WSZYSTKIE OBRAZY, KTÓRYCH NIE MALUJĘ NA ZAMÓWIENIE, SĄ NA SPRZEDAŻ

piątek, 30 listopada 2012

Co z tą Kotą?

Nagle, pod wpływem zapachu Joopa Le Bain( którego moja klientka bardzo lubi), siedząc w autobusie tkwiącym między Goworka a Gagarina, zobaczyłam, czego chcę - Kota w nocy!
Obrazek tajemniczy, raczej ciemny, ze światłem księżyca ( a może i z nim?), raczej monochromatyczny - ale w inną, niż zamierzałam, stronę, bo niebieski.
Natychmiast po powrocie do domu zadzwoniłam do Koty i przygotowałam Ją, przede wszystkim, na nasycone barwy w portrecie. Usłyszałam "Justynko, rób, co chcesz, daję Ci całkowicie wolną rękę" .
Hurra, hurra!

Miało być nastrojowo, dość ciemno, sukienka Koty tylko i ew. Księżyc rozświetlałyby obrazek.
Tak. Miało być.
Ponieważ w trakcie roboty jakoś się zrobiło, że nie jest.


Wydawało mi się, że forma witrażu będzie piękna, tymczasem efekt jest przyciężki, mocno graficzny.
Zginęły finezyjne krzywizny gałązek, o lekkości trudno mówić.

Co robić?
Czy "pociągnąć" konsekwentnie tę koncepcję (i pójść z Kotą pod prysznic)?
Czy od razu pod kran?
Chyba bedę jeszcze kombinować, tylko jedno najwazniejsze - zmienić zapach!
Bo nie mam Le Baina  i wrzuciłam na siebie w dużej ilości metaliczny, chłodny Comme des Garcons 2.

No nic. Pomyslę o tym jutro.

Ale szkoda mi tego, co mogło być (może właśnie odpowiedziałam sobie w ten sposób).

Dziś bez żarcików. Zanosi się na rozpoczęcie roboty od nowa.
Idę zmyć z siebie ten przeklęty CdG 2.
                                                       
                                                               ****************

Więc... nie wytrzymałam....
Wzięłam najostrzejszą gąbkę i starłam obrazek! Zostawiłam tylko nóżki w szpilkach.
Ślady zostały - dzięki obrzeżeniu sukienki czarnym konturem widać nikły zarys postaci.
Że co ja chciałam? Żeby było tajemniczo?
O, jest tajemniczo, jeszcze jak!


Teraz dopiero śmiać mi się chce i bedę spać spokojnie.

CdG wyszorowałam też, mam na sobie spokojne, miłe Bois Plume Estebana (plume to stalówka - czyli nazwa tłumaczy się jako drewniane pióro).
Co za ulga! kamień spadł mi z serca.

                                                          

czwartek, 29 listopada 2012

Kota i skomplikowane otoczenie

Kiedy patrzę na swoją dzisiejszą produkcję, przypomina mi się Babcia, która będąc już w bardzo zaawansowanym wieku, po obudzeniu siadała na brzegu łóżka i patrząc w dal mówiła : "Cóż dalej, szary człowieku?".
Nawiasem mówiąc, prawdopodobnie był to cytat, gdyż przed wojną z zapałem, razem z Dziadkiem, uczęszczała na zajęcia "Koła Żywego Słowa".
I ja też, widzę Kotę i pytam :cóż dalej...?


Jakim sposobem wplątałam się w tak mrówczą robotę, godną najlepszych kaligrafów?
Czy naprawdę długie listopadowe/grudniowe wieczory będę spędzać na zamalowywaniu "dziurek" w żywopłocie?
Jedyna nadzieja, że pójdzie mi szybciej, niż zwykle (a pisze to specjalistka od robótek ręcznych, szczególnie szydełka).
Zawsze umieszczam wymiar obrazka, ale i tak każdy, kto widzi moje "portrety" na żywo, dziwi się, że są takie malutkie.
Dlatego zrobiłam zdjęcie, w którym obok postaci położyłam pierścionek.


Czy teraz już rozumiecie dramatyzm sytuacji?
Gdybym nie miała pędzelków, które zresztą kupiłam od Koty oraz okularów +1,5, nie porwałabym się na takie zadanie.
Z ciekawostek - aby suknia miała gładką i nieprzezroczystą powierzchnię, położyłam 16 (!) warstw farby. To samo na twarz. Kotową.
Nie na swoją... ale...
Po wczorajszym zapewnieniu, że będę uważać, na spacerze po północy straszyłam ustami w kolorze "white ivory".

środa, 28 listopada 2012

Kota wychodzi z mgły

Postanowiłam jeszcze na razie nic nie kombinować z tłem, tylko zająć się tym, czego jestem pewna.
O reszcie pomyślę potem.
I nawet dobrze mi z tą niewiadomą. Największa przyjemność, jeśli nie znam rozwiązania, a ono albo powoli się wyłania, albo znajduje w zupełnie niespodziewanej zazwyczaj chwili.
Właściwie szkielet obrazka jest już gotowy.


Teraz będzie przybywać szczegółów i kolorów, ale chciałabym zachować pewną ascezę, jeśli chodzi o barwy. Jednak nie wykluczam, że w trakcie może się okazać, że pasuje odwrotne rozwiązanie.
Oczywiście korci mnie, żeby już wymyślić wszystko.
Ale przede mną jeszcze robota w czerni (czarna robota!).
Podstawa - czyli najwyższe szpilki na świecie - namalowane.

Najważniejsze abym następnym razem kontrolowała wygląd - bo po oblizywaniu pędzli znowu wyszłam z psami, z ustami, jakbym rozgryzała węgiel. Do tej stylizacji, której jednak nie mogę nazwać odważną - bo nie była zamierzona, dochodzą białe smugi na czarnych, dresowych spodniach (po paluchach od malowania kotowej sukni) i mała torebeczka z psią kupą.
Za to zapach wytworny - fiołek, róża i heliotrop w jednym, dużej mocy (Broadway Nite Bonda No 9).

wtorek, 27 listopada 2012

Kota we mgle albo czymś

Za oknem gęsty deszczyk i mgła.
Na obrazku z Kotą też mgła...
Proszę się nie niepokoić, choć wygląda to na strzał w nogę, robiłam próby i z grubsza znam rezultat.
Woziłam się od dawna z pomysłem, aby całkiem zamalować obraz, jako pierwszą warstwę, a potem go umyć, tylko zawsze się rozpędzałam i zanim zrealizowałam zamierzenie, już inne kolory były położone.
Tym razem, z racji tego, że Kota kojarzy mi się z bielą/ecru, no i mgły na dworze - stało się.


Czas schnięcia minał, idę zmyć.

                                                                           *****

Ha, ha, ale śmieszne. Ktoś tu mówił, że wie, co robi?
Ja?
Miałam uzyskać gładką, transparentną powierznię.
Na to wskazywały próby.
Tyle, że chociaż dykta wygląda na taką samą z obu stron, niestety, nie jest!
Różni się, minimalnie, gładkością. I to wystarcza, żeby zamiast jednolitego tła uzyskać taki oto "szron na szybie" :


Nie powiem, że mi się nie podoba.
Ale teraz dopiero mam wyzwanie!
Przynajmniej rysunek się nie wytarł.
Czyli jednak trzeba będzie nanosić kształty i wypełniać je kolorem (bo zakładam, że przecierki w drugiej warstwie mogą w ogóle się nie udać).
Jako mistrzyni wychodzenia z opresji malarskich (i nie tylko) na szczęście jestem bardziej zainspirowana i zaciekawiona, niż zmartwiona.

Jednak odrobina otuchy się przyda...
Wracam wspomnieniem do początków malowania (już po studiach) i Pieska Zimowego


Zamierzenia też były inne, niż rezultat.
Ale Koty zimowej nie zostawię, o nie.

sobota, 24 listopada 2012

Ofiara i dziury

Dzisiejszy dzień upłynął pod znakiem czynów domowych, udało mi się jednak na krotko wyskoczyć.
W autobusie spotkałam dziwną postać, a nawet przedziwną.
Czy ofiara mody? Nie wiem, w każdym razie ofiara czapki, może niechcianego prezentu (bo w głowie mi się nie mieści, by ktoś, kto ma więcej, niż 12 lat, mógł z własnej woli tak wyjść do ludzi).
Nakrycie głowy miała tak kuriozalne, że aż spojrzałam pod miejsca siedzące, by zarejestrować obuwie - ale  cała reszta wyglądała neutralnie.
A więc na głowę nasadziła obiekt, zrobiony na drutach, jak piszę Futryk, myszmelanż, w kształcie przypominającym nieco chińskie ciasteczka z wróżbą. Na obiekcie wyszyta była para oczu, w charakterze postaci z mitologii chyba celtyckiej, patrzących z mocą w kogoś, kto się przygląda (czyli wszystkich w autobusie, którzy byli obróceni w kierunku właściwym). Oczy należały do jakby sowy lub wiewiórki, ponieważ czapka kończyła się dwojgiem uszu, z pracowicie zrobionymi końcówkami w formie półpomponików - pędzelków.


Natomiast oczy właściwe ozdobione były meandrową kreską o szerokości mniej więcej pół centymetra, czarną i kończącą się w połowie skroni. Sprawiała (kreska) wrażenie tak ciężkiej, że powodującej opadanie powiek. Spojrzenie nieobecne.
Poniżej usta wypełnione różowym kolorem, w kształcie stylizowanym na kogoś pomiędzy
Polą Negri a Ritą Hayworth.
Figura typu korpus bezszyjny. Podczas poruszania się mina nadąsana.
Komuś takiemu nie sposób spojrzeć prosto w oczy.

W domu, w ramach wspomnianego wyżej czynu, wzięłam się za porządki w obrazach i dyktach, z pomocą Wojtka. Znaleźliśmy nawet sklejkę. W., kiedy ją zobaczył, wspomniał o dawnych czasach, kiedy śpiewał w Szwajcarii, na ulicy (repertuar klasyczny, m. in. pieśni neapolitańskie). Ponieważ było mroźno, więc, żeby nogi nie przemarzły, pożyczył od Murzyna (akurat mającego przerwę w występie - stepowaniu) właśnie taką, jak nasza sklejkę. W. ustawił podkład muzyczny i zaczął śpiewać.
Mróz się wzmagał i z czasem została tylko jedna wierna słuchaczka, niewielka babina, która wreszcie ze zdesperowaną miną podeszła do Wojtka i zapytała "Panie, długi jeszcze ten wstęp? bo z zimna już nie mogę wytrzymać, więc niech mi pan powie, kiedy pan wreszcie zacznie stepować?".

Potem w porządkach przyszedł czas na zlikwidowanie dziur w ścianie. Wysłałam W. po szpachlę.
Dostał ją za darmo, bo zapomniał portmonetki.
Przestrzegam! Nigdy nie kupujcie tego dziadostwa!
Oboje dostaliśmy mini ataków nerwowych, bo substancja czepiała się wszystkiego, poza ścianą, a kiedy wreszcie udało się nałożyć ją w miarę równo w dziurę, wypływała w postaci tężejącego gluta.
Nie wytrzymałam i zapytałam z oburzeniem :
"Coś Ty, do diabła, przyniósł???"
"No co. Trzeba mieć wprawę(powiedział to ZANIM sam wziął się za robotę). Dobra szpachlówka. Nazywa się Myk, średnia pojemność. Mogłem wziąć też Śmig, większy. A jeszcze był całkiem mały."
"I jak się nazywał? Pyk Pyk?"

Ślady po dziurach zostały, ale trudno. Nie tknę już ich. Szpachlówkę wywaliłam.

Ach! Dostałam maleńkie zadanie. Podjęłam się zrobienia okolicznościowego rysuneczku, ale o osobie, dla której miał być, nie wiedziałam nic. Wobec tego zapytałam, czy może ma jakieś szczególne życzenie, ulubione zwierzątko? Okazało się, że owszem, ma kota, Stanisława, który sika do bakalii.
Tego mi było trzeba!
Oto bakalie podczas zasikiwania:


Teraz - nie bez obaw - biorę się za tło w portreciku Koty.
Może pójdzie mi lepiej, niż dziury w ścianie.

piątek, 23 listopada 2012

Kota w żywopłocie

Myślałam, myślałam i doszłam do wniosku, że żywopłot jako otoczenie Koty będzie najlepszy.
Nawet ostatnio, kiedy się spotkałyśmy, siedziała sobie w płytkiej wnęce wyciętej na ławkę.
Na tle żywopłotu wyglądała tak filigranowo, niewielka, drobna postać.
Zresztą każdy w zetknięciu z tą "figurą" z drzew robi wrażenie mniejszego, niż jest.


Jednak obrazek ma swoje prawa, które szczęśliwie ja ustalam, dlatego chcąc zachować określoną wielkość postaci, zrobię żywopłot nieogarniony, z niewidocznym szczytem.
Obawiałam się trochę, że taka masa liści i gałęzi przytłoczy Kotę, ale i na to znalazłam sposób.
W szkicu nie ma sensu tego ujmować, ale chcę, żeby roślinna bryła miała w sobie lekkość, wręcz przejrzystość.
Krotko mówiąc - czeka mnie koronkowa robota.
Najwygodniej bedzie zacząć od tła i na nie nanosić precyzyjne kontury.
Oczywiście, możnaby puste fragmenty wypełniać farbą, ale wówczas przypuszczam, że nie zdążyłabym z obrazkiem przed końcem roku, a efekt wcale nie byłby lepszy.

Nie zdecydowałam, czy zastosuję technikę z ostatniego "portretu", polegającą na szybkim zmywaniu położonego koloru, wiem tylko, że całość ma sprawiać pogodne, liryczne wrażenie, nie pozbawione tajemniczości.

Dodam jeszcze, co istotne - i ja, i Kota, mamy wielkie upodobanie do zapachów klasycznych, ze starej, dobrej, perfumiarskiej szkoły, dlatego też w takich właśnie perfumach mam zamiar malować.
Diane von Furstenberg (miodowy, ale świeży), Birmane (ananasowo słodki, marzycielski) i Lady Caron (sympatyczny szypr, ale z charakterkiem - jak to szypr) będą idealne.

środa, 21 listopada 2012

Pasowanie na przedszkolaka

Dziś szczególny dzień - pasowania Gustawa na przedszkolaka.
Od tygodni nasz synek przynosił z przedszkola strzępki wierszyków na nieokreśloną melodię, które z biegiem czasu zawierały coraz mniej słów, a coraz więcej mamrotania - a to "małe pajączki, ma...eeee rączki, ploeeeeee pajęczynkę by eeee rodzinkę", a to "podaj rękę patnerowi eeeeeeeeee nóżka w prawo, nóżka w lewo....eeeeee", za to z żywą gestykulacją i coraz szybciej wykonywanymi obrotami, często z wywrotką.
Mieliśmy - my, rodzice, dać dziecku strój galowy na "występ".
Gucio zachwycił się białą koszulą w paski, taką dorosłą i sztruksowymi, granatowymi ogrodniczkami.
Po rozebraniu się w szatni jak zwykle kazał mi odliczać, basem zapowiedział "odpalamy silniki!" i jak pocisk runął do swojej sali Pszczółek.

Jeszcze do wczoraj wieczora nie wiedzieliśmy, czy "pasowanie" dojdzie, jeśli chodzi o Gustawa, do skutku, bo poniedziałek i wtorek spędził w domu - wydawało się, że może być chory. Bolała Go głowa, nie miał apetytu, a jeszcze dowiedzieliśmy się, że w Pszczółkach panuje epidemia ospy wietrznej, więc oglądaliśmy synka uważnie, czy nie ma czerwonych kropek.
Ale dziś był jak nowy, na szczęście.

Po odprowadzeniu poważnie zastanawiałam się, czy aby nie pójść spać, ale głód mi na to nie pozwalał.
Ostatnio wzięła mnie ochota na ciepłe zupy, które przyrządza mi mój świetnie gotujący mąż.
Dzisiejsza zupa zachwyciła mnie nie tylko smakiem, ale i wyglądem. i całkiem rozbudziła.


Szykując się na przedszkolną uroczystość podsłuchałam, że Wojtek nawiązuje kontakty z właścicielami żaglówek takich, jak nasza (rambler) - telefoniczne na razie, zauważyłam w jego głosie pewną jakby obawę. Po skończonej rozmowie westchnął ciężko.
"Oj, Justysiu, wracają mi wspomnienia...Wiesz, czemu nie jestem regularnym żeglarzem?" (uprawnienia wszystkie ma).
"No właśnie, dlaczego?"
"Nienawidzę szantów!"
"Co takiego?"
"Musisz zbadać sobie słuch!"
"Wojtek, muszę zbadać, ale wzrok, słuch mam dobry"
"Taaak?" i ściszył głos do prawie szmeru: "Powinnaś się podlać ryczeniu na sucho. Co powiedziałem?"
"Podlać ryczeniu na sucho???"
"No widzisz, Justysiu, PODDAĆ się LECZENIU SŁUCHU - mówiłem".

Żarty, żarty, a tymczasem zrobiło się późno i trzeba było wybierać się na pasowanie.
Kolorystycznie zainspirowała mnie zupa - zdecydowałam się na fioletową sukienkę.

Na miejscu uroczystość już się zaczynała. W sali zgromadzeni byli wszyscy zainteresowani - a więc tłok jak w autobusie. Zanim przygotowałam aparat fotograficzny, już Pszczółki, potencjalni nosiciele ospy, w postaci węża śpiewającego "Jedzie pociąg z da le ka" już ustawili się na prowizorycznej scenie, całkiem dla mnie, stojącej z tyłu, niewidocznej. Wojtek, jak taran, przebrnął na przód i filmował telefonem.
Ja tymczasem, szepcząc "przepraszam" takim tonem, jakbym mówiła "zejdź mi z drogi, ofermo" przebiłam się na bok, w kierunku okna i stanęłam z tyłu stołu z łakociami. To nie był dobry pomysł, bo przez cały skupiałam się na balansowaniu ciałem, aby nie rymnąć w domowe ciasta i torty, ledwie widząc główkę naszego synka.
Klęska. Wszystkie zdjęcia wyszły poruszone, aż wreszcie pomyślałam sobie, że trudno, rezygnuję z rejestrowania występu i postaram się choć trochę zobaczyć i nacieszyć się widokiem.
Obok synka stali jego koledzy, zapewne ci, o których opowiadał nam w domu - Kubert, Hilip i Adian.

Wojtek też potem narzekał, że pani z tylu robiła Mu w karku dziurę łokciem, na dodatek przed nosem dyndała Mu z boku na bok metka jej markowego aparatu, jakby chciała go zahipnotyzować.

Wreszcie występ się skończył, nastąpiło rozgęszczenie, a Wojtek natychmiast został wzięty w obroty przez panie Gucia - Kasię i Mirellę, które wiedziały, że W. śpiewa. Można powiedzieć, że został wrobiony w kolędowe karaoke. Zastrzegł od razu twardo, że sam wybierze ścieżkę muzyczną.
"Cieszę się, Wojtek, że się zgodziłeś. Tylko jak Ty to sobie wyobrażasz?" zapytałam.
"Cóż prostszego? Karaoke nie jest wynalazkiem japońskim, ale kościelnym, praktykowanym od stuleci"
"???"
"No co - organy jako podkład, książeczka i lecimy z koksem".

Z jedynego zdjęcia, które udało mi się zrobić (pod lampą), musiałam wykasować Wojtka, bo jak siebie zobaczył, powiedział (jako aktor), że za takie oświetlenie można pójść do więzienia.


A dwie pozostałe fotografie są już typowo poimprezowe.
Gustaw zasnął już w samochodzie.


A z galowego stroju zaprezentował tylko skarpetki.


I ja też powoli odpadam, słysząc, jak Wojtek, cichutko, żeby nie obudzić synka, ćwiczy "Cichą noc", oczywiście do podkładu z komputera.

wtorek, 20 listopada 2012

Panienka Kota (Ewa) - prapoczątek

Kota była jedną z pierwszych postaci z Forum Perfumowego poznanych za żywo.
Spodziewałam się osoby zdystansowanej, może nawet nieco surowej, tymczasem okazało się, że nasze spotkanie było przesympatyczne, na luzie, wspominam je bardzo, bardzo sympatycznie.


Na dodatek pierwszy raz wówczas zobaczyłam (wielokrotnie wspominany) Park w Oliwie i słynny żywopłot.

Kiedy Kota, już znajoma, po wielu spotkaniach, w tym roku, zaproponowała, bym zrobiła Jej portret, zapytałam, w jakich się Ona widzi okolicznościach (na obrazku). Jakie otoczenie lubi.
Okazało się, że Włochy.
I zaczęłam wymyślać - postać wśród wzgórz z cyprysami.
Ale szło mi jakoś ciężko, na dodatek pomysł dość szybko wydał mi się banalny.

Aż tu nagle - pach! - i wyobraziłam sobie żywopłotową aleję i Kotę.
Natychmiast wykonałam telefon dla uzgodnienia wersji - zmiana została zaakceptowana, ku mojej wielkiej radości.

Teraz, po wybudzeniu z zimowego odrętwienia, uroczyście zaczynam kolejną panienkę.


Nie do końca wiem, czy akurat żywopłot będzie na obrazku, może inny fragment Parku w Oliwie?

Bardzo się cieszę na ten "portrecik" - nie ma, jak malować osobę, którą się lubi i ceni.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Fashion Victims (FV) część 3

Zapraszam do lektury i oglądania.
Teksty - Futryk Pluszynski. Pisownia oryginalna.
Ilustracje - ja.

No to...

FV nr 1
Ficiałem dziś stwora co miał ten brzydki trzym
stwór miał ponadto legginsy, mukluki,
parkie z futrem
i kokardkie na czubku



FV nr 2
Bling-Bling pierściony miał srebrne, kolczyki miał kółka miedziane,
pasek miał z ćwiekami srebrnymi i srebrną klamrą
spodenki miał z czarnego połysku, taki atłas kakiś
na nóżkach najki srebrne z najkiem srebrnym
kurteczek czarny skórzany, spod kurteczka wystawał złoty ściągaczyk,
a i miało kolczyk paszczowy srebrny...
...i nad spodenkiem i paseczkiem połyskiwał kakiś jasnogranatowy atłasik, pewno majciochy
torba szara, połysk skóry, kółka spiżawe


FV nr 3
Spódnica dłuższa, w galaxy print,
kurteczka aviatar bez futra, kolor meblowy
rajtki czarne ryjana
kripery czarne,
kapelusz kolor misiowy ze wstążką czarną
co pod kurteczką - nie fiem - boczkiem był


I przepraszam za opóźnienie - północ minęła, nie zmieściłam się w poniedziałku.
Przez ostatnie dni mój organizm walczy z rozumem, chcąc zapaść w sen zimowy.
Wygląda jednak na to, ze nastąpił przełom i zaczynam przyjmować do wiadomości to, co widzę - czyli zapadające ciemności w okolicach trzeciej po południu.

Nawiasem mówiąc, pod wpływem faszynów zaczęłam rejestrować i taksować ofiary co do najdrobniejszych szczegółów - przedtem tak nie było.

Pozdrawiam serdecznie wszystkich przysypiających i oddalam się w noc (znaczy idę z psami) w oparach Odeura 71.

środa, 14 listopada 2012

Sucha łódka

Jeszcze czuję zmęczenie po wyprawie (już ostatniej w tym roku) na łódkę.
Tym razem nie trzeba mnie było wcale namawiać, bo wiedziałam, ze obiekt stoi już na specjalnym parkingu, na stelażu. Co za ulga! Nie muszę się martwić, że nie uda mi się na nią wejść i wyjść suchą nogą, nic się nie buja.
Od razu okoliczności wydały mi się bardziej przyjazne, wręcz zachęcające i zdałam sobie sprawę z tego, że w przedsięwzięciu pod tytułem łódka najbardziej przeszkadza mi woda - a więc konieczność przemieszczania się, niestabilność oraz przymus uruchomienia jakiegoś napędu, wiatrowego lub elektrycznego (właśnie Wojtek popukał się w czoło "Jaki elektryczny? Jamaha na benzynę to silnik elektryczny???").
O ryzyku nie wspomnę, bo to nie fakt, lecz imaginacja.
Właściwie moja rola sprowadzała się do poszukiwania prądu oraz podawania Wojtkowi różnych narzędzi, znajdowaniu szmat itd.
Były przerwy, w czasie których zaprzyjaźniłam się z parkingowym psem, tak grubym, że jego plecy przypominały stolik. Niestety, poczęstowałam go kiełbaską i potem odpierałam przymilne żebractwo o więcej smakołyków. Coś miał takiego w spojrzeniu, że nie można było stać do niego tyłem, kiedy patrzył hipnotyzującym wzrokiem.
Wreszcie, po usłyszeniu chyba ze stu "NIE. Dosyć! Idź sobie!", usłyszałam z oddali nawoływanie pana parkingowego :"Szkuner! Do mnie! nie męcz ludzi!" i Szkuner zajął pozycję za żaglówką o parę metrów od naszej, o nazwie Dar Teściowej, co chwila wychylając poczciwy łeb ("a może jednak coś jeszcze mi dadzą?").
Zrobiłam też - przed myciem naszej żaglówki, zdjęcie fragmentu steru.
Faktura ułożyła się w fenomenalny pejzaż.
Całkowicie gotowy.


Po powrocie należało położyć Gucia spać. On zawsze dużo gada i pyta "dlaczego?", czasem prosi o bajkę - i to mnie zawsze usypia. Bardziej, niż Jego. Przypadek identyczny, jak przy masażu odchudzającym, który jest niezwykle skuteczny - dla masażysty.
Ostatnio Gucio przechwala się znajomością figur geometrycznych - a więc zna "kwadrat, krójkąt, tromb i koło", na to ostatnie czasem mówi "etytu" (nie wykryliśmy, czemu).
Zapomniałam - jeszcze byl "ośniobok".

Na senność teoretycznie dobrze mi robi spacer z psami.
Zawsze obawiam się spotkań z ludźmi, którzy na tych nocnych wyprawach czegoś ode mnie chcą. Z głową w chmurach szłam sobie, jak zwykle, wolniuteńko, nagle poczułam (jak u Szkunera) wzrok na plecach i niemalże zapach lęku.
Obejrzałam się - w nienaturalnej, katatonicznej pozie stał młody mężczyzna i patrzył na Maxa odległego o dobre 10 metrów. Pies też znieruchomiał - chyba ze zdziwienia. Aza, prawie ślepa i przygłucha (ma niemal 20 lat) przylgnęła do mnie.
"Halo! Proszę pana! Wezmę na smycz psy"
"O, będę bardzo wdzięczny, kiedyś mnie pogryzły, byłem u lekarza i bardzo się boję."
Zawołalam Maxa - ale gość nie drgnął. Czekał, aż Aza też będzie przypięta. Wtedy zwiotczał, jak gdyby wyjęto mu kręgosłup i drobiąc jak najdalej od nas, tuż przy murku, szeptał "Bardzo przepraszam i dziękuję", wciąż oglądając się za siebie.

Następny spacer - i znów spotkanie.Z daleka było widać - gość, mocno starszy, zawiany, starał się iść prosto, ale tyle go to kosztowało, że wciąż się zatrzymywał. Wreszcie, już blisko mnie, chrapliwym glosem zagadnął:
"Dzień dobry! (było ciut po pierwszej w nocy) Pani sama?"
"Nie, nie sama"
"Męża pani ma?"
"Ano mam. I synka."dodałam asekuracyjnie, podkreślając matczyność.
"O, to ja bardzo prze...przepraszam...pewnie, piękna kobieta, jak sama..."
Zachowałam pokerową twarz. W zaprószonym łbie coś się starszemu panu poplątało.
"Ja nigdy, nigdy nie zaczepiam kobiet. Pierwszy raz na 70 lat. Bo ja mam już 70 lat, uwierzy pani?"
Nic nie odpowiedziałam. Wyglądał na 80. A ja nie kłamię...raczej.
Ale dostrzegłam w jego oczach tę iskrę, charakterystyczną dla bawidamków.
Pewnie pomyślał, że jestem głucha jak mój pies a może i trochę ślepa, bo tylko coś wymamrotał do siebie, usiłując zapalić papierosa, który spadł. Na mokre liście.
"Jeszcze raz mi to zrobisz, to cię za...bię, sk...synu!!!" warknął, a zorientowawszy się, że jestem niedaleko, popatrzył na mnie, starając się wykonać ukłon:
"Do widzenia miłej pani".

Ech. Mialam dziś zacząć nowy obrazek - panienkę.
Ale przy przycinaniu dykta się rozwarstwiła na rogu.
Pech.
Dłużej pośpię za to.

wtorek, 13 listopada 2012

"Horror" czyli film victim

Oczywiście piszę o sobie (w tytule).
Zdążyłam dzisiaj na ostatni seans "Internatu". Na 10.30!

Odprowadziłam Gucia do przedszkola, a ponieważ doszły mnie słuchy, że dzieciom wpaja się wiedzę przyrodniczą, zapytałam o temat mi najbliższy : czy zna jakieś "nasze" ptaszki.
"Znam!" odpowiedział z dumą.
"Jakie na przykład?"
"Bróbel, gołemp. Gołemp robi PUK! PUK! w drzewo. Z całej siły!"
"Dlaczego?"
"Bo on tak chce! jest bardzo mocny, najmocniejszy!"
Zdążyłam zweryfikować dane zanim Gustaw zniknąl w sali - ale na jak dlugo?
Na widok pawia z Łazienkach, kiedy wszyscy się zachwycali rozłożonym ogonem, mój syn lekceważąco mruknął "o, gołemp".

Wracając do filmu grozy.
Tym razem poszłam z desperacji. Horrorów w kinie jest tak mało, że aby móc powiedzieć, że się na nie chodzi, trzeba oglądać wszystkie.
Lily Cole, modelka wcielająca się w postać wystraszającą, o ile to możliwe na ekranie była jeszcze bardziej odpychająca, niż na zdjęciu.
Kiedy grała (oczywiście przejmującą melodię) na pianinie, jej dłonie miały rozpiętość przynajmniej trzech oktaw.
Jestem pewna, że gdyby do obowiązków modelek należało mówienie, ta istota nie znalazłaby pracy.
Ma coś takiego w układzie ust, jakby jej kto narobił do kieszeni, a przynajmniej jakby była posiadaczką nieświeżego oddechu.



Internat okazał się bajką dla niegrzecznych dzieci - niegrzecznych, bo nudny i powielający wyświechtane schematy.
Ktoś bardzo się starał, żeby zrobić tzw. atmosferę (zapatrzony w Piknik pod Wiszącą Skałą) ale nie wyszło.
Poza tym mam wrażenie, że aktorów zatrudniano "z klucza" - za castingiem stała fundacja "Ofiarom Ortodoncji".
Przynajmniej hamowali się z uśmiechaniem - ale wszak tematyka nie prowokowała. Może właśnie dlatego ktoś uznał, że w horrorze będą mieli szansę zabłysnąć?

Czy to mnie czegoś nauczy?
Owszem. Z dreszczyka nie zrezygnuję, ale powinnam zaopatrzyć się w ewentualne próbki perfum do testowania oraz dyskretną latareczkę nagłowną. I notes z długopisem.
Chociaż właściwie po co dyskrecja? Na sali zazwyczaj nie ma nikogo.


poniedziałek, 12 listopada 2012

Odnalezione fotografie

Na życzenie publiczności udostępniam zdjęcie Wojtka - człowieka o stu wcieleniach, jako astronoma.
W reklamie miał występować początkowo Kopernik, ale po wielotygodniowych, bezskutecznych castingach w całej Polsce, klient zrezygnował z pierwotnej koncepcji i zgodził się, żeby, jeśli nie Kopernik, to chociaż był porządny astronom.


Nawiasem mówiąc, Wojtek podczytuje mojego bloga i narzeka, że przekręcam jego słowa.
"Żebym nie wyszedł na jakiegoś głupka. W zasadzie mam to gdzieś, ale jeżeli za każdym razem cytujesz troszeczkę inaczej...". Od siebie dodam, że byłoby jeszcze śmieszniej.
Ale to niespecjalne działanie - tylko mój brak pamięci.

Z tego też powodu co chwila giną nam różne rzeczy - a potem znajdują się w niespodziewanych miejscach i nigdy wtedy, gdy ich szukamy.

W. zakładał mi w pokoju nowe półki i przy porządkowaniu zberów, które zalegały od lat pod sufitem w pudełkach, znalazłam zdjęcie, które już raz mnie zaskoczyło (i natychmiast zginęło).

Po wojnie Rodzice Wojtka zamieszkali w domu na Ziemiach Odzyskanych.
Część rzeczy już tam zastali - w tym wiszący niewinnie na ścianie obrazeczek z cietrzewiem siedzącym na drzewie.
Jako przedmiot pamiątkowy został on wzięty przez W. do Warszawy.
Ramki były brzydkie i rozpadające się, więc W. postanowił je wymienić.
Pod cietrzewiem znajdowala się tekturka, a pod tekturką - fotografia.
Ale nie byle jaka!


Pomyśleć, że przez cale dzieciństwo Wojtka ta fotografia wisiała sobie pod cietrzewiem w ciemnym miejscu w przedpokoju. I wydało się po tylu latach - ponad sześćdziesięciu.

Swoją drogą, nasze warszawskie mieszkanie też musi mieć swoje tajemnice. Znajduje się w kamienicy z 1938go roku. W czasie wojny stacjonowali tu Niemcy.
Kiedy zbliżało się wyzwolenie Warszawy, siostra mojej Babci, Zosia(rocznik 1904), kobieta energiczna, upatrzyła sobie właśnie nasze okna.
Czekała po drugiej stronie ulicy (która wtedy nie nazywała się oczywiście Gagarina, tylko Bończy), aż "szkopy", jak mówiła, opuszczą dom, wówczas wzięła pod pachę ukrytą w pobliżu siekierę, weszła na pierwsze piętro, wybrała odpowiednie drzwi, za nimi umieściła siekierę - tak, na wszelki wypadek.
W dowodzie, jako datę meldunku miała 17sty stycznia 1945 - czyli dzień wyzwolenia Warszawy.
Sama jeszcze pamiętam, że w szafie był kranik, mała umywalka i haczyki podpisane "Hans, Fritz, Helmut".
Tak niewiele jest w naszej biednej, okaleczonej stolicy miejsc, które ocalały.
I chociaż moje okna są trochę nieszczelne (ale tylko trochę), mam opory, żeby je wymienić na nowe. Bo od początku (czyli roku 38go) są te same. Ile one widziały...

Fashion Victims (FV) część 2

Przypominam, teksty Futryk Pluszynski, ilustracje - ja.

FV 1
Dobra, będzie od góry
na głowie wąska opaska z "włosów" w kolorze blond (a włosy obiekta szatę)
na szei obiekta chuść orientalcepel black,
plaszczyk obiekta fuksjofioletowy, filcawy i militarniawy, z paskiem z tegoż materiała
poniżej płaszczyka obiekt był wyposażony w czarne skinny, białe skarpety (bawełna, nie zochy rajstopiane - i wyższe, w skinach niknące (w końcu żymno jest))
Obiekt silnie umakijażowany i ładny z twarzy, aczkolwiek sprawiał wrażenie ogólnie bazarkowe.



FV 2
rurki miętowe, bokserka ombre biało szara, kamizelka czarna, na łbie żółtko w układzie holyłódzkim,
cop glasses,
na stopach piptoły na platformie nude, na nagich zsiniałych stopach (a jest zimno, piśdzink i pada)
a, i kuferek profesjonalnej kosmetyczki miało



FV 3
maly, mocno kwadratowy, żeński,
ramoneska miętowa,
mini bandaż najpierw camel, potem cytryna (za 2 razą)
rajty nude, workery grafit
na łbu czapka typ krasnal ombre seledyn fiolet z pomponem




I specjalnie zostałam w domu (a nie poszłam na horror, słaby i krótko grany -  ostatnie seanse) żeby wpis był na rozweselenie poniedziałku. Bo jakiś kiepski dziś nawet nie wiem, jak to się nazywa - wisi w pogodzie i jest albo dobrze, albo źle wpływające.
Mój bioprąd (czy tam coś) intelektualny jest dziś poniżej poziomu, ale nie wpływa na wesołość.

piątek, 9 listopada 2012

Połowiczny ślub

Stworzyłam swoje nowe perfumy.
Co prawda nie wyskakuje po nich pokrzywka ani nie rozpuszczają lakieru do paznokci, ale mają przykry "efekt cebulowy" - łzawią oczy. To pewnie zasługa eukaliptusa.


Wojtek nazywa je zupełnie nieperfumowo - "smarowanie do pleców", a kiedy się żachnęłam, że trzeba być ograniczonym, aby wiązać eukaliptus tylko z aptecznym specyfikiem, odrzekł, że większość ludzi jedząc czekoladkę z nadzieniem miętowym będzie odczuwać przykrość z powodu przegryzienia pasty do zębów. "Może Ci się to nie podobać, ale taki jest fakt".

Mimo to włożyłam dziś ten zapach na poranny spacer z psami, licząc na to, że łzawiące oczy będą wyglądały naturalnie na wietrze.

Wracając i mijając drzwi sąsiadki, znowu zobaczyłam, że odwróciła wycieraczkę, którą uparcie przekręcam napisem do wnętrza jej mieszkania.Nie wiem, czy nie zna się na żartach, czy wprost przeciwnie.



Pierwsze zdjęcie - ułożenie przez właścicielkę, drugie - moje.
Wycieraczka zostanie już jednak, jak na pierwszej fotce, bo spotkałam sąsiadkę i nie wytrzymałam. Przyznałam się, że to ja. Po prostu nie mogłam się zgodzić, że taki żart pozostanie anonimowy.
Śmiała się, ale jakby półgębkiem.

Jeszcze zanim otworzyłam nasze drzwi, usłyszałam podirytowany głos Wojtka, rozmawiającego przez telefon - okazało się, z przedstawicielem telewizji kablowej.
"Proszę pana, ja nie będę teraz szukał okularów, żeby przeczytać, co macie napisane drobnym drukiem. Zamotacie jakąś babcię, aż się całkiem pogubi, naliczycie jej więcej, niż myślała i co? Potem ona wydzwania do wnuczka i płacze".
Zresztą i ja dziś odparłam atak gościa z jakiegoś banku, który był tylko jednym z hordy czyhającej pod schodami ruchomymi w Złotych Tarasach. Mam wrażenie, że jeszcze została mi energia po Bondzie, w każdym razie łatwo nie było, tym bardziej, że człowiek ten miał brwi uczesane w górę i w ząbki na dodatek, przez co sprawiały wrażenie drapieżnych gąsienic, poruszających się prawie niezależnie od mimiki.
Swoją drogą pamiętam też najwyżej uniesione brwi - u pana w reklamacjach, kiedy W. zażądał zwrotu pieniędzy za zepsutą żarówkę energooszczędną. Myślę, że mógłby powiedzieć, że na dziale kaloryferów wylądował spodek latający - zdumienie nie byłoby większe.

Po skończeniu wyczerpującej konwersacji telefonicznej, Wojtek poprosił mnie, żebym zajrzała do jego maila z zaproszeniem na casting reklamowy.
Przeczytałam.
"Wojtek, możesz zostać w domu. Szukają typu "nowoczesnego rolnika". Nie nadajesz się."
"Dlaczego?"
"Bo masz brzuch!"
"Justysiu, co Ty mówisz! Jak się nie nadaję? Przecież jestem dokładnie w takim typie. Nie pomyślałaś, że nowoczesny rolnik nie musi się ruszać? I wtedy właśnie jest gruby."

Liczyłam na to, że Wojtek zostanie w domu i będę mieć czas, żeby oznajmić Mu najnowszą wiadomość. Znajoma powiedziała mi, że jeśli, załóżmy, jest para (jak my), gdzie jedna osoba ma prawo do ślubu kościelnego (bo go wcześniej nie brała), to może uzyskać ślub "połówkowy".
Stoi przy ołtarzu i może złożyć taką samą przysięgę, jak standardowo.
W. się zainteresował.
"A ja co? Będę sobie tam też stał?"
"Nie wiem, chyba tak..."
"I, załóżmy, Ty powiesz, że bierzesz sobie mnie za męża, a kiedy ksiądz zwróci się do mnie, czy wezmę Ciebie za żonę, odpowiem "A czy mogę się wstrzymać z odpowiedzią?", na co ksiądz "Oczywiście".
Dobrze myślę?"

Tymczasem Wojtek włożył "szczęśliwą koszulę", w której wygrał wiele konkursów i wyszedł, a ja korzystając z Jego nieobecności, wypachniłam się Dark Aoudem Montala - zapachem drzewnym, dymnym, z intrygującą nutą spalenizny.
Żeby poczuć się bardziej ekstrawagancko, przypięłam grzywkę spinką z pająkiem, mającym nóżki zrobione z cieniutkich sprężynek, bezustannie drgających.

Po niedługim czasie Wojtek wrócił. Wyszłam Mu na powitanie. Chciał mnie objąć, ale w ostatniej chwili cofnął się, zaskoczony, wpatrując w pająka.
"Świetny, prawda?" zagadnęłam.
"Owszem, mało Cię po głowie nie trzepnąłem. Jeśli będziesz go nosić, musisz być gotowa na to, że co chwila ktoś będzie Cię walił po łbie".
Mimo mojego śmiechu W. przytulił mnie - ale znów się odsunął.
"Czym Ty znowu pachniesz?"
"Ach, to Dark Aoud, takie perfumy z dymkiem"
"Z dymkiem! Chciałbym, przytulając Cię, czuć, że obejmuję kobietę, a nie osiodłaną kobyłę ocalałą z pożaru!"
"Ależ Dark jest piękny!"
"Jasne. Pachnie tak, jakbym był na planecie cyborgów, którzy od ludzi różnią się tylko chemicznym swądem instalacji elektrycznej. To nie perfumy, tylko wyziewy!".

Teraz, wieczorem, zdecydowałam się zrezygnować z użycia zapachów, które W. nazywa "siodłem wysmarowanym miodem" (istnieje też wariant siodła wysmarowanego dżemem śliwkowym) i pachnę jedynym swoim kwiatowcem (fiołek, róża, heliotrop).
Ciekawa byłam opinii W.bo zapach jest baaardzo mocny - ale usłyszałam pomruk zadowolenia.
"To rozumiem. W dawnych czasach, kiedy kobieta chciała pachnieć ładnie, używała tylko czegoś takiego"(o Habanicie nie wspomniałam).
Na szczęście i ja przepadam za Broadway Nite.

środa, 7 listopada 2012

My name is Bond. James Bond.

Miałam iść na horror, podobno bardzo słaby, ale na tyle się spóźniłam (a w kasie nikt nie był skłonny opowiadać mi początku), że trochę wbrew swojej woli zdecydowałam się obejrzeć nowego Bonda.
Akt nieco desperacki, gdyż oblicze Davida Craiga skutecznie mnie odstraszało.

I faktycznie, w grze aktorskiej okazał się nieco drewniany, przy tym twarz jakby zrobiona z kartofla.
Co prawda w niektórych ujęciach oczy miał trochę z Englerta, choć w przeciwieństwie do tego ostatniego, pozbawione wyrazu.
ALE w jakiś przedziwny sposób wpasował się w konwencję, zresztą z poufnych źródeł dowiedziałam się, że większość agentów to nie szarmanccy przystojniacy, ale przeciętni faceci z tendencją do pewnego prostactwa w powierzchowności.
Co tam prawda! Czy Bondem nie mógłby być Jude Law? Ach!

Po 20stu minutach reklam widzowie cieplej przyjmą każdy film, byle się zaczął.
Piosenka tytułowa w wykonaniu Adele nie podobała mi się. Temat, owszem, ale Adele wypadła wg mnie krowiasto, bezjajecznie. Wyobraziłam sobie, jak brzmiałaby Duffy na jej miejscu albo taki Gossip.

Siedziałam sobie (wąchając ukradkiem próbki perfum ze świeżuteńkiej, przechwyconej wcześniej przesyłki) i nagle zorientowałam się, że zapachy nie wiedzieć kiedy zapakowałam z powrotem do torebki i wgapiam się w ekran jak sroka w gnat, na dodatek ściskając dłonie z emocji, a nawet czasem kiwając się jak na symulatorze jazdy motocyklem.
Pomijam Craiga, on jak to on, natomiast Judi Dench mogłabym jeść łyżkami.
Ralph Fiennes - perełka.
Javier Barden jako demoniczny homoseksualista i  były agent, pałający żądzą zemsty - świetny.
A muzyka - wpasowana w akcję wg dawnej szkoły filmow animowanych z Pixie i Dixie, gdzie każdy ruch miał odzwierciedlenie w dźwięku.
Tak więc połową siebie śledziłam wzrokiem, co się dzieje na ekranie, a drugą połową słuchałam z niekłamanym podziwem (choć nie wiem, czy była zatrudniona orkiestra, czy też spreparowano muzykę syntetycznie).
Może tajemnicą tak udanej ekranizacji była reżyseria Sama Mendesa (American Beauty).

Im bliżej końca filmu, tym dotkliwsza była myśl, że aby nie spóźnić się po Gucia do przedszkola, muszę wykonać jakiś bondowski wyczyn.

Z fotela wyprysnęłam jak pocisk, na mojej drodze chyba los specjalnie ustawił jakichś niemrawych niezgułów, których wymijałam prawie biegnąc i ryzykując kolizję, przez obrotowe drzwi przefrunęłam, do autobusu wpadłam w trakcie dzwonka ostrzegawczego, a pod przedszkolem (też w pędzie) zrobiłam parę efektownych susów, pośliznąwszy się na rozmokłych liściach topoli i zdzierając obcas w kratce przy wejściu.


Ale zdążyłam - w uszach wciąż brzmiała mi dyndająca gitarka z początku słynnego muzycznego tematu Bonda.
Mało tego - teraz też brzmi.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Fashion Victims (FV) - Część Pierwsza

Jakiś czas temu, na forum perfumowym, napotkałam teksty - właściwie recenzje, opisujące ze szczegółami ofiary mody. Ot, tak, jako ciekawostki.
Zachwyciły mnie, a jednocześnie na tyle silnie podziałały na wyobraźnię, że postanowiłam, jako ilustratorka z wykształcenia i  zamiłowania, zabrać się do roboty.
Autorem jest osoba, którą mam przyjemność znać osobiście - Futryk Pluszynski.
I, choć mnie korci, nic więcej nie dodam od siebie.
Proszę uprzejmie:

FV (Faszyn Viktim) nr 1

Studentka na egzam jadęca
od dołu:
oksfordy na szpilce, zochy czarne z lecącym oczkie
legins domowy skulkowany na zupie, wykończony koronką pęcinową
żakiet / marynarka

twarz pomararańcz solar,
usta cieliste, tuszu czarnego do rzęs grubo

(obiekt po prawej stronie na dole to oczywiście lecące oczko)
 
 

FV nr 2
Krotki a nabity był - "weźmij krasnoluda i uczesz go gładko a z warkoczem"

Przyodziewek od góry:
bluzka power shoulders z długim, turkus, na plecach wywietrznik trójkątny
spódnica bandaż, stan wysoki
na odnóżach połyskliwy lajkrak - rajstopy psujajeczne

Na końcu dolnym czeszki białe

Na końcu górnym róż brzoskwiniowy na policzkach całych, nieco roztarte krawędzie
Włos blond, zaczesany, z tyłu krótki warkocz typu dobierany
torba worek z brązowego krokodyla połysk

efekt ogólnego wpudzianowania

(a torbę z krokodyla ze wzrokiem widać?)
 
 
 

FV nr 3
zaczynając od dołu tą razą:
oficerki w kolorze camel,
legginsy bawełniane typu wypchło mnie sie kolanko, w kolorze spranyblack
torba gorzkoczekoladowa typu worek ze "złotym" okółkowaniem

spódnica bombka granatowa
kurtka - pilotka bez futra kołnierzanego, w kolorze odchodowym
(coś między musztardą a camelem)
na szei chuść orientalcepel biały

łep był najciekawszy - włos w kolorze kasztan, takiego stana, że mi sie zaczeli same palce ruszać do natłuszczania
większość włosa spięta tzw. szczęką a grzywa przypięta z boku czymś superanckim:
takie coś z burberyjnej krateczki, okazałości średnicznej co najmniej 10 cm,
ozdobione wewśrodku "perłą" i "diamentem" w rozmiarach 2 na 2  cm każden



I to by było na tyle.
Mam zamiar wprowadzić Faszyn Viktims jako cykl.
Oczywiście będę bardzo wdzięczna za komentarze - bo jeśli ktoś wejdzie i nic nie napisze, to ja nic nie wiem - czy się podobało, czy nie np.
A w tej chwili szczególnie mi na tym zależy, bo to nowa forma.

piątek, 2 listopada 2012

Będzie śmieszniej

Już od rana coś zapowiadało, że dzień nie będzie zwyczajny.
Zaczęło się od tego, że rozsypałam sól przy śniadaniu.
"Wojtek, uważaj, szykuje się awantura."
A On nagle zesztywniał.
"Jaka znowu awantura??? Co Ty za bzdury znowu opowiadasz! Że też Ci nie wstyd tak ulegać przesądom! Skąd się tego nauczyłaś?!" - prawie na mnie nakrzyczał.
Zmartwiałam.
"Ale...Wojtek, no coś Ty..." wyszeptałam przestraszona.
"Ha ha! nabrałem Cię! No nie martw się, to mój stary numer!"
Ależ z tego mojego męża wspaniały aktor, swoją drogą.

Potem otwieram pocztę - "Rewelacyjne plastry liposukcyjne."
"Wojtek, coś dla Ciebie!"
"To znaczy co? Przykleję sobie plaster, powiedzmy, do brzucha, a potem wyrwę razem z tłuszczem?"

Nie wiedzieć, czemu, tematy zeszły na ogłoszenia erotyczne. Wojtek wspomniał o dawnych czasach, kiedy w biuletynie jakimś towarzyskim można było przeczytać dosłownie brzmiące propozycje. Np. "Odezwij się do Nieśmiałego. Oferuję pieszczoty z uwielbieniem".
"Jak myślisz, Wojtek, jakie to są pieszczoty z uwielbieniem?"
"Nooo, można klepać po plecach z uwielbieniem...Albo z uwielbieniem uszczypnąć z zakrętasem? Czy nie?"
W owym biuletynie kiedyś ogłoszenie ze zdjęciem zamieściła koleżanka W. z pracy. Przedstawiała siebie jako dominę, co jeszcze zwiększyło respekt współpracowników, bali się nawet jej bardzo niskiego głosu.

Postanowiłam włożyć nową futrzaną kamizelkę (mam słabość do futrzanych dodatków) - bo mogę ją nosić tylko po domu. Gdzie indziej jest mi głupio. Nie zauważyłam, że długi włos ma silnie nastroszony i szczególnie na plecach wygląda, jakbym się zjeżyła, chcąc kogoś przestraszyć.Albo sama była skrajnie zdenerwowana.


Moja znajoma potwierdziła ryzykowność tego przyodziewku, co jakiś czas gładząc mnie po plecach (chcąc podświadomie położyć włos) i uspokajającym tonem powtarzała "Justynko, nie denerwuj się".

Z kolei dawno temu, zdecydowałam się zrobić wrażenie, umawiając się na randkę i wybrałam kamizelę czarną futrzaną, jeszcze większą. Tymczasem mój wybranek, niewielkiego wzrostu chłopina, ociągał się z uściskiem powitalnym "Nie wiedziałem, że umówiłem się z niedźwiedzicą".

Teraz Wojtka nie ma w domu, wobec tego szaleję zapachowo.
Wczoraj pod cerkwią kupiłam olejek "Bizancjum", niezwykłej mocy - palce od dotknięcia korka pachniały mi, mimo mycia, kilkanaście godzin! Pomyślałam, że mając już próbkę zapachu swojego pomysłu (z paczulą), do którego wpuściłam parę kropli rozpuszczalnika uniwersalnego (żeby dodać ostrości), zmieszam go z Bizancjum.


Oczywiście, z powodu Nitro, nie mam zamiaru używać tego zapachu - tak tylko prysnęłam na zasłonę.
To było wczoraj.
Dziś musiałam zostać o samych firankch.
Nie szło wytrzymać.
Ale Bizancjum i tak wisi w powietrzu. I psy tu przestały wchodzić.