WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

czwartek, 27 lutego 2014

Ogłoszenie wyjazdowe oraz Pepa złapana na gorącym uczynku

Szanowni Państwo.
Chciałam z bólem zapowiedzieć, że znikam na 10 dni. Kierunek - Kołobrzeg.
Ale dopiero w przyszłym tygodniu - od 5go do 15go marca. Zabieram ze sobą szkicownik - to na pewno - z wyposażenia artystycznego.
Co więcej - nie wiem, zależy to od ciężaru ogólnego bagaży, który ma duże znaczenie, gdyż środkiem lokomocji jest pociąg.
Sypialny!
Ja po raz drugi w życiu doświadczę takiej podróży, dla Gucia to będzie premiera.
Kiedy usłyszał o pociągu ze spaniem, śmiał się i skakał z radości - i od dwóch tygodni wszystkim (również paniom w sklepie) opowiada z dumą, jakie ma plany.


Ale zanim to wszystko nastąpi, mamy niespodziewanie Tłusty Czwartek.
Ja osobiście nie jestem pączkowa - za to faworki owszem, owszem.

Okazuje się, że nasz pies również jest bardzo cięty. Na dodatek okazał się przestępcą.

Oto zapis dokumentalny albo reportaż :

 
Już zrobiła się czujna, kiedy "pan" przyszedł z zakupami.

Kiedy faworki powędrowały na stół...


Wyglądała niewinnie, ale z kuchni zobaczyłam, jak próbowała zlizać cukier i wyciągnąć chociaż kawałek

Wydalam straszny okrzyk "Nie wolno!!!"
Nawet nie musiałam mówić "Zły pies"


A wszystko przez to, że nikt Pepy nie pilnował - ja czyściłam pędzle w kuchni, a W. prowadził rozmowę telefoniczną w pokoju obok - na tyle głośno, że usłyszałam:

"Nie, proszę pani, nie rozmawia pani z panem Cygan, tylko z panem Cyganem. Nie wiem, czemu u was panuje zwyczaj, żeby nie używać deklinacji w nazwiskach.
Nie wie pani, o co chodzi?
Już tłumaczę - czy wydaje się pani, że rozmawiając z panem Baranem czy Bałwanem i nie odmieniając jego nazwiska - czyli zwracając się do niego w mianowniku - "Czy mam przyjemność z panem Baran - czy mam przyjemność z panem Bałwan", spowoduje pani, że będzie im milej lub mniej przykro?
Każdy normalny człowiek, proszę pani, jest przyzwyczajony do swojego nazwiska.
To o czym pani chciała ze mną rozmawiać? Spokojnie, ja poczekam, proszę sobie przypomnieć".

I tą pouczającą historyjką się pożegnam - gdyż zdążam do malowania, a raczej zakończenia dzisiejszej pracy - z której relacja wkrótce.

środa, 26 lutego 2014

E. i M. - spotkanie trzecie

Niestety.
Musiało dojść do tego odkładanego na nie wiadomo kiedy momentu - trzeba było zrobić porządek w pędzlach - pozbyć się tych najbardziej zużytych. Przywiązuję się do nich - więc nienawidzę selekcji.

Poznaję po trzonkach, wytartych literkach, zwichrzonym włosie...
Przypominają mi obrazy, nimi malowane, których już nie mam.

Ale - jednocześnie chcę poskramiać swoją sentymentalną naturę.
I tak wystarczy, że bardzo niechętnie czyszczę wykładzinę na stole i pod sztalugami - bo tam dopiero są ślady dobitnie świadczące o konkretnych pracach.

Nawiasem mówiąc, kiedy Wojtek postanowił pozbyć się ściachanych spodni i koszuli, która niemal rwała się na Nim, wycięłam po kawałku każdego z nich i schowałam. Dawno temu - w tym roku będzie 8 lat - w tych właśnie nowiutkich wówczas ubraniach, zobaczył mnie pierwszy raz - a ja Jego.
(mam taką szkatułkę z kawałkami różnych rzeczy, których nie chciałam/nie mogłam trzymać w całości).

Przechodząc do meritum - Panienki mają się dobrze.
Zaczęło się wyłaniać, o co chodzi.



Już raczej nie widzę ich razem - teraz praca nad każdą wygląda zupełnie inaczej (uspokajam Zleceniodawczynię - żółć to nieprawda wynikła ze sztucznego oświetlenia, a plecak z traperkiem ucięłam - ale jest).

Tymczasem nagrałam głos do prezentacji Duftartu.
Po raz kolejny niemile się zdziwiłam, jak infantylnie i dziwacznie brzmię.
Zawsze, kiedy dociera do mnie, że moje wyobrażenie na swój temat rozmija się - na niekorzyść rzeczywistości, z jednej strony nabieram dystansu, z drugiej - pozostaje jednak leciusieńki niepokój.

