WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

czwartek, 30 stycznia 2014

Ofiara mody i wprost przeciwnie

Czas zacząć nową Panienkę - pamiętacie Państwo jeszcze Włoską Uliczkę (Panienka M.)?
Tym razem druga cześć tego dyptyku - czyli Spacer Wśród Cyprysów.

Na tamtym obrazku postać główną odziałam w suknię jakby od Diora - tym razem okoliczności każą zmienić strój na bardziej sportowy - według standardów z lat 60tych.


Zależało mi również na tym, aby sposób poruszania się był swobodny, nie upozowany - powiedziałabym "naturalny wdzięk".
Co dalej - i tym razem wiem.
Ale nie powiem.

Dziś wybrałam się po zakupy - ponieważ jutro czeka mnie szczególna okazja.
Otóż spotykam się z ludźmi z klasy w liceum. Od matury minęło bardzo wiele lat (ile nie powiem) - i choć to ryzykowne, pomyślałam, że może dobrze byłoby nabyć coś wystrzałowego?

Przy okazji widziałam wspaniałą fashion victim.


Właściwie cała sylwetka poddawała się dyktaturze wykrzywionych, bardzo wysokich obcasów.
Kolor całości - ecru. Dodatki - oczywiście złoto.
Tipsy - jak przycięte sekatorem. Akryle.

ALE - ja sama również popełniłam błąd, kupując sukienkę o białych, krótkich rękawkach. Reszta czarna. Rękawki lekko nastroszone - zawadiackie, myślałam sobie.
Wojtek rzucił na mnie okiem
"No nie, no nie. Nie możesz tego nosić. Beznadziejne te rękawki. Jednocześnie przykrótkie i podniesione w górę. Jakby to był samolot, nigdy by nie uniósł się w powietrze i nawet nie wystartował.".

No więc dobrze - ja się nie upieram, ryzykowne stroje są moją specjalnością (przez dłuższy czas klasyka mnie nudzi i mam ochotę na coś "od czapy").
Niechby ta ochota nie naszła mnie jutro.

wtorek, 28 stycznia 2014

Uwaga! Zbiórka!

Wczoraj napisałam więcej na facebooku, dziś będę ostrożniejsza, gdyż "...nie jestem przesądna, to przynosi nieszczęście".
Krótko mówiąc - jest okazja.
Dla mojej twórczości.
Konkretnie duftartu.
Za granicą.

Oczywiście pojawiło się maleńkie "ale". 

ALE trzeba zainwestować.

W związku z tym zorganizowałam wyprzedaż - obrazów ze zwierzętami.

Cen tutaj podać nie chcę - choć to może błąd? Nie wiem. 
Jeżeli ktoś byłby zainteresowany, poproszę o kontakt mailowy (jest na stronie neyman.pl - albo po prostu da znać w komentarzu). Wszystkie obrazy to akryl na dykcie. Ceny zachęcające. Serio.

No, to lecimy!


KARALUCH, 47 na 70 cm - pamiątka - epitafium dla nawała prusaków, jaka przeszła przez nasz dom parę lat temu. Nikt się nie przyznawał - aż wyszło szydło z worka, albo raczej "na budynek" wezwano niewątpliwie brakującą część załogi G - krępą niewiastę w koszuli w kontrastową kratę. Z czymś w rodzaju odkurzacza. Ona wykryła gniazdo - u sąsiada piętro niżej. Potraktowała wszystkie zabójczą dyszą. I prusaki - podtrute - uciekły.

Potem jakby mi kogoś brakowało...więc powstał obrazek






 FIGA, rozmiar 40 na 58

To była suczka - staruszka, którą beznadziejną miłością pokochał Maxio. Tylko szczerzyła swoje niekompletne uzębienie i prężyła liniejący grzbiet. Wyraźnie jednak zadowolona z zalotów.





PEJZAŻ Z KROWĄ, rozmiar 50 na 66 cm. 

