Dużo pracuję, zachłannie, żeby jak najszybciej powiedzieć sobie "to jest to".
Na ostatnim wyjeździe, idąc sobie lasem, odebrałam telefon. Centrum Onkologii. "Stwierdzono nowe skutki uboczne leków, które pani przyjmuje i muszę zapytać, czy zgadza się pani na leczenie". Hmmmm... co tu wybrać... pogorszenie wzroku czy większe zagrożenie nawrotem? Wybieram A!
Ile mam czasu na poszukiwania? Nikt nie wie.
Nie chodzi mi o to, żeby obrazy były lepsze (chociaż jeśli się tak zdarzy, przyjmę to z godnością). Najbardziej chodzi mi o to, żeby to, co namaluję, jak najwierniej oddawało zamysł.
Mam taki obraz.
Na marginesie prac głównych powstał taki malutki pejzażyk
Zrobiłam też portret Wojtkowi, którym był bardzo zaskoczony. Tak Go widzę.
A już w ogole naj, naj, najbardziej zależy mi na tym, żeby najcenniejsze elementy z tych obrazów połączyły się w jedno. Nie chcę rezygnować ani z nastroju, ani z kreski, ani z dynamiki czy sylwetki / twarzy i wiem, że nie muszę.
Ale poza nielicznymi wypadkami, których na szczęście zdarza się coraz więcej, moje obrazy mają po kawałku środków ekspresji. Bez tego drążenia nie byłoby jednak procesu twórczego i rozwoju.
Wspaniała wiadomość - przesunięta przez covid wystawa duftartu ma nowy termin - pierwsza połowa kwietnia 2021. obrazy zapachną w BWA (Biuro Wystaw Artystycznych) w Kielcach.
"Friends will be friends" śpiewał Freddie Mercury. Wspominałam o przyjaciółkach, poznanych dzięki Centrum Onkologii. To dzięki nim budynek zyskał nazwę Centrum Towarzyskie.
Wspólne losy połączyły nas w trio, które nazywam Trzy Muszkieterki. Jak towarzysze z wojska, stanowimy drużynę. Podobno prawdziwą przyjaźń wiąże podziw. I tak, podziwiam Małgosię i Zuzię za to, jak podchodzą do życia - po chorobie.
W sumie nie wiemy przecież, co się będzie działo. Zuzia, która jest tak, jak ja, wykształconą artystką, ma w sobie mnóstwo liryzmu, wyróżnia ją subtelne poczucie humoru i wrażliwość.
Ma w sobie więcej niepewności, niż ja, zupełnie niesłusznie! Robi przepiękne, wysmakowane prace.
Wkurza j ą i zniechęca to, że na facebooku większym odzewem cieszą się zdjęcia selfików czy kotków niż zamieszczenie pracy, którą dłubała przez tydzień.
Prawda. Mnie też nieraz ręce opadają, ale tak to jest, kiedy wrzuca się wartościowe rzeczy pomiędzy sieczkę.
Małgosia jest wykładowczynią na Akademii Obrony Narodowej. Dzielna, wesoła, energiczna i rzeczowa, wiele razy dodawała mi ducha.
Nie biadoli, nie jęczy, lecz zadaniowo podchodzi do trudnych spraw. Pierwsza osoba, która nie zamęcza się myślami, dopóki czegoś nie wiadomo. Skarb.
To, że razem znalazłyśmy się na wyjeździe, dało mi mnóstwo pozytywnej energii i odpoczynku.
Ja, nawykła do męskiego towarzystwa, mogłam się wreszcie nagadać na temat sposobów dbania o siebie, diet, wizerunku, poza tym niespodziewanie zostałam główną osobą gotującą, i to z wyboru. Nie wiecie zapewne, że w domu kuchnią zajmuje się mój mąż, kucharz niezrównany.
Ale tu go nie było.
Teraz właśnie, gdy to piszę, kończy się trzeci tydzień, kiedy wynajęłam profesjonalną dietetyczkę do ułożenia sobie jadłospisu. Wzięła pod uwagę wszystko : wiek, wagę, leki, które przyjmuję, upodobania, aktywność fizyczną etc. W wyniku tego powstał jadłospis.
Cel to nie tylko utrata paru kilogramów (około 5ciu), ale przede wszystkim zdrowie.
Nie tylko ilość kalorii się liczy, ale również makroskładniki, czyli odpowiednie zbilansowanie węglowodanów, tłuszczów i białek. Najlepsze, że wg mojej pani i nie tylko, zbyt ubogie kalorycznie posiłki powodują, że organizm przechodzi w tryb magazynowania. Jedno, to wiedzieć, drugie - dostać dietę o większej niż moja kaloryczności i chudnąć! A tak się właśnie dzieje, wolniutko, bo średnio pół kilograma na tydzień. I dobrze, bo przy zbyt szybkim spadku organizm potem "odwdzięczy się" z nawiązką. Efekt jojo (znajoma mówiła efekt jajo) może wystąpić nawet po dwóch latach. I to właśnie miało u mnie miejsce.