Studio nagraniowe wspaniałe, profesjonalne. Tu zdjęcia "lektorki".





Miałam szczęście usłyszeć lektora podczas pracy - cóż za wspaniały głos, kolana miękną po prostu.
Oczywiście wyobraziłam go sobie od razu. Pięknego, okazałego. Kiedy więc usłyszałam, że za chwilę ukaże się w drzwiach - poprawiłam fryzurę, odchrząknęłam i poprawiłam pozę na krzesełku.

A stanął przede mną nieduży facecik, nieproporcjonalnie zbudowany, ze świdrowatymi oczkami blisko nosa.
Jego "Dzień Dobry" zbiło mnie z pantałyku i kompletnie pozbawiło rozwagi i wykrzyknęłam:
"Ach, to pan! Spodziewałam się kogoś zupełnie innego"
Lektor zmierzył mnie wzrokiem
Zdesperowana próbowałam znaleźć cokolwiek, co mogłabym jeszcze powiedzieć bez zapadnięcia się pod ziemię.
Głos wciąż patrzył wyczekująco.
"A kogo się pani spodziewała?"
"Sama nie wiem..." - rozpacz ściskała mnie za gardło - "Kogoś w zbroi...? może...?"
"Czy mam to traktować jako komplement?"- spytał zimno.
"Oczywiście" - potwierdziłam nienaturalnie głośno i z fałszywą gorliwością.

No trudno. "Pafony" jak mówią na forum, to moja specjalność.
Dlatego muszę jutro/pojutrze bardzo uważać.
Wciąż wiele się dzieje.

poniedziałek, 24 lutego 2014

Edyta i Mary - spotkanie drugie

I znowu dzień minął pod znakiem pracy na dwiema Panienkami.
Osiągnęłam jednak etap, kiedy trzeba się mocno pozmagać z każdym z obrazków - za sobą mam, można powiedzieć, prace podstawowe.

Wszystko, co teraz Państwo i Szanowne Zleceniodawczynie zobaczą - to podkreślam - ulegnie zmianie.

Koncepcja Mary opiera się na wielowarstwowości i odsłanianiu warstw z udziałem obróbki mechanicznej w postaci chińskiego zmywaka (strony ostrej).




Natomiast Edyta - traktowana była łagodnie, z założenia ma być bardziej "akwarelowa" - na zdjęciu oczywiście fragmenty




Przy Edycie używałam łagodnej strony zmywaczka.

Po południu obie wyglądały następująco (na zdjęciu z błyskiem) :


Powiem Wam, tak w tajemnicy, że bardzo wiele się dzieje w sferze zawodowej, oczywiście przy moim wielkim udziale - krótko mówiąc, latam, jak kot z pęcherzem (w praktyce). Albo maluję.

UWAGA będzie niecenzuralnie

Toteż kiedy tak się zdarzy, że siądę sobie przy telewizorze, zazwyczaj i tak jestem pochłonięta swoimi myślami i nie bardzo rejestruję, co się dzieje na ekranie - tym bardziej, jeśli lecą reklamy.

I właśnie wyrwał mnie z odrętwienia głos Wojtka :
"Ty, on powiedział PIZDA!"
Patrzę - końcówka spotu nt makaronu Lubella.
"Co? Co? Niemożliwe!" - zaprzeczyłam.
W. przewinął - widać tzw szczęśliwą rodzinę - powtarzaną wg pewnego schematu : ciapowaty tatuś, sprytna mamusia i dzieci/dziecko - wręcz cwane.

W tym filmiku facet odzywa się do żony (chodzi o to, że nie ugotował smacznie, bo nie użył Lubelli, matoł) :
"Elu, co ty mi za przepis dałaś?"
Wojtek spojrzał na mnie wyczekująco : "Słyszałaś?"
"No słyszałam - przecież powiedział ELU"
"Powiedział Elu, a co potem?"
Zbaraniałam : "Co ty mi za przepis dałaś"
"I co, nic nie zauważyłaś?"
"Nie..."
"No to ja to powiem - "Co ty mi za prze PIS DA łaś"

Sama bym nie wyłapała, nawet nie będąc roztargniona. Potem puszczaliśmy sobie Lubellę wiele razy, zrywając boki. Jak to nigdy nie wiadomo, kiedy będzie śmiesznie.

sobota, 22 lutego 2014

We dwie - Mary i Edytka

Tak się wymądrzałam i uzasadniałam, dlaczego nie mogę malować dwóch obrazów tego samego dnia - a rozwój wypadków samą mnie zaskoczył.

