozy a w przerwie pozowania wręcz go molestowała - a już wtedy nie była pierwszej młodości.

Trzeci rysunek to niewinna, przynajmniej na pozór (bo nigdy nic nie wiadomo), staruszka, która jednak z punktu widzenia studentów miała zasadniczą wadę - zasypiała. Wszyscy wstrzymywaliśmy oddech, obserwując, jak coraz bardziej zsuwa się ze stołeczka. Jednak zawsze, w ostatniej chwili przed, wydawałoby się, nieuchronnym upadkiem, otwierała oczy i toczyła wokół nieprzytomnym wzrokiem.
Czasem ktoś nie wytrzymywał napięcia i kasłał głośno, żeby obudzić starszą panią. 


Wspominam teraz z rozrzewnieniem tych bidnych modeli - niespełna rozumu, emerytów w znoszonych ubraniach albo ekshibicjonistów. Stawka za godzinę była tak niska, że nikt "normalny" nie pisał się do takiej pracy.


Ostanie trzy rysunki były robione węglem trzymanym na płasko, najpierw leciutko naniesione rysy, potem wzmacniane tam, gdzie padał cień. Przy okazji "wychodziła" spod spodu faktura deski, do której był przymocowany papier - to ślad mojej fascynacji Maxem Ernst.

Kiedy teraz piszę sobie to wszystko, czuję niemal zapach, jaki panował w pracowniach i na korytarzu - terpentyna mieszała się z klejem do gruntowania płócien, a z podziemi dochodziła woń kwasu i podgrzewanej kalafonii. Jedne z najpiękniejszych zapachów, których bezskutecznie szukam w perfumach.
Tym razem jednak postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i nabyłam Iso E Super, czyli utrwalacz i będę sama eksperymentować.
Najpierw pojadę po terpentynę - różne rodzaje w sklepie dla plastyków.
Zobaczymy.

Dodam jeszcze, że tych rysunków nigdzie nie wystawiałam, więc widzicie je pierwszy raz.

8 komentarzy:

  1. Max Errnst to także mój ulubiony surrealista. Co prawda nie z tytułu frotażu ( teraz zrozumiałam te prysznice) a z powiedzenia"malować można wszystkim, nawet farbami", co zachęciło mnie do malowania gliną.
    U nas tez była wiekowa modelka, Maja, zdaje się. Straszna kokietka, falbanki itede.. i pamiętam jak ją diabli wzięli jak ją profesorka ułożyła do pozowania "na trupa" ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doskonałe miał powiedzenie!
      Być może każde miejsce, gdzie maluje się z modela, ma swoją Wiktorię.

      Usuń
  2. Za zapach kalafonii i terpentyny dam sie pokroić...
    Smutne te historie o modelach - a z drugiej strony klasyczne sacrum i profanum - z nędzy i mizerii ludzkiej wyrastająca sztuka .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będę robić perfumy, nie ma wyjścia, bo jak nie zrobię, mieć nie będę, o! Historie smutne, bo modele jako ludzie mnie interesowali, ale ktoś, kto zwracał mniejszą uwagę na nich, może bardziej się koncentrował na życiu pracowni, a bywało bardzo wesoło

      Usuń
  3. Te twarze są jak ze snu. Ani dobrego ani złego.
    Ale nie lubię tych snów w których się nade mną pochylają.

    Ktoś kto też parał się sztuką mówił mi kiedyś że twarze ludzi starych znacznie trudniej namalować/narysować niż te należące do osób mniej zaawansowanych w latach.
    Okrutne są Twoje rysunki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie miał racji. Właśnie najłatwiej rysować osoby jak najbardziej charakterystyczne - a więc np stare, najtrudniejszy model to naga, gładka, młoda dziewczyna.
      A okrutne? Czemu? Bo bez upiększeń?
      Ja ich tak nie odbieram. Są prawdziwe, nie przesadzam w epatowaniu brzydotą/starością.

      Usuń
  4. Pani z rysunku nr 3 kojarzy mi się z Albertem Einsteinem w okularach; jest coś przejmująco smutnego we wszystkich opowiedzianych historiach, a głupawe skojarzenia pozwalają nie popaść mi w głębokie a ponure rozważania o przemijaniu:)
    Pani Stettke

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, głupawe skojarzenia to coś, co mnie często ratuje, jeśli nie skojarzenia to w każdym razie coś głupawego.
      Właściwie - nieoczekiwanie - mnie ten wpis też zasmucił.
      Jutro będzie weselej - relacja z przedszkola.

      Usuń