To jeszcze nic. Ja, leń patentowany (tylko chodzić lubiłam) dziś np zrobiłam 13 km z kijkami. Może bym tak ochoczo nie rzuciła się na długie dystanse, ale zarówno Małgosia, jak i Zuzia mają świetne figurki. Małgosia dodatkowo trenuje. Ale prawdziwego kopa daje mi muzyka. Poznałam Spotify i jest tam coś o nazwie (w wolnym tłumaczeniu) elektroniczne rycie beretu
I tego rodzaju trans rytmiczny zagnał mnie aż 7 km od domu, do świątyni Opatrzności Bożej, która z bliska jest równie okropna, jak z daleka i przypomina monstrualny wyciskacz do cytryn.
Nie wiem, po jakim czasie będzie coś widać po mojej sylwetce? Czy po pół roku, szybciej?
Nie omieszkam wtedy włożyć spodni, które dostałam od Małgosi, a nawet na leżąco i na wdechu nie mogę ich dopiąć. Na razie jednak jestem kobietą PRZED (wiecie, analogicznie do zdjęć przy metamorfozach "przed" i "po").
Jednak w malowaniu określiłabym swoją pozycję jako "w trakcie". 15 minut temu skończyłam obraz.
W zeszłym roku, na plenerze w nawiedzonym pałacu, w którego piwnicach odbywały się satanistyczne praktyki, a ostatnia właścicielka była mistrzem ceremonii, poznałam malarkę, Marysię M. Na szczęście nie było tak, jak często, że kogoś poznajemy i polubiamy, kogoś, kto urzęduje na drugim końcu Polski. Marysia* mieszka o dwa kilometry ode mnie i często urządzamy sobie sesje malarskie.
To właśnie Marysia namalowała mi mój domek, od Niej, dzięki wymianie, mam obrazy, które niezwykle mnie cieszą, bardzo różne od moich.
Marysia była skrzypaczką. Od dzieciństwa w kieracie i spięciu. Skończyła Wyższą Akademię Muzyczną, grała koncerty, przypłacając to wielkim stresem. Ostatni występ był wyjątkowy. Luz, żadnego napięcia. Położyła się spać szczęśliwa i zrelaksowana.
Następnego dnia sięgnęła po skrzypce i już nie mogła grać! Przy każdej próbie ręka wpadała w niekontrolowane drgania. Zaczęło się chodzenie po specjalistach, lekarzach, w tym oczywiście neurologach - zero rezultatów. Powodem najprawdopodobniej było wspomniane napięcie, które trzymało w ryzach, spinało rękę. Kiedy go zabrakło - klęska.
Skrzypce oddała uczącej się gry dziewczynce, której rodziny nie byłoby stać na tak świetny, jak Marysi, instrument.
M. nie załamała się, zainteresowała malarstwem, skończyła wyższą szkołę.
Podziwiam jej podejście do malowania, skrajnie różne od mojego - bo cyzeluje obrazy, niestrudzona w podejmowaniu wyzwań plastycznych, wymagających skrupulatności i dopieszczania szczegółów.
Stanowimy więc niezwykły duet - ja szaleję, wycieram warstwy farby, przemalowuję obrazy bez żalu. Ona - posuwa się niemal centymetr po centymetrze. Nawet prace żywiołowe oprawia, wkładając w to mnóstwo inwencji i starań.
Jakiś czas po plenerze Marysia wpadła na pomysł świetnego cyklu - Kobieta Niedoskonała. Jest tam miejsce dla pani poprawiającej sobie majtki, dłubiącej w nosie, ogryzającej skórki, z rozmazanym makijażem i innych.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy znam kogoś z rozstępami na piersiach. Znam na pewno, ale przecież nie zapytam "Przepraszam, czy ma pani rozstępy tu i ówdzie?"
Nagle - olśnienie. Przecież moja turbo - pierś (po rekonstrukcji) jest warta więcej niż tysiąc rozstępów!
Spotkałyśmy się - rozpięłam guziczki koszuli. M. wydała okrzyk podziwu. "To jak chwalebna blizna, świadectwo zwycięskiego boju!". Sfotografowała mnie - powstawał obraz. M. mówiła, że dozuje sobie pracę nad nim, smakując pociągnięcia pędzla (jak kiedyś smyczka po strunach). Wreszcie - gotowe!