Być może sposób działania zmienił się z powodu zastraszającej ilości spraw do dogrania (i nagrania - dosłownie), załatwienia, wymyślenia - a wszystkie dotyczą Duftartu. Chyba napiszę o nich oddzielnie - na razie tylko napomknę, że napastują mnie pomysły, które noszą nazwy : Podwójne Życie, Industrial Zaawansowany, Black Duftart, Sweet Duftart, Ugly Duftart, Wernifinisaż...

Tak czy inaczej, po przemyśleniach dotyczących pracy nad Edytką i Mary, doszłam do wniosku, że jeden obraz będzie "gruby" (w sensie ilości warstw farby), a drugi - chudy - oparty na przejrzystości kolorów.

Wczoraj uroczyście położyłam na stole jeden obrazek - i szybko okazało się, że oba muszą znajdować się obok siebie, gdyż malowałam symultanicznie.

Już bez wstępów pokazuję rezultaty - oczywiście jeszcze wieeele do końca się może zadziać.

Na teraz Mary wygląda tak :


Nawiasem mówiąc - kontrast powierzchni pomalowanej z sylwetką w ołówku jest bardzo udany (choć oczywiście tymczasowy). ALE jeśli dojdzie do namalowania autoportretu w tej konwencji, pomyślę, by ten efekt zachować.


Natomiast Mary - inna bajka.
Uprzedzam Szanowną Klientkę - proszę się nie obawiać, to jedynie etapy. Jedne w wielu.


I po "rzuceniu" wiosennej zieleni


Oczywiście barwy jeszcze surowe, jak to się mówi "z tubki".

Ja, mając zaplanowane następne działania z obrazami, nie mogę się doczekać dalszego ciągu. I jeszcze Edytce pieseczka dołożyć należy.

Wiosna już chyba idzie naprawdę - sprawdziłam, jak wypadają Święta.
Gustaw zapytał mnie, co robię.
"Patrzę, kiedy będzie Wielkanoc. Pamiętasz, na pamiątkę czego? Bo wtedy Jezus - no, co zrobił, wiesz?"
"Wiem, wiem, odżył przecież. On ma super moce."

Czasem, powiem Wam w tajemnicy, że czuję się tak, jakbym sama miała może nie super, ale jednak moce. Wiosną i jesienią zawsze obserwuję taki przypływ sił. A może to nie tylko pora roku?
No, chce mi się!

środa, 19 lutego 2014

Panienka E.

Będzie krótko - wpadłam na pewną koncepcję i to malarską, ale nie chcę za wiele mówić, dopóki choć fragment nie będzie w miarę skończony.

Pani E. - czyli Szanowna Zleceniodawczyni, jest osobą niezwykle ciepłą, ale i z temperamentem, odniosłam wrażenie (to wszystko są oczywiście wrażenia) - że młodzieńczą, kobiecą, która dbałość o innych ma w swojej naturze.

W przeciwieństwie do Mary (która na razie ma charakter bardziej graficzny) - w tym obrazie (przynajmniej tak planuję) główny nacisk położę na kolorystykę i jej przenikanie się - i światło.

Kreski tu eleganckiej i spokojnej nie zobaczycie - tylko dynamiczną i bardziej żywiołową -  niż zaplanowaną.


Całości obrazka nie chcę ujawniać, ale żebyście się Państwo nie nudzili, wrzucę zdjęcie, jak mówi Gucio "negatywne". Bo w ołówku to Pani E. w ogóle "nie wygląda" - dopiero nasycona barwami nabierze sensu.


I standardowo proszę Klientkę o nieprzejmowanie się - bowiem będzie absolutnie inaczej.

Jak to dobrze, że działam przy obrazkach - myślę, że po przygnębiającym seansie z Jackiem Strong niewiele mogłoby mnie tak odświeżyć, jak praca nad E. (tym bardziej, że jestem na diecie - czyli rozpasanie wykluczone, a znajduje się wysoko w rankingu "pocieszaczy").

wtorek, 18 lutego 2014

Mary

Tak, jak obiecałam - dziś dzień z Mary.
O Mary wiem stosunkowo niewiele (?) - że jest osobą młodą, urodziwą i typowym Baranem.
To nie Ona zleciła mi obraz - zawsze mogę zasięgnąć więcej info od Szanownej Zleceniodawczyni, na razie nie były mi potrzebne, bo skupiłam się na frapujących szczegółach.

Mianowicie - to ma być tzw. obraz z kluczem. Obowiązkowo umieszczę na nim plecak, trapery, kijki do wycieczek górskich. A Mary ma trzymać w dłoni czerwone szpilki.

W szkicu to już widać.

Ale przede wszystkim namawiam Państwa do skupienia się na...


 ...na linii brzegowej - wodnej.
Nieczęsto się zdarza, żeby nakreślenie JEDNEJ linii dało mi tyle satysfakcji, radości i niepohamowanej chęci wpatrywania się w nią. Ja wiem? Raz na pół roku? Rok? Do tego stopnia nieczęsto.

Linia linią, a reszta obrazu też jest ważna - i gdyby Państwo się nie zorientowali, to Osoba malowana znajduje się nad morzem.


Na pierwszym planie - martwa natura z butem, we fragmencie, żeby nie zdominować Mary.

Tak się składa, że moje zniknięcie 5go marca również będzie miało związek z morzem. Za którym przepadam. Darzę je niemal czcią, jakby było żywą istotą, gdzie szum jest szumem jej oddechu...

poniedziałek, 17 lutego 2014

Dwie Panienki - początek

Ponieważ na początku marca znikam na 10 dni (jeszcze napiszę oddzielnie), postanowiłam zakasać rękawy i pracować za dwóch.
Czy się da?
Teoretycznie tak. W praktyce - jeśli chodzi o malowanie - średnio.
Niektórych rzeczy po prostu się nie przyśpieszy, czasem najlepsze pomysły przychodzą na zawołanie, na inne trzeba łaskawie poczekać.

Jedno wiem na pewno - nie będę jednego dnia robić dwóch różnych obrazów. Maluję bowiem na zasadzie "ciągu" - zdrowiej może będzie powiedzieć "w szwungu" - czyli kiedy rozpocznę rano proces, nie chcę wypadać z torów.
O ile dobrze mi robi np wyjście krótkie, kawa czy posiady na forum perfumowym, o tyle obrazy (moje) są o siebie zazdrosne i wymagają koncentracji od początku do końca (w ramach doby).

Dlatego dziś mają Państwo okazję zobaczyć prawdopodobnie po raz ostatni dwie Panienki razem.



O każdej napiszę oczywiście osobno - pierwsza to Mary, druga - Edyta.
Zastrzegam sobie jeszcze prawo do drobnych zmian.

Mam wrażenie, że wiosenne samopoczucie ma ciągły wpływ na moją twórczość. Prawda, że jest w nich coś lekkiego? Poetyckiego?

Nawet Gustaw zrobił się jakby bardziej refleksyjny. Jechaliśmy sobie wczoraj samochodem - spojrzałam na synka i jego minę nie wyrażającą absolutnie niczego (z własnego doświadczenia wiem, że u mnie ten wyraz twarzy oznacza intensywny wysiłek intelektualny), więc zapytałam:
"O czym myślisz, Gutku?"
"O niczym. Nie myślę, tylko czuję"

No więc... ja też już się dziś namyślałam... a czuję Oriens Van Cleef & Arpels.
Bardzo przyjemny.

W następnym wpisie - dalszy ciąg Mary. (Panterę chciałabym też skończyć przed zniknięciem)

niedziela, 16 lutego 2014

Obrazek z krzyżem

Na drzwiach wejściowych naszego budynku od paru dni wisiała karteczka z ogłoszeniem, że ksiądz będzie chodził po kolędzie. I data.
Ale ja oczywiście o tym zapomniałam, jak o wszystkich zresztą ogłoszeniach na takich karteczkach, włącznie z odczytywaczami liczników, którzy wywlekają mnie z wanny itp.

Tym razem leżałam sobie z Guciem, oglądając Pingwiny z Madagaskaru, aż tu nagle rozległ się stawiający nas na nogi dźwięk domofonu oraz jeszcze głośniejsze ujadanie Pepy.
"Kolęda!" - co zabrzmiało dla mnie co najmniej niestosownie - wszak jedną nogą już znajdujemy się w wiośnie. Przeniosłam się tam podczas malowania ostatniego obrazu i tak mi zostało.

W popłochu rozejrzałam się naokoło, ale nie wiedząc, w co ręce wsadzić, stałam bez ruchu - a przy mnie Pepa, na sztywnych łapach, wściekle szczekając.

Po chwili - pukanie do drzwi. Otworzyłam - ukazał się odziany w typowy strój brodacz z dobrodusznym uśmiechem i tradycyjnym "Szczęść Boże", na które Gucio odpowiedział "Dzień dobry".
Moi Rodzice, nie wpuszczając nikogo, kogo bezwzględnie nie musieli, nie uświadomili mi, że do "kolędy" dobrze się przygotować.

Byłam więc nieco zaskoczona, kiedy duchowny rozejrzał się "Czy jest w tym mieszkaniu jakiś krzyż?". Niedobrze. Figurki i obrazki - owszem, ale krzyż?
Ku mojemu zdumieniu usłyszałam "A! Już widzę!".
Zanim zdążyłam zareagować przeczeniem, zobaczyłam, że ksiądz wskazuje...mój obraz! (zresztą jedyny, którego nie zamierzam się pozbyć - ulubione Wojtka "Oczy w Drzewach")



Widzą Państwo?
Niemal pośrodku, troszeczkę w lewo. Zresztą te grube - zbyt grube - poziome gałęzie, nie za bardzo mi pasowały do kompozycji, a nie widzieć, czemu, je zostawiłam (podczas malowania).

Ledwie się powstrzymałam od wpatrywania się w obraz, kiedy brodacz zapytał, czy mogłabym zmontować jakiś ołtarzyk. Zgromadziłam więc na stole parę drobiazgów - różaniec, który Wojtek w charakterze totemu nosi na castingi, bardzo starą ceramiczną Matkę Boską bez rąk i glinianego aniołka, ulepionego przez Gutka w przedszkolu (uznałam, że aniołek, jaki by nie był, może poza Amorkiem, ma w sobie jakąś dawkę boskości).
Podczas modlitwy i błogosławieństwa dla nas i mieszkania, Pepa się nareszcie uspokoiła, przestała podszczypywać sutannę księdza i mierząc go nieufnym i nieprzyjaznym wzrokiem, zajęła miejsce na tapczanie.
"To chyba Jack Russel?" - uprzejmie zauważył duchowny.
"Ach nie, kundelek" zaprzeczyłam i zaproponowałam herbatę.
"Tylko sobie posiedzę i porozmawiam" te słowa wzbudziły u mnie pewien respekt.

Gustaw dostał święty obrazek, bardzo sympatyczny, a kiedy zobaczył, że na odwrocie jest malutki rysuneczek wykonany księżą ręką, ożywił się i pobiegł do drugiego pokoju, aż Mu pięty migały.
"Zobacz, co mam!" wykrzyknął ("niech ksiądz zobaczy" poprawiłam)
...i położył przed brodaczem piórnik.
Wyciągnął ołówek, chcąc narysować coś na obrazku, ale zastygł "Może ksiądz wypróbuje ołóweczek? a może magiczny długopis?"
"Magiczny? czemu magiczny?"
"Bo można go wytrzeć gumką"
"Ale ja ładnie rysuję, nie potrzeba".
Gucio wyglądał na zawiedzionego, ale niestrudzenie prezentował wyposażenie piórnika, wlącznie z każdym flamastrem osobno.

"Powiedz mi, synku, masz może jakieś uwagi co do naszej parafii?" (pytanie było zadane chyba dla zmiany tematu)
Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby podpowiedzieć Gutkowi : "...może msze za długie..." a spotkawszy nieprzychylne spojrzenie księdza, natychmiast dokończyłam "...a może za krótkie...?" - nie wiem, czy mi się tylko wydawało, że duchowny wzniósł oczy do nieba.
"A pani? Jakieś uwagi? Podpowiedzi?"
No przecież nie powiem, że trudno o bardziej ponury budynek niż nasz kościół, konsekwentnie na zewnątrz i w środku. Zresztą jakie to ma znaczenie? Nic się nie poradzi.

Ksiądz złożył nam życzenia zdrowia i szczęścia, po czym zwrócił się do Pepy, bacznie nastawiającej swoje nietoperzowe uszy "A tobie, piesku, życzę...dużo psiej siły".

Raz jeszcze otrzymaliśmy błogosławieństwo i zostaliśmy sami.

Nie minęło wiele czasu - znowu pukanie i pełne furii szczekanie Pepy.
"Zapomniałem kurtki..." powiedział ksiądz przepraszająco, a kiedy się ubierał, Gucio oznajmił "Fajny z ciebie ludź", na co brodacz pokazał Mu charakterystyczny gest "lajka".

Na zakończenie wklejam zdjęcie obrazu, nie będącego na zamówienie, który sprzedałam dzień po namalowaniu (rekord). CHYBA krzyża na nim nie ma?


Jednego w każdym razie jestem pewna - ten pająk to nie krzyżak.

sobota, 15 lutego 2014

Janusz Stanny...

Niełatwo mi o tym pisać...
Nie żyje mój profesor, u którego robiłam dyplom z Ilustracji Książkowej - Janusz Stanny.
Wielka osobowość.
Wybitny artysta.
Ogromna indywidualność.
Dzięki takim wykładowcom uczelnie mają rangę. Dzięki profesorom, którzy nie są znani tylko studentom, mającym z nimi zajęcia. Z dorobkiem, poszukującym, wciąż twórczym.
Stannego kochało się albo nienawidziło.
Dostać się do jego pracowni było niełatwo - robił ostrą selekcję.

Wielka, wielka strata. Jeden z ostatnich z wielkich.


Zapraszam do przeczytania wywiadu z tym wybitnym człowiekiem.

W latach 60. Jan Marcin Szancer, profesor ASP, u którego byłem asystentem, został kierownikiem artystycznym Biura Wydawniczego "Ruch", które oprócz sieci kiosków, kolportowania prasy prowadziło działalność wydawniczą. Powstała utopijna idea, by przez kioski Ruchu docierać do ludzi z dobrą grafiką, by książki przygotowywały dzieci do przyjęcia sztuki nowoczesnej. Ilustrowali m.in.: Tomaszewski, Zamecznik, Strumiłło, Młodożeniec, Wilkoń. Co czwartek mieliśmy kolegia redakcyjne, ocenialiśmy sześć-siedem książek. I to nie były tylko takie maleńkie książeczki jak z serii "Z wiewiórką".

Dziś sobie nie wyobrażam takiej pracy ani żeby ktoś wydawał tyle książek, i to w takich nakładach! Bardzo mnie więc pani ucieszyła tym, że pamiętała te książki sprzed lat. Na szczęście teraz zauważam pewną modę na książkę dziecięcą z lat 60., 70. Może sięgają po nie babcie i mamusie?


Nikt się nie wstydził, że robi dla dzieci?

- To w ogóle nie wchodziło w rachubę! Powiem więcej, nikt się nie wstydził, że robił plakaty pierwszomajowe. Pamiętam trzy-cztery takie plakaty Tomaszewskiego. Pierwszy z nich powstał jeszcze w Łodzi, następne już tu, w Warszawie. Znakomite. Szalenie oszczędne i wcale niezwiązane z ideologią, akcentujące święto, radość. Ważne było, żeby to, co się robi, było po prostu dobre. Poza tym książka w PRL nie była uwiązana ekonomicznie, wydawnictwa dostawały pieniądze, książki miały ogromne nakłady. Robiono je lepiej, gorzej, ale robiono i nie decydował o tym żaden dyrektor od sprzedaży.

Ile książek pan zilustrował?

- Około dwustu. A ile okładek zrobiłem, nie wiem. Nie zapisywałem. Nie myślałem historycznie.

Skąd się wzięły te dwie pana książki - "O malarzu rudym jak cegła" i "Baśń o królu Dardanelu"?

- Z ilustracji, które miałem w głowie, zanim powstał tekst. Dlaczego o malarzu, to zrozumiałe. Ale o królu?

Zdaje się, że dzierży pan berło w królestwie ilustracji.

- Dardanel nie jest zbyt królewski, zamiast korony nosi beret i woli jeździć na rowerze niż karetą (śmiech). Była jeszcze jedna moja autorska książka - "Koń i kot". Pani nie może jej pamiętać, nie miała dotąd reprintu. "Nie wiadomo nawet skąd/ między wiersze wkradł się błąd/ taki mały figiel ot/ tam, gdzie koń ktoś wpisał kot" - żart cały opierał się na tej zamianie. Kot był podkuty, koń spał w komorze, dopiero kowal Rot, Szkot, naprawił cały błąd. Zrobienia nowych ilustracji do tych tekstów to już bym się nie podjął.

Ktoś tego chce?

- Nie, sam chciałem się z tym zmierzyć. Ale wcale to nie jest proste. To już tak jest zszyte ze sobą, z czasem, kiedy to malowałem, ze mną, że trudno się od tego oderwać. A "Koń i kot" będzie wznowiony w krakowskim Znaku.

Ma pan ulubioną książkę?

- Jestem zaspokojony w tym, co zilustrowałem. Jakbym miał wyliczać, śmiało mogę powiedzieć "wszystko", bo przecież jest wśród tych książek Biblia, "Pan Tadeusz", "Don Kichot"... Nie ma Joyce'a, bo go nie chciałem. On nie potrzebuje ilustracji. Cenię sobie "Pana Tadeusza", może kilka jeszcze książek.

Z którym z autorów współpraca układała się dobrze?

- Z tym, co napisał "O malarzu..." i "Baśń o królu Dardanelu" (śmiech). Całkowity brak wtrącania się autora do ilustracji! Wszystko mu się spodobało! Z innymi też nie miałem konfliktów. Raz tylko, gdy zrobiłem niebieskiego krasnoludka, autor to zobaczył i mówi, że przecież krasnoludki są czerwone. - A ja widziałem niebieskiego! - odpowiedziałem. I na tym się skończyło.

Co pan myśli o młodych, o tym, co oni robią?

- Bodaj w 1963 roku Szancer urządził obszerną wystawę swoim studentom w Związku Artystów Plastyków. Przyszła Olga Siemaszkowa, obejrzała i mówi: "Oj Marcin, Marcin, co ty wychowujesz spychaczy". Wśród tych spychaczy byłem między innymi ja i jeszcze młodsi ode mnie. Nazwa została... Zawsze są jacyś młodzi, co są spychaczami, i jacyś starsi, co uważają, że są spychani. Wydaje mi się, że dziś młodzi boją się dydaktyki i czegoś, co jest ładne. Oni chyba sądzą, że mają do czynienia z szalenie wykształconym plastycznie dzieckiem. A takich dzieci jest bardzo mało. Najważniejsze to starać się mówić do dziecka jako tako zrozumiałym językiem. Ale ci młodzi sami się w tym zorientują.

Sporo pan uczył.

Ponad 20 lat. Nawet mnie zaskoczyło, że to polubiłem. Miło widzieć, jak się kształtuje osobowość.

Trochę mnie ostatnio denerwowało, że studenci szalenie mało czytają. Jakby im to było niepotrzebne. A przecież jak się ilustruje, trzeba się naczytać, nie mówię dzieła, które się ilustruje, ale i o człowieku, który je napisał też się przydaje coś wiedzieć. Nie ma tej ciekawości w młodych. Byłbym jednak nietaktowny, mówiąc, że to dotyczy wszystkich. Znam i takich młodych, co czytają i są ciekawi, z którymi można rozmawiać jak kiedyś.

Ja studiowałem w latach 1952-56. I wie pani co, pamiętam jakby cały czas było słońce. Bo to były moje studia! Akademia, plenery... Nie pamiętam deszczu nie dlatego, że był piękny ustrój, tylko dlatego, że ja byłem piękny. I dziewczyny były piękne. I dziś żałuję, że nie widzę, jak jakaś piękna panna idzie ulicą w pepegach malowanych na biało pastą do zębów.
 
 
 Cześć Jego pamięci.

czwartek, 13 lutego 2014

Wiosna. Już! - Premiera

Proszę uprzejmie nacisnąć PLAY i poddać się nastrojowi.


Zapraszam na wernisaż wiosenny.

Pejzaż, jak wspomniałam w poprzednim wpisie, jest przeznaczony na prezent z okazji ślubu, który ma odbyć się jutro. Ze Zleceniodawczynią umówiłam się na dziewiątą (rano) i potem rzeczywiście był spacer, przez zamglone, wilgotne Łazienki.
Spacer z uśmiechem na twarzy - bowiem od pierwszego pociągnięcia pędzlem zarówno ja, jak i Pani J., której przesyłałam zdjęcia poszczególnych etapów, byłyśmy usposobione optymistycznie.

Nie będę już wystawiać Państwa cierpliwości na próbę, tym bardziej, że to wpis z muzycznym tłem (czyli czytanie nie powinno trwać dłużej niż Prokofiew).

Bardzo chciałam, żeby w pejzażu coś wskazywało na to, że jest obrazem z okazji uczuciowej. Co by to też mogło być?
(trzeba bardzo uważać - granica między tanim sentymentalizmem a wdziękiem jest trudno uchwytna. A więc raczej zasugerowanie niż kawa na ławę)

Odpowiedź brzmi - jaskółki (ew. jerzyki). Ptaszki łączące się w pary raz na całe życie.



Klientka ceniła sobie zresztą niedopowiedzenia w  traktowaniu realizmu moim w malarstwie, dlatego nie musiałam się do niczego dostosowywać i nadmiernie "wylizywać".

Na przykład myślałam nad pierwszym planem - zrezygnowawszy z dmuchawców, zdecydowałam się jednak na kwiaty, ale umowne w takim stopniu, że mogą spokojnie być wzięte za motyle (a konkretnie bielinki kapustniki). Dlatego od razu umieściłam je jakby w ruchu, dmuchnięte wiosennym wietrzykiem.



Na obrazie założyłam światło z jednej strony, tym bardziej że bardzo konkretnie potraktowałam cienie (złapałam się na tym, że usiłuję "odgarnąć" przedmiot, który zasłania mi część obrazu, a przedmiotu nie było - zwiódł mnie własnoręcznie utworzony cień).



Zawsze zachwyca mnie odcień pierwszej zieleni liści - jeszcze niedojrzały, nie pociemniały na słońcu.


Tajemnicą "pogodno -niebowego" nieba w moim wykonaniu jest :
1) wielowarstwowość przejrzystych warstw (laserunek)
2) nie używanie bieli, tylko odcienia żółtawej kości słoniowej
3) minimalna domieszka ordynarnie "majtkowego" błękitu


Ponieważ Państwo Młodzi lubią wspinaczkę i mieszkają w górskiej okolicy, na najdalszym planie umieściłam wzniesienia.


 I wreszcie - całość


I zapraszam na skrót - etapy od początku do końca :





(ostatnie zdjęcie w sztucznym oświetleniu).

Kiedy dziś szykowałam się na spotkanie ze Zleceniodawczynią, usłyszałam cichy płacz synka i głos Wojtka :
"Czemu płaczesz? Powiedz mamie, czemu płaczesz"
Wyjrzalam z łazienki, a Gucio stoi z mokrymi od łez policzkami
"Booo....sprzedajesz ten piękny obraz z drzewkami... Płaczę ze smutności"
"Kochanie, namaluję jeszcze dla nas taki pejzaż"
"I Ślimaka też?"
Po zapewnieniu, że tak, bez słowa patrzył, jak znikam z pejzażem pod pachą, posyłając mi melancholijnego całusa.

Trzeba będzie słowa dotrzymać!

wtorek, 11 lutego 2014

Powrót M. oraz kawałki Wiosny

No więc - wczoraj poprosiłam Wojtka, żeby mi schował Panienkę M.
I zrobił to (czasem chowamy przed sobą słodycze - na prośbę drugiej osoby).
Ale dziś przyszła przyjaciółka, chcąca obejrzeć obrazek na żywo - i przechwyciłam go.



Udało mi się złapać Zleceniodawczynię, od której liczyłam na uzyskanie pozwolenia do przemalowania. Biorąc pod uwagę, że podobał się Jej "etap niebieski" - zaryzykowałam próbę, najpierw malutką, a potem - poleciałam niemal po całości Blueish Grey'em.


No i fajno. Tyle, że nijak na zachód owa pora dnia nie wygląda.
Pamiętalam też o wspomnianym przez Parabelkę zróżnicowaniu - więc postanowiłam przyciemnić dół zieleniami.
Zadowolona z siebie wysłałam mms do M. - a Ona, przepraszając za wtrącanie się - poprosiła o przerobienie zieleni na granatowo - niebieski, na koniec znowu przepraszając, sugerując mi naliczenie dodatkowej stawki za ingerowanie.

Przypomniała mi się wówczas moja najbardziej upierdliwa klientka (gdzież M. do niej!). Wieki temu dostałam zlecenie namalowania jej portretu.
Pracę wykonałam i dość niepewnie szłam na odbiór, bo...powstał  problem z zezem. Jakoś przy bezpośrednim spotkaniu go nie zauważyłam, za to na zdjęciach - kłopotliwa sprawa - każde oko patrzyło w inną stronę.
W portretowaniu wybrałam opcję pośrednią - nie udając, że zeza nie ma, ale jednak go umniejszając.

Pani była z obrazu zadowolona, poza paroma szczegółami, m.in. OCZY poprosiła poprawić.

Po paru przejazdach między Zleceniodawczynią a swoim mieszkaniem (bo znowu miała uwagi i wracałam do pracowni i przemalowywania), doszłam do wniosku, że biorę obraz, farby i pędzle do niej i nie wyjdę, póki nie skończę.

"Bo pani nie wie jednej rzeczy..." - Zleceniodawczyni litościwym spojrzeniem omiotła moją sylwetkę pochyloną od paru godzin nad obrazem.
"Zaraz przyjdę" - i znikła w drzwiach do sąsiedniego pokoju.
Za chwilę wróciła ze szkatułką obitą ciemnoszmaragdowym aksamitem.

"O, tak to wygląda" - i otworzyła przede mną skrzyneczkę, w której we wgłębieniach połyskiwały jak drogocenne klejnoty ...gałki oczne. Minimalnie się różniące żyłkowaniem, kolorem - skonstatowałam po złapaniu oddechu.

W każdym razie syntetyczne oko malowałam - na obrazie - do późnej nocy, zmieniając tyle razy wersję, ile znajdowało się kulek w szkatułce.

Wyszłam ledwo żywa. Ale obraz oddałam.

Wracając do M.- jeżeli życzy sobie niebieską trawę, co mi do tego? Lepiej, że Zleceniodawca ma fantazję, niż gdyby sztywno obstawał przy powiedzmy hiperrealiźmie.

No i teraz jest tak (żółty = łososiowy) :


Jutro umówiłam się już na odbiór - przemyślnie. Bo znam siebie (no dobrze, przyznaję się - jeszcze odrobinkę podmalowałam, ale naprawdę nie ma o czym mówić - dodałam nieco przestrzeni).

Tym bardziej zależy mi na czasie, że pojutrze ma być skończona Wiosna, nad którą, przy wtórze ambientowych dźwięków, pracowałam niemal caly dzień.
Już dawno żaden obraz tak mnie pogodnie nie nastroił.
Nie chcąc psuć niespodzianki, wklejam tylko fragmenty.






Początkowo myślałam, żeby na pierwszym planie umieścić dmuchawce...ale potem wydało mi się to takie...do bani. Bo - dmuchawce to nie wiosna, tylko lato. Ale COŚ będzie.
Nie, nie kopiec kreta.

Nie jest dobrze - właśnie uświadomiłam sobie, ze niczym nie pachnę. Z powodu zaaferowania.

PS. Do snu - White Musk Body Shopu.