Jakby tu powiedzieć...nic na jego temat sobie nie przypominam... Nawet nieciekawego




PEKIŃCZYK albo OFIARA PRYSZNICA, rozmiar 45 na 62

Tytuł z powodów technicznych - nad tym obrazem, który ma zresztą co najmniej dwa pod spodem, znęcałam się pod prysznicem wyjątkowo brutalnie za pomocą pumeksu.





KOT AUTOSTOPOWICZ, rozmiar 45 na 62

Malowany na plenerze w Sandomierzu, na stryszku prywatnej kwatery. Ściany miały kolor wściekle różowy. Nie amarantowy, tylko najbardziej chamski, plastikowy róż. A jednak powstał obraz kolorystycznie wyważony, żeby nie powiedzieć szlachetny.





PUDEL, rozmiar 45 na 63

Pamiętam, że machnęłam go niemal od ręki, nieświadomie używając farb fluorescencyjnych - oświetlony ultrafioletem daje niesamowity efekt.




MUCHA W ZUPIE, rozmiar 50 na 50 cm.

Czy mam coś pisać? Hit. Obraz kultowy. Zupa szczawiowa. Chryzantema. Obuwie typu "trupięgi".





ŚLIMAK W NASTURCJACH, rozmiar 45 na 63 cm.

Właściwie ślimaki tam są dwa - bo jeden skrył się pod ramą po oprawie. Obraz malowany podczas pierwszego kontaktu telefonicznego z Wojtkiem. W ogóle pierwszego kontaktu.





LEW (z marihuaną), rozmiar 56 na 80 cm.

To wcale nie miała być marycha, tylko dekoracyjne palmy. Jednak na wystawie wielu uparcie twierdziło, że to cannabis. A przecież bardziej intrygujące są muchy.





NIETOPERZ, rozmiar 40 na 58 cm.

Pewnie już kiedyś wspominałam - powstał po awanturze z Wojtkiem. Przed pogodzeniem się, które - jak zwykle - szybko nastąpiło. Bardzo szybko. I gwałtownie.



No. I już. Dwóch obrazów nie wystawiłam, bo pozbyć się ich nie mogę. TZN nie chcę.
Zapraszam!

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Pies...? Jaki PIES?

Długo się zastanawiałam, czy publikować tutaj (i gdziekolwiek) mój najnowszy obrazek...
No bo gdyby tak wszedł tutaj Wielki Kurator Z Nowoczesnej Galerii, żeby akurat zobaczyć, co porabia Twórczyni unikatowego w świecie Duftartu... to by się zdziwił. Negatywnie.
A może nie?

Jednak...obraz uważam za udany - w swojej ilustracyjnej kategorii, więc - przyznaję się.
Namalowałam Basseta.
Najpierw przejrzałam setki zdjęć i niemal na wszystkich psy tej rasy miały spojrzenie wybitnie ściskające za serce, gardło i w ogóle...

Zabrałam się za szkic - i nie mogłam nadziwić, że można mieć AŻ TAK długie uszy. Niby wiedziałam - ale jedno to wiedzieć, a drugie - zobaczyć.


Nie wspomnę już o krzywych łapach, przy których nasza Pepa to lekkoatletka.
Z kolorami szaleć nie mogłam - z racji naturalnej barwy bassetowej.


W samym brązie wyglądał nieco dziwnie... Więc zabrałam się za biel - wiele warstw, bardzo wiele


Potem czarny i właściwie - tak myślałam - powinnam być blisko końca.
Nic z tych rzeczy!
Ciągle mi czegoś brakowało - a to oczy nie takie, a to tło za płaskie... A gotowy miał być na dzisiaj rano.
I był!
Musiałam tylko nałożyć sobie na spotkanie z Szanowną Zleceniodawczynią podwójną warstwę korektora pod oczy. Efekt końcowy się spodobał - co mnie oczywiście niezmiernie ucieszyło.


Gucio, kiedy go zobaczył, wziął swój cyfrowy aparacik, zrobił zdjęcie
"Ta farba chyba jest z kamienia!"
"Nie, Guciu, farba...to farba"
"Wiem, wiem, a kamień to kamień, a czekolada to czekolada, a tak to tak, a nie to nie"

Powiem Wam, że mimo, że jestem z tym chłopczykiem na co dzień, nie wierzyłam własnym uszom.
Niby nic nie powiedział, a ile powiedział!

Jutro wpis ekstra - w sprawie zbiórki pieniędzy. Na twórczy cel!

czwartek, 23 stycznia 2014

Pani Stettke - skończona - premiera

Szanowni Państwo,
Tak się cudownie złożyło, że w tej własnie chwili dostałam przesyłkę z próbkami od Pani Stettke i zabieram się za ostatnią odsłonę obrazu. Chwileczkę, chwileczkę, aplikuję perfumy na nadgarstki - i zaczynamy.

No nie, nie wytrzymam - więc na początek (wg zasady Hitchcocka - najpierw w filmie ma być trzęsienie ziemi, a potem napięcie powinno tylko rosnąć) - proszę - oto Pani Stettke w moim wyobrażeniu.


Od początku wiedziałam, że głównym kolorem w obrazie będzie czerń, a jednocześnie osobę tak różnorodną, jak Zleceniodawczyni, widziałam w kolorach.
Rozwiązanie - wielowarstwowość.
Pod spodem kolor, na wierzchu - czarny. Kolor poszedł błyskawicznie, za to górna warstwa...no nie. To nie była szybka robota.

Postawiłam bowiem na dekoracyjność.Ornamenty ze skrzywieniem secesyjnym (tak, wiem, jak to brzmi). Które, żeby robiły wrażenie, muszą być perfekcyjnie dopracowane.

Prezentować będę zdjęcia podobnych fragmentów, w różnych oświetleniach.




A tu moja zmora (z powodu pracochłonności i nocnej pory wykonywania), którą Wojtek porównał do linii papilarnych.




A. no jeszcze nie pisałam - żeby postać Pani S. nie wyglądała, jak wycinanka (bo tło kolorowe, a Ona czarna), trzeba było utworzyć część wspólną - czyli wpleść barwy w linie.
Wzoru na ubranku panienkowym zrobić nie chciałam, gdyż Zleceniodawczyni nie nosi żadnych rzucików (a kusiłam Ją smsowo małymi niezidentyfikowanymi kolorowymi obiektami - w sensie umieszczenia ich na kombinezono - sukience).

Więc - żeby jej postać nie zginęłam w masie linii i kolorów, zrobiłam dwie rzeczy - rozjaśniłam "aurę" i pogłębiłam czerń. Czarniejszy odcień czerni, co już sprawdziłam przy Nietoperzu,  uzyskuje się pokrywając ją ciemnym fioletem.
Ale, co tu dużo mówić, gdyby sylwetka nie była doskonała, mogłabym sobie cudować - na próżno.



I te nogi!



Uwaga, coraz bliżej ostatecznej odsłony - tu sylwetka w zbliżeniu


I nie odmówię sobie na koniec zamieszczenia zdjęć całości - w trzech różnych oświetleniach.






Najchętniej teraz zrobiłabym sobie ze dwa dni przerwy - nie tylko dla odpoczynku, ale żeby poświętować. Na szczęście następne zlecenie zapowiada się sympatycznie.

No i jak? Że tak enigmatycznie zapytam

wtorek, 21 stycznia 2014

Pani Stettke - fragmenty

Dziś bez wstępów - albo...
No w każdym razie praca wre - wybór optymalnej możliwości nie był łatwy (każda z trzech miała swoje zalety), dlatego konieczna stała się konsultacja telefoniczna, w wyniku której wyłoniła się najbardziej pożądana wersja.
Jednocześnie - o czym Szanownej Zleceniodawczyni nie wspomniałam - najbardziej pracochłonna.
"Czarny Diament" został odrzucony - a co wygrało, zobaczą Państwo na końcu.
Nie, nie w tym wpisie.

Teraz tylko fragmenty. Z różnych stadiów pracy.



Kontury jeszcze nie wykończone, za to ja - owszem.
Proszę zobaczyć poniżej :


Chodzi mi o górną cześć na zdjęciu. Jedno tylko mnie martwi - czy aby nie byłam ZA BARDZO precyzyjna? Pytanie z pozoru absurdalne, ale już uzasadniam: oczywiście pracuję w okularach, w których wszystko wydaje się większe. Bez nich widzę troszkę niewyraźnie, dopóki nie skupię się i nie zmarszczę brwi.
I wtedy mój kunsztowny wzór jakby troszkę znika. Albo - na co liczę - winne moje zmęczenie.

Skończony jest właśnie on - ten najgórniejszy fragment ostatniej fotografii  (gęste linie, robione pędzelkiem, włoskim). Reszta oczywiście wymaga dopracowania.
Ale...nie mogłam sobie odmówić wklejenia i pokazania - żeby na premierze uzyskać bardziej spektakularny efekt.

Na koniec powiem Wam, że o ile to możliwe, Pepa staje się nam coraz bliższa. Gustaw stwierdził, że już się do niej przyzwyczaił i ją kocha "Ponieważ myśmy się poznali".
Ku mojemu zdziwieniu powiedział, że najbardziej lubi, kiedy P. śpi u sąsiada.
"No bo ja jestem waszym sąsiadem - śpię tutaj, a wy w pokoju obok. Więc jesteśmy sąsiadami" - uzasadnił z zadowoleniem.



Ach, "aura" Pani Stettke nie tylko została, ale troszkę ją wzmocniłam.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Pani Stettke w okresie (bardzo) przejściowym

To był ciężki dzień.
Przedstawiałam swój projekt pt. Duftart w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Poszło lepiej, niż mogłam przypuszczać. Na razie zaprezentowałam tylko wersję roboczą, nie przed komisją, tylko surowymi konsultantkami. Jedna czytała moje założenia, druga pochłonięta była swoimi sprawami.
Czytająca zwróciła się do koleżanki :
"Czy poszłabyś na pachnącą wystawę?'
"???"
"Może Pani opowie...?"
Opowiedziałam. Czułam dosłownie, jak urzędowe zdystansowanie maleje w miejsce niekłamanego zainteresowania. Pojawiły się pytania o zapachy, o których mówiłam ze swobodą, a że co nieco wiem (tym bardziej o interesujących mnie pachnidłach) - oschłe z początku przyjęcie zamieniło się we wciągającą urzędniczki rozmowę.

Wyszłam zadowolona z siebie - bo jednak dobrze robi uznanie dla pomysłu, z którym galerie odsyłały mnie z kwitkiem. Jak dotąd.

A jednak dopiero po pewnym czasie poczułam, jak bardzo jestem zmęczona. Przygotowanie prezentacji (mimo, że próbnej) kosztowało mnie wiele godzin, kiedy musiałam zadać sobie pytania, na czym w twórczości naprawdę mi zależy i co jest w niej najcenniejsze.

Tak czy inaczej, podobnie, jak po KAŻDYM wernisażu, jak to się kolokwialnie mówi, złapałam doła.
Trochę pomogła mi informacja znajomej, że dziś właśnie mamy statystycznie najbardziej depresyjny dzień w roku.

Nie pisałam jeszcze o tym, ale moim noworocznym postanowieniem i mottem, które mi przyświeca, jest dawać z siebie wszystko. Brzmi banalnie, nawet dość okropnie, jednak nie znalazłam lepszego wyrażenia dla określenia sposobu mojego działania. Co to oznacza w praktyce? Żeby niezależnie od sytuacji robić swoje i "nie pękać", znaleźć w sobie spokój, pewność, że jeśli właśnie "dam z siebie wszystko", coś MUSI z tego być.
Mimo wielu zleceń nie jestem w komfortowej sytuacji, to w sumie dość naturalne - nie każdy ma siłę do wykonywania wolnego zawodu. Ale - kiedy sobie uświadomię, że tylko w zeszłym tygodniu dostałam 6 nowych zamówień, myślę sobie, że sprawy idą w dobrym kierunku.

A teraz właściwy temat wpisu - i tutaj proszę Szanowną Zleceniodawczynię o nie przejmowanie się.


Zdjęcie zrobione przed chwilą - to jedynie zapis okresu przejściowego.
Jak widać, wycieranie wciąż jeszcze króluje jako metoda. Do czasu. Innego koloru nie wprowadzałam z dwóch powodów - po pierwsze, liczę jutro na pracę w świetle dziennym, po drugie - zaczynam widzieć podwójnie i mieć chęć wytarcia piasku spod powiek.

Teraz marzę jedynie o tym, żeby się położyć, co jest o tyle nierozsądne, że mam trudności z zasypianiem i od paru nocy długość snu nie przekracza czterech godzin.

wtorek, 14 stycznia 2014

Metamorfozy Pani Stettke

Wczoraj o godzinie 2.17 w nocy wszystko stało się jasne.
W sensie wyboru metody działania przy bieżącym obrazku.
Nagle zobaczyłam, jak ma wyglądać skończony - kształty, kolory.

No i zaczęłam - od, że tak powiem, dna - czyli warstwy spodniej.


"Narpiew" (jak mówi Gucio), położyłam trzy warstwy czerwienio - pomarańczo - żółci.
Ładnie, bezpiecznie...aż tu nagle...


oraz


Puściłam sobie pioseneczkę -


...i zaczęło się


Rozum, zazwyczaj podczas malowania zostawiony na boku, doszedł do głosu i pozwolił mi tylko troszkę podziałać - bo światło dzienne dawno już należało do przeszłości, a jednak bezpieczniej pracować przy nim.
Dlatego ograniczyłam się do delikatnego przetarcia.


Nawiasem mówiąc, nasz pies również przechodzi metamorfozę kolorystyczną - zapatrzona w obrazy nie zauważyłam. Dopiero, kiedy Wojtek powiedział  "Nie masz wrażenia, że Pepie jakby biel siadła?", zwróciłam uwagę.
Faktycznie, po dwóch miesiącach u nas (17go) wyłazi z niej przodek dalmatyńczyk.


Proszę Państwa, gdyby ktoś zechciał zadać mi pytanie, czy wiem, co robię z Panią Stettke - odpowiedziałabym - W ZASADZIE tak...

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Wilk z Wall Street, Gucio i latająca bluza

Najpierw może wspomnę, że widziałam wreszcie wyczekiwanego Wilka z Wall Street. Z Leonardem w roli głównej. I ja zgadzam się z opinią znajomych kobiet, które chodzą na filmy z nim...pomimo "urody" L. - dla jego wybitnego talentu.

No cóż, nie podzielam zachwytów nad tym filmem.

Aktorstwo - świetne. I jeszcze do niedawna wydawało mi się, że daje ono gwarancję dobrego widowiska.
Tymczasem...powiem szczerze - było mi wszystko jedno, co się stanie z bohaterami "Wilka", bez wyjątku dla głównej postaci. A takie produkcje nie mają dla mnie wartości.

Film właściwie od początku do końca "krzyczy" - składa się tylko i wyłącznie z "mocnych" scen, przez co staje się dla mnie męcząco jazgotliwy. Jak reportaże z konferencji Amwaya, gdzie niemal każde zdanie lidera jest przyjmowane z nienaturalnym entuzjazmem.
Poza tym tacy ludzie, jak tytułowy Wilk i reszta "ferajny" (celowo nawiązuję do Chłopców z Ferajny Scorsese - Wilk to również jego dzieło) po prostu mnie nie interesują. Bardzo bogaci, bardzo cwani i bardzo prymitywni, bezrefleksyjni. Z mizernymi konsekwencjami swojego postępowania. Z najbanalniejszymi pomysłami na wydawanie pieniędzy.

Film powstał na podstawie książki napisanej przez samego Wilka - czyli Jordana Belforda.
Może to tłumaczy rozdęcie wątków "bohaterskich" i pominięcie skutków np przymusowego odstawienia narkotyków, alkoholu - przez co wydaje się, że "zabawa" może trwać wiecznie.Swoją drogą - ok. trzech  godzin wyjętych z życiorysu.
Film w typie przeboju - Scorsese, DiCaprio, a mnie szkoda, że ta energia i talenty nie posłużyły do stworzenia czegoś innego, bardziej poruszającego, niż Wilk.
Teraz już nie mogę w ogóle patrzeć na DiCaprio.

Oczywiście, każdy chyba byłby zły na zmarnowanie takiej ilości czasu, szczególnie, jeśli oczekiwania miałam spore. Na szczęście zdażyłam Gustawowi kupić przebranie na bal karnawałowy - kurtkę kierowcy wyścigowego.
Gucio znajduje się na etapie, by zostać "kierowcą wyścigowym lub normalnym".


A jeszcze do niedawna myślał o innym zajęciu.
Mijaliśmy panów robotników, dokopujących się do głęboko tkwiącej rury wodociągowej.
Synka niezwykle to zainteresowało. Stał na brzegu dziury i jak zahipnotyzowany patrzył na każdy ruch.
Jeden z umorusanych pracowników podniósł wzrok na Gucia.
"Ucz się, dzieciaku, ucz, bo skończysz ja my!"
"Naprawdę???" - i widać było, że Gustawa zachwyca perspektywa dłubania w ziemi z pominięciem wszystkich szczebli kariery.

Chciałam nawiązać do podminowania po seansie z Wilkiem, żeby niejako usprawiedliwić poniższe zdarzenie, ale prawda jest taka, że oboje - ja i mąż - jesteśmy w gorącej wodzie kąpani. I iskry często lecą.

Nie poszło o nic wielkiego - a ja już w pozycji wojowniczej, głosem, który mogłabym określić jako syczący kontralt oznajmiłam, że nie mam zamiaru powstrzymywać swoich emocji i NIKT (tu przeszywającym spojrzeniem przygwoździłam Wojtka do fotela) nie może tego ode mnie wymagać.
Kiedy usłyszałam coś o agresji, zerwałam z wieszaka mężowy polar (wiedząc, że jako ostatnio nie noszony ma puste kieszenie) i wykrzykując, że teraz dopiero zobaczy moją agresję - wywaliłam bluzę przez okno.
I poszłam do pokoju, jak gdyby nigdy nic, zabierając się za Panią Stettke.

Aż tu nagle (akurat chwilę wcześniej odłożyłam obrazek), jakiś potwór zarzucił mi na głowę mokrą szmatę - a to był mój mąż z polarem wydobytym z kałuży pod domem. Do sprawiedliwości po sporze nie doszło, bowiem wszystkiemu przeszkodził mój atak śmiechu.

Dziś rano spytałam Wojtka, czy bardzo się zezłościł WTEDY.
"A co tu się złościć? Chodziło mi tylko o to, żeby mi nikt polara nie zabrał"
"I co, i co?"
"Zszedłem, patrzę - nie ma go. A lampa przy drzwiach świeciła wyraźnie. Ale pech - raptem pierwszy raz polar leci i już od razu ginie, a tyle lat ze mną był. I widzę, że na murku dwóch sobie piwko pije. Pomyślałem, że oni zabrali i że normalnie nie odejdę, a im z gardła wyszarpię ten polar.
Podszedłem - "Dzień Dobry, nie widzieli panowie takiej bluzy czarnej? bo mi wyleciała przez okno" (zupełnie, jakby u nas w mieszkaniu lewitowanie ubrań było czymś naturalnym)
"A tak, tam leży, przy krawężniku"
I faktycznie, nie zobaczyłem, bo ledwo co wystawał z kałuży".

A potem to już ja i Państwo wiedzą.
Szczęście, że W. obrazka nie zachlapał, bo nie wiem, co by było.

Nawiasem mówiąc, u Pani Stettke zastój.
Cholera jasna.



niedziela, 12 stycznia 2014

Panienka - Pani Stettke

Tak mniej więcej to wiem, jak ma wyglądać Pani Stettke.
ALE zjawiskowe efekty kolorystyczne, jakie zaplanowałam, niestety niosą ryzyko, że zniszczę śliczną figurkę mojej przyjaciółki.
 Na obrazie, oczywiście.


Co do figury - nadczynność tarczycy po pół roku ponad leczenia stała się nieaktualna, w związku z czym mam zamiar  - jak w niemal każdy poniedziałek - wziąć się. Przynajmniej za zdrowsze odżywianie.

Ale dziś, w ramach ostatniej wieczerzy, Wojtek wykonał swój łabędzi śpiew :


Swoją drogą - a propos figury - miał zamiar wyjechać "okazją" do innego miasta i dowiedział się, że istnieje niebezpieczeństwo, że musiałby zmieścić się na trzeciego z tyłu.
"Ale, proszę pana, ja ważę tak ze 120 kg, więc albo siądę z przodu, albo dobierze pan dwóch chudych do mnie"
Kierowca niepewnie przytaknął - miał się odezwać, ale tego nie zrobił (jak większość osób, które to przyrzekają).

No i od jutra - marszobiegi po Łazienkach, dla rozjaśnienia umysłu również. Mam nadzieję, że dotlenienie i intensywność myśli zaowocuje. Jeszcze nie wiem, czym. Wystawę chcę mieć. Bardzo. Na jesieni.
wcześniej nie dam rady - dziś doszły trzy nowe zlecenia.(hura, hura!)

Poza tym...do aktywności TO mnie mobilizuje :


No.
Siedzę nad nią od dwóch dni. I myślę. Wystarczy.

piątek, 10 stycznia 2014

Panienka M. - premiera!

Bez zbędnych wstępów - oto panienka M.

Nie prezentowany fragment "ceramiczny" - to zdjęcie zrobione z oświetleniem z góry


W ogóle to rozwinęłam technikę warstwową - dotąd posługiwałam się tylko 'brutalnym tarciem" - mam nowy środek - "czułe gładzenie". Różnica tkwi w czasie oczekiwania na wyschnięcie później zdzieranej farby. Jeśli nie do końca da się jej zastygnąć, to można stosować łagodne środki - efekt jest inny - "miększy", łagodniejszy.




Powyżej perspektywa włoskiej uliczki, a na dole szczegół obrazka, który od początku budził moje wątpliwości co do sposobu namalowania.
Otóż Panienka M. ubrana była nie w suknię wymyśloną przeze mnie, lecz konkretną, prezent od Jej Taty.
Piękną. Z wyhaftowanym kwiatem! To on napawał mnie strachem.
Tymczasem zastosowałam znów technikę zdzierstwa i o :



Żeby uniknąć monochromatyczności w kolorach, wprowadziłam klasyczną szarość


A dla urozmaicenia monotonii w kształtach - szyldzik wzięty z ulubionej fotografii M.- z odrobiną ciemnego złota w literkach.


A cały obrazek, w zależności od zmiennych warunków oświetleniowych, wygląda tak - ta daaam!




No i jak się Państwu podoba Panienka we włoskiej uliczce? na zatybrzu, jak stwierdziła Szanowna Zleceniodawczyni (o ile nic nie poplątałam).