Wiecie, trudno opisać, co poczułam, widząc na wielkim formacie swój dekolt, bliznę. Wzruszenie, coś jakby duma nawet! Coś wspaniałego.
Mogę tylko napisać : DZIĘKUJĘ. A tak wygląda moja piękna przyjaciółka - malarka.
Tego dnia wzięłam walizę na kółkach, przytroczyłam kijki do nordic walking, co nadało jej wojowniczego charakteru i pojechałam na kontrolę do Centrum Onkologii.
To ogromny budynek, moloch, korytarze ciągną się kilometrami, morze smutku i łez. Zdarza się uśmiech, nawet śmiech, na który wszyscy się odwracają, żeby zobaczyć, czy ktoś zwariował? Z tego wszystkiego.
Dlatego zawsze wkładam tam żywe kolory, zawsze mówię dzień dobry, prostuję się i wysoko trzymam głowę, choćby nie wiem, co. Teraz wyobraźcie sobie, że tak dobrych badań nie miałam od dwóch lat! A musicie wiedzieć, że od ponad miesiąca jestem na zdrowotnej diecie.
Lekkim krokiem, w euforycznym nastroju, wyszłam na zewnątrz, na słońce i wiatr, ciągnąc swoją walichę, która wydała mi się lżejsza o 10 kilo, z tej całej radości. Po 7,5 godzinach, bo w Instytucie nigdy nie jest się krótko.
Pomknęłam na dworzec, ledwie zdążyłam - trzy minutki przed odjazdem pociągu.
Godzina z hakiem i otwierałam drzwi drewnianego domu w lesie. Takie jest życie - ludzie to mówią, kiedy spotyka ich nieszczęście, a ja odwrotnie, na szczęście tak mówię.
Jeszcze świeże ślady po pobraniach krwi, a ja siedzę sobie na ganku, jak królowa.
Czekam na zmierzch, tonąc w zapachu drewna, lasu, wciągając w płuca rześki chłód.
Postanowiłam spać na werandzie.
Rano domek zalało słońce i jaskrawość zieleni
We wsi spotkałam 5 osób. Każda powiedziała mi "dzień dobry". Na każdym kroku kapliczki i krzyże.
Las młody, nie to, co na Mojej Promenadzie na Mazurach. Nie ma strzelistych pni i prześwietlonego podłoża, jest ciemnawo i tajemniczo. Aż tu nagle, zamiast polany, prostokąty zbóż.
Las w dużym stopniu dębowy, dęby, wiekowe, często się spotyka. Najsłynniejszym jest Sławoj.
Jego wiek ocenia się na 600 lat co najmniej. Pusty w środku, rozpękłby się na dwie części, gdyby nie spięto go... no, właśnie, czym?
Mówi się, że to gąsienica czołgu z I wojny światowej. Inni twierdzą, że część traktora, jeszcze inni, że pas transmisyjny. Lub kawałek czołgu z tajnej alianckiej dostawy.
Spytałam miejscowego, dziadka siedzącego na progu domku (na każdej ścianie po dwie, trzy budki dla ptaków) czy wie coś o pustym dębie w dworskim parku.
" Pani, ile myśmy w tym dębie wódki wypili! Milicja nas goniła, to mówiliśmy, że padało i trzeba było się schronić"
Dąb pierwszy raz zobaczyłam dwa lata temu, pomiędzy cotygodniowymi sesjami chemioterapii. Podeszłam do niego i modliłam się o zdrowie. Na głowie kolorowa chusteczka ukrywająca łysą czaszkę. Pogłaskałam wiekowy pień i wtedy dąb spojrzał na mnie.
Sęk ukształtował korę na kształt oka, wyglądającego na słoniowe, przyglądające mi się z uważną mądrością. Popłakałam się wtedy. Nie wiedziałam, czy go jeszcze zobaczę.
Drodzy czytelnicy!
Mam wrażenie, że skończył się pewien etap w mojej twórczości. Tak, jak w Panienkach, w pewnym momencie musiałam je skończyć, żeby zacząć coś nowego, tak i teraz - pojawiła się rozkoszna przestrzeń.
spowodował to ten obraz :
Przechodził szereg metamorfoz.
Czy uwierzycie, że zaczęło się od niego?
tak, na tym słupie powstał później ten:
i wreszcie :
Francuzi mają na to określenie : kłopot z nadmiarem.
Więc i ja to poczułam i NAGLE (niezwykłe, bo to była chwila) zdecydowałam "nie tędy droga".
Nie, żeby mi się nie podobał, ale to nie ja.
Teraz, znaczy się jutro, wyjeżdżam w las, biorę malowanie, książkę, kijki do nordic walking (od tygodnia godzina dziennie, jestem z siebie dumna) i robię przerwę od pisania.
Tak więc, po emocjonującym oczekiwaniu na werdykt trzech lekarzy, który wczoraj wybrzmiał "Czysto, proszę wypoczywać" mam zamiar właśnie opuścić na tydzień swoje kochane miasto.
Upał przerywany burzami na zewnątrz, a ja w pracowni, jak w kapsule czasoprzestrzennej maluję inspirując się snem.
Jako kilkuletnie dziecko już zdradzałam ciągoty ku melancholii, ale tam, gdzie inni widzieli ponurość, ja - uspokojenie czy tajemniczość. Kiedyś postanowiłam sobie, że przez cały dzień nie będę się odzywać, tylko nucić melodię własnej kompozycji.
"Co tam mruczysz, Justysiu?" zapytała Mama.
"Moja nowa muzyka"
"No proszę. Czy ma tytuł?"
"Oczywiście - Smutek i Zapomnienie"
Ten obraz powstał, zanim jeszcze zaczęłam cykl Biało na Czarnym (chociaż lampa nosi cechy negatywu) i wg mnie za wiele tu się dzieje.
Niemniej jednak, kiedy tej pracy poświęci się trochę uwagi i czasu, można "wsiąknąć" w specyficzną atmosfeirę, inną w każdym rogu.
Nie ma tu, co prawda, "mojego" charakterystycznego domku ani chorągiewki, ale kto wie? Może nagle chwycę za pędzel i domontuję.
Dużo starań poświęciłam kałuży, bo bardzo lubię zjawisko odbicia - czy to w wodzie, czy szybce czy lusterku. Odbicie pokazujące coś, co nie znajduje się bezpośrednio na obrazie.
Naprzeciwko moich okien, wychodzących na południe, stoi przedwojenna kamienica. W swoim mieszkaniu nie widzę zachodniego nieba, ale w budynku naprzeciw ktoś uchyla okno i dzięki temu jego szyba "łapie" miejsce, gdzie zachodzi słońce, przesiane przez gałęzie włoskich topoli. Te drzewa mają specyficznie umieszczone liście, pod kątem innym niż reszta, dzięki czemu szumią i szeleszczą przy najlżejszym powiewie. Zwróćcie uwagę.
Na moim obrazie też wieje, lubię taką dynamikę (fryzur szczególnie).
Swoją fryzurę rano utrwalę lakierem "Taft na każdą pogodę", gdyż wyruszam daleko, do miast, w których moja stopa jeszcze nie postała.
Wiele razy powtarzałam, że wciąż nie mówię pełnym głosem, jeśli chodzi o malarstwo.
Choć obrazów nie uważam za złe, lubiłam niewiele, może z 5 procent, bo żaden nie miał wszystkiego, o co mi chodziło. Jak była sylwetka, brakowalo pustki, jak była pustka, brakowało linii albo obraz nie działał specyficznym nastrojem, który lubię najbardziej i za który cenię obrazy innych.
To nastrój właśnie, a nie techniczna biegłość czy spostrzegawczość lub treść, powoduje, że chcę na coś patrzeć.
Nareszcie mogę Was zaprosić do swojego świata, który i przede mną uchyla drzwi.
Muzyka!
...uchyla drzwi!
Czarna Kobieta z obrazu była gotowa już dwa tygodnie temu, i od razu oprawiłam ją w ramy, podpisałam i powiesiłam w pracowni, choć wiedziałam, że jeszcze z Nią nie skończyłam. Pierwszy obraz w życiu, który tak entuzjastycznie potraktowałam.
Czekałam na odpowiednią chwilę, mogłabym napisać, na odpowiednią noc, ale pracowałam w jasny dzień, hipnotyzując się dźwiękami - przestrzeniami Bartosza Dziadosza. Jak nań trafiłam, to zupełnie inna historia.
Ta twarz ma wzrok, dobry wzrok, dobry dla mnie.
Była zbudowana z większej ilości elementów, które eliminowałam (Eliminacja to moje drugie imię)
Poza tym zlikwidowałam (nareszcie!) prostokątne ograniczenie formatu.
Więc moja kobieta - totem, patrzy na mnie znad sztalug. Wyrozumiale, przyjaźnie.
Podpis! Mój nowy podpis, też od dawna wymyślony, ale sygnuję tak tylko bardzo mi bliskie prace.
Zwierzyłam się kiedyś Guciowi, że brakuje mi nowych inicjałów.
"To idź sobie, mamusiu, napij się kawy, a ja to zrobię"
"Aha, na pewno" pomyślałam. Ale po kawie podpis był gotowy.
"Chciałem, żeby był na nim twój domek i chorągiewka".
To jest